piątek, 8 stycznia 2016

Czy ja Ci się śnię?

Jean Reno to nieprawdopodobnie inspirująca postać. Ma w sobie coś niebezpiecznie uzależniającego. Zadzwonił do mnie ponoworocznie pogadać, poopowiadać, jak to jest mieszkać w ośrodku dla bezdomnych mężczyzn prowadzonym przez Caritas, kiedy jest się ateistą. W przeddzień wlewu zawiozłam mu piernikową choinkę, papierosy, a także notes i przyrządy do pisania. Zapakowałam je w torbę Wydawnictwa Czarne, którą teraz nosi ze sobą do biblioteki. I poleciłam pisać, bo wiem, że pióro ma dobre (wnioskuję to po jakości jego mówionej narracji). Kto wie? Może to będzie jakieś objawienie dla Krysi i jej wydawnictwo wyda Jeana Reno? A wtedy będzie miał jakieś pieniądze, żeby dojechać do swojej córeczki Kornelii do Poznania? Poza tym pisanie pełni funkcję autoterapeutyczną.  
Miał zabandażowane ręce i zapytałam, co się stało. Okazało się, że na jego dłoniach wystąpiły krwawe rany nieznanego pochodzenia. Nie wiadomo, czy to jakaś bakteria, czy odczyn alergiczny. Lekarz w ośrodku zgodnie z linią ideologiczną placówki odpowiedział, że to stygmaty. Nie widziałam. Nie wiem. Ale mnie to zastanowiło.
Straszny był ten wieczór w przeddzień mojego wlewu, na dwa dni przed polską Wigilią, kiedy zostawiamy na stole puste nakrycie dla niespodziewanego gościa, a w lodowatym, słabo ogrzewanym ośrodku jest tylu mężczyzn, których nikt nie chce. "Bo nie było dla nich miejsca w gospodzie". Kiedy wyszłam z tramwaju na Woli i mijałam wolskie cmentarze, choinki i stroiki tak mocno pachniały świerkiem, że musiałam się zatrzymać i rozpłakać. Takie to było nieznośnie piękne. I takie bolesne, jakby ktoś te igły świerkowe wbijał prosto w moje serce. A jak się musi czuć w takiej sytuacji Jean Reno? Znów się nad sobą nadmiernie użalam.

Jean przeznaczył na prezent dla Kornelii jedyną cenną, a jednocześnie zbędą mu rzecz - swój kilkuletni smartfon. Skrzywiłam się, bo wiem, że Kornelia jest dziewczynką, która najwyżej ceni sobie kontakt z tatą, a nie przedmiotem. Ale podkreślał, że tak bardzo chciał jej go dać. I że na jej urodziny w lutym koniecznie musi jej kupić jakąś ładną bluzeczkę. Oczywiście w głowie rozpoczęłam proces katalogowania mojej szafy, ale przecież już od dawna nie mam jedenastu lat. A muszę się hamować z obdarowywaniem Jeana, a przy okazji jego córki. To może postawić ich w krępującej sytuacji, a w mojej głowie znów uruchomić mechanizm "muszenia", który mnie wewnętrznie karci, upomina i mną poniewiera. Hamuję więc piętą.
Ale rozmawiałam z nim wczoraj przez telefon. Zapytałam o to, czym jest sprawiedliwość i czy prawo łaski udzielone osobie skazanej nieprawomocnym wyrokiem to wykroczenie, fanaberia legislacyjna, czy coś innego. Okazało się, że to przestępstwo. Strasznie to zabrzmiało w ustach Jeana, które od jakiegoś czasu pozbawione są dolnej protezy. Zazwyczaj trochę sepleni, ale to słowo wypowiedział tak wyraźnie, że aż zadrżałam. 
I kiedy już mieliśmy kończyć rozmowę o książkach (polecał mi "Anatomię chwili" Javiera Cercasa i swoim oczytaniem kładzie mnie na łopatki, bo ja się otaczam lekturami typu "Mała zagłada" o masowych zabójstwach kobiet i dzieci we wsi Sochy, po czym przeplatam to wspomnieniami Stryjeńskiej, poezją Leśmiana i dziennikiem Dehnela), coś mu się przypomniało. "Wiesz, miałem sen. Nigdy w życiu nie śniło mi się, że jestem w Stanach. Byłem kilka razy, ale nigdy mi się nie śniły. Chodziłem po jakiejś uliczce w Nowym Jorku, jakbym kogoś szukał. A potem się obudziłem. I pierwsze, słowa, które do siebie wypowiedziałem brzmiały: przecież to było na Cornelia Street".
Zapytałam, dlaczego mi o tym powiedział. On na to, że nie wie. I że nie ma komu powiedzieć. Na co naiwnie zapytałam, czy myśli, że ja się mojemu Tacie śnię. Oczywiście, że odpowiedział, że na pewno. Afgańska Siostra przestrzegała mnie, że Jean będzie próbował mną manipulować. Ale przecież jest Bogna i ona uczy mnie, jak się przed manipulacją i naciskami bronić. Po co mi to powiedział?

Tato, śnię Ci się? Jak i jako kto? Śnię Ci się w Rzymie, czy w Polsce? W Łodzi, czy w Warszawie? Jako dziecko, czy jako dorosła? A może śni Ci się, że mnie boli? Nie martw się, Doktor Michał zrobił tak, że nie boli. I tylu ludzi nade mną czuwa. A jak Ty mnie widzisz? jestem do Ciebie podobna? A może głos mam taki jak Ty? Albo nos. Albo włosy. Oczy może? Katherine Street jest na przykład w Johannesburgu. Byłeś tam kiedyś? Jak pachniała Twoja Afryka? Bo moja przyprawami, kadzidłem i czystym haszyszem palonym wcale nie ukradkiem w podcieniach Fezu. I tadżinem takim słodkim, soczystym; granatem zerwanym sprawną ręką Hassana prosto z drzewa. Wspina się po nich jak małpka.


Wiesz, Tato, Ty też mi się śnisz. Ale nigdy nie mogę zobaczyć Twojej twarzy. Albo wiem, że tam jesteś, a odnaleźć Cię nie mogę. Chodzę plątaniną korytarzy i wiem, że sen zaraz się skończy, a ja Cię znów nie znajdę. I jeśli prawdą jest to, co mówiła mi wróżka Iwona z mrocznej ulicy Brechta, że masz tak dużo książek, to skrzywienie książkowe mam po Tobie. Książek mam coraz więcej i więcej. I nie mogę przestać ich kupować i gromadzić. To mi daje poczucie bezpieczeństwa: że otaczają mnie ludzkie sny, marzenia i wspomnienia. Z pamięci można stworzyć taki wielki mur. Tam się ukryłam. 

Tato, a Kostek to ma już ponad kilogram. I główkę taką okrągłą, śmieszną, jakby uśmiechniętą. Aga go kołysze, jak chodzi, a Kostek wierci się, jak Aga siada. Wygląda jak jakiś pływak wyczynowy, ułożony pod Agi sercem bezpiecznie. Jak oni na niego czekają, Tato! Jak Aga się cieszy. Zrobiła się taka czujna, matczyna, bardziej stanowcza, ale jednocześnie jeszcze bardziej miękka niż zazwyczaj. Ciepła. I oczy ma jeszcze bardziej jak łania, tylko teraz te oczy jakby więcej widziały. I Marcin przez telefon brzmi tak, że mało głośnika nie rozsadzi.


A Ty? Co myślałeś, jak się dowiedziałeś, że się urodzę? Cieszyłeś się, czy się bałeś? Co czułeś, jak mnie zobaczyłeś po raz pierwszy? Powiedziałam coś? A może byłam za mała, żeby mówić? A inne Twoje dzieci? Podobno jest ich troje. I podobno masz jeszcze córkę. I ona podobno jest chirurgiem. To by się zgadzało, bo ja mam jakieś trochę chyba niezdrowe zacięcie medyczne. Za dużo z tego rozumiem, za dużo wiem i te dziwne nazwy, które brzmią w podręcznikach wydają mi się z pamięci odkopane. jakbym te słowa słyszała już kiedyś. Namiętnie oglądam w nocy operacje na otwartym sercu i kręgosłupie, wyszukuję tutoriale, materiały z konferencji medycznych i patrzę, jak piła mechaniczna przecina mostek, tnie kość piszczelową, a okruchy sypią się wokół ssaka. I nawet nie mrugnę. W nocy muszę sobie nastawiać budzik, żeby najpóźniej do trzeciej oglądać te okropności, bo mogłabym całą noc, a co rano powie mój naczelny? I jeszcze wiesz co? W Anglii kupiłam sobie tyle książek, że o mały włos nie wróciłabym, taki miałam bagaż ciężki. W przeddzień wyjazdu w Galerii Saatchi wypatrzyłam absolutne cudo angielskiego rynku wydawniczego. Szczyt redaktorskiego i typograficznego kunsztu, estetyczne objawienie. "The Sick Rose" - książkę z pogranicza historii medycyny i antropologii. Zbierała ryciny z XIX wieku, które ukazywały, na czym polegają choroby. Przecież nie było wówczas rentgena, aparatów cyfrowych i YouTube'a. A lekarze musieli operować i na czymś się uczyć. Uczyli się z ilustracji. Afgańska Siostra mówi, że do tej pory korzysta się z książek ilustrowanych, bo rysunek dużo lepiej anatomię chwili oddaje. Że te osiągnięcia technologii owszem, na sali operacyjnej są bezcenne, ale do nauki póki co najlepsze są ludzkie ręce i pewna kreska ilustratora. Ileż tam piękna i ludzkiej rozpaczy, rzetelności rysowniczej, wrażliwości na szczegół, detal, oddania sprawie. Niespotykane to, nieskończenie piękne i przerażające. I ja się tą książką zachwyciłam i jednocześnie ogarnęło mnie coś na kształt rozpaczy. Bo pieniądze miałam, ale nie miałam już miejsca w walizce. I wiedziałam, że na lotnisku prędzej wywalę sukienkę i buty na obcasie, ba, tabletu się pozbędę, a za nic nie oddam albumu o pracach Banksy'ego, starego wydania Jane Austen albo tomiku Virginii Woolf. Solennie obiecałam sobie w Galerii Saatchi, że jeszcze tu wrócę, choćby tylko po tę książkę.
Wyprawę do Anglii jednak odchorowałam, bo moje spondylostawy zaprotestowały przeciwko różnicom w wilgotności, zmianom temperatury i rozstaniu z Anią, która nadal pachnie migdałami, ma włosy miękkie jak małe dziecko, a jej śmiech brzmi tak, jakby ktoś rozsypał na parkiecie koraliki. Ja się z tej tęsknoty chyba jednak rozchorowałam. Klimat zawsze mamy taki, jak powiedziała minister Bieńkowska: że "no sorry". Więc był czas przywyknąć.


Pod koniec listopada w Warszawie odbyły się dwudniowe targi książki artystycznej, na które pognałam ochoczo, bo wiedziałam, że ma się tam wystawić wydawnictwo Thamen & Hudson, które wydaje epifanię. Dopadłam jakąś biedną i wykończoną dziewczynę, błagając ją o znalezienie tej książki, bo przecież od tego zależy moje nędzne i splunięcia niewarte istnienie. Okazało się, że owszem, jest, ale nie wiadomo dlaczego nie da się jej sprowadzić do Polski. Prawie się rozpłakałam. Pocieszyłam się spotkaniem członków Sputnik Photos, którzy opowiadali o przemierzaniu Armenii. Spotkanie prowadził Julek i powiedział, że wyglądam jeszcze młodziej niż wtedy, kiedy odbywałam staż w jego redakcji, a potem śmiał się, że się zaczerwieniłam. I pocałował mnie w policzek i przytulił swoim chudym, ale dobrym ramieniem.


Ale ta książka nie schodziła mi z myśli. I tak mi było mi przykro, że lakierowane czółenka okazały się dla mnie ważniejsze niż taka piękna książka. 
Aż tu nagle, przed świętami, kiedy każde wyjście na błyskające, migające ulice, uśmiechnięte dzieci i rodziny przemierzające miasto w poszukiwaniu prezentów zadają mi ciosy jak taranem, bo wiem, że mama znów nie odpakuje ode mnie prezentu, dotarłam na jarmark w Domu Braci Jabłkowskich. Chciałam tam kupić album o polskich dworkach i pałacach dla Mamy Ewy. I nowego Terzaniego dla Mamy Ali. Czekałam aż miła pani z księgarni zapakuje dla mnie książki i wybrałam się na górę starego budynku o tak potężnej historii. Tam znalazłam idealne prezenty dla Kostka. Już miałam stamtąd schodzić, kiedy nagle mignęła mi okładka "The Sick Rose". Pomyślałam, że już czas na okulistę, bo przecież byłam raptem latem i chyba jeszcze tę wizytę trzeba będzie poprzedzić jakąś konsultacją psychiatryczną, bo mi się pragnienia wizualizują. Podeszłam do stolika z książkami i ona tam była. "The Sick Rose" tam była. Ale nie tylko ona. Obok "Jak przestałem kochać design" Wichy, której planuję nauczyć się na pamięć, leżała sobie spokojnie druga część tego cuda. Tym razem podręcznik zbierający ryciny z XVIII wieku przeznaczone dla chirurgów. Czyli: jak operować.

Czy ktokolwiek może zaprzeczyć, że mam w życiu więcej szczęścia niż rozumu? Rozwyłam się z radości tak, że wszyscy obsługujący swoje stoiska pomyśleli, że mam przedświąteczną przepustkę z Tworek. Sprzedawczyni spojrzała na mnie trochę dziwnie, a potem teatralnym szeptem zapytała: "<<The Knick>> ogląda?" Potwierdziłam, kiwając głową, jakby mi się miała urwać. "Ja też. Nagrywam sobie nawet. Bo ja lubię, jak ludzie cierpią". Mina mi trochę zrzedła, bo wydaje mi się, że nie taka jest idea tego serialu. Poza tym nie oglądam operacji, żeby napawać się ludzkim cierpieniem. Fascynuje mnie doskonałość konstrukcji maszyny ludzkiego ciała. I że ono zawsze będzie krok przed nami. Pochłaniam Thorwalda, piastuję Szczeklika, dzień zaczynam od The Journal of Rheumatology - a nuż można zgłosić się na jakieś badania kliniczne i medycynie pomóc?
W ten sposób stałam się najszczęśliwszą pod słońcem posiadaczką dwóch przecudnych wydań najdoskonalszych książek, jakie mam w swoim zbiorze. Takich wyczekanych jeszcze nie miałam. Otworzyłam je w obecności Afgańskiej Siostry po świętach dopiero, żeby odwlec moment przyjemności i jeszcze się nim podzielić. W zachwycie wykrzykiwałyśmy na przemian: "zgorzel!", "a! cewnikowanie!", "zmiany po cholerze", "trepanacja!", "ropień!", "wziernik!", "nowotwór!", "patrz, cesarskie cięcie!". Aż wypieków dostałyśmy, upojone. Jak uznaję, że mogę się nagrodzić, myję ręce i z pietyzmem rozkładam przed sobą jedną z książek. Taki sobie zrobiłam prezent świąteczny.





Widzisz, Tato, rozgadałam się. Tyle bym Ci chciała powiedzieć. Że nie jestem taka zła. A przynajmniej Mama Ewa tak mi powiedziała ostatnio: "taka fajna jesteś, taka dzielna". Piłyśmy kawę z cynamonem w Piasecznie i ja się wtedy tak bardzo popłakałam. Bo ona tak szczerze to powiedziała. Chociaż nieraz się na mnie wścieka za moje chore pomysły, nie zawsze mnie rozumie, a jednak jest. Trwa. Może dlatego mnie znosi, że nie ma swoich dzieci? Nie wiem. Zna przecież tylu młodych ludzi. Przywiązałam się do niej bardzo. Tylko raz słyszałam, jak płacze. Po wypadku w Rosji, w którym zginął jej przyjaciel, umarł jej na rękach. Nigdy się nie wzrusza. To znaczy wzrusza, ale nie tak jak ja: że zaraz płaczę. Ewa to bardzo dobrze maskuje. Trzeba ją trochę znać, żeby wiedzieć, że wtedy spuszcza wzrok, delikatnie się uśmiecha i rusza końcówką nosa, jakby pokazywała ukontentowanie. Śmieszne to i rozczulające. Czasami też jej nie rozumiem, czasami mnie wpieni, ale bardzo ją kocham. Naprawdę jest dla mnie trochę jak mama.
Tato, odśnieżyłam dzisiaj samochód. Skrobałam dzielnie szybę. Nawet pan Janek mnie pochwalił, że "nasza dziewczyna nie próżnuje". "Nasza". Czyja ja jestem? Do kogo przynależę? A może właśnie niczyja?
Tato, czy Ty mnie nie chcesz?

***
Przeżyłam coś na kształt szoku na widok komentarza pod moim wpisem. A jednak ktoś oprócz Marcina to czyta! No i proszę, kto skomentował? Pani Ania. Mama. Aż trzech synów, o Matko Królów! Jak to jest: mieć trzech synów? Da się jeszcze trochę pospać? Czym się różnią? Jakiego koloru jest ich aura? I czy bili się o czekoladki? W Kalifornii teraz takie powodzie. Czy Pani Ania jest bezpieczna? Jak mi się miło zrobiło, jak to przeczytałam.
Moja mama nie jest zła, tylko niedowidzi. Nie widzi mnie. Wmawia sobie mnóstwo rzeczy. Tylko że ja już z kolei nie mam siły wmawiać sobie, że mama się zmieni. W książce "Limbo" Melanii Mazzucco przeczytałam, że ci sami, którzy nas złamali, nie mogą nas naprawić. Że musimy z innych źródeł czerpać. A mimo wszystko i za to złamanie dziękować. Ileż to ciepła i energii niesie ze sobą dobre słowo. Pani Aniu Kalifornijska, dziękuję Pani za to! I przesyłam ukłon głęboki ze śnieżnej Polski. Pod blokiem pan Janek szaleje z łopatą i podśpiewuje przy odgarnianiu śniegu. Gdyby wiedział, że do Pani piszę, na pewno też by pozdrowił. 
Dziękuję.


2 komentarze:

  1. Kasiu, Czuje sie bardzo wyrozniona chociaz wydaje mi sie, ze niezasluzenie. Jestem przekonana, ze nie jestem jedyna osoba, ktora czyta co napisalas. Przeczytalam Twojego bloga w dwa dni i byly momenty, ze oczy mi sie zaszklily, ale najbardziej podoba mi sie w Tobie, ze jestes optymistka, niejako na przekor losu.
    Moj sredni syn, Paul, jest od miesiaca w Warszawie (a planuje byc w Polsce rok) takze gdybys chciala to mozecie sie poznac. On studiowal literature angielska, bardzo duzo czyta i lubi ksiazki jak Ty. To by bylo wspaniale, gdybys go zabrala na jakies targi ksiazki czy spotkanie autorskie, a przynajmniej pokazala gdzie takie imprezy sie odbywaja, bo obawiam sie ze nikt ze znajomych czy rodziny nie pokaze mu Warszawy z tej strony.
    Jesli masz ochote, napisz do mnie prywatnie na adres gmail aniab880. Zycze Ci duzo zdrowia! Acha, prosze, mow mi po imieniu — po 29 latach mieszkania w Stanach odwyklam od zwracania sie na “pani”.
    Ania

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej! jaka niespodzianka! Dziękuję :)
    Mam tremę, ale napiszę, napiszę. Na gmail, tak?
    Od roku właściwie mnie nie boli, do wiosny jest coraz bliżej - w tej sytuacji trudno nie być optymistą.
    Kłaniam się, wdzięczne pozdrowienia przesyłam i zapowiadam, że Paula po spotkaniach autorskich ciągać będę!

    OdpowiedzUsuń