piątek, 1 stycznia 2016

Minął dobry rok

Mimo najszczerszych chęci nie udało mi się zasiąść do pisania bloga podczas świąt. Po świętach również. Jestem mistrzynią prokrastynacji. W ogóle odnoszę wrażenie, że jestem mistrzynią wykonywania nikomu niepotrzebnych czynności i odwlekania w czasie tego, co ważne z perspektywy ludzkości.
Za mną rok naprawdę pełen wrażeń bardzo pozytywnych.
Po pierwsze: to był rok pod znakiem miłości. Byłam na aż dwóch ślubach, obu zagranicznych. Każdy z nich zupełnie inny, a jednak trzon mają taki sam: dwoje wspaniałych, otwartych ludzi odnalazło się i zdecydowało o dalszym kroczeniu we dwoje. I Agi i Marcina to będzie już trójka. A ja każdego dnia zastanawiam się, jak można Kostkowi od strony ciocinej pokazywać świat i jeszcze rodzicom na coś się przydać. Na przedświątecznym jarmarku kupiłam na przykład niebieski kojasek, bez którego nie wyobrażałam sobie ponoć lat moich niemowlęcy. Urzekł mnie jeszcze zając w kubraczku w paski, który dźwięczy delikatnym dzwonkiem, kiedy się porusza jego brzuszkiem. Ale w temacie Kostka wciąż się próbuję odnaleźć. Obchodzę go na paluszkach, trochę przestraszona. Tak, jakby to była tajemnica, której nie jestem godna. Tym bardziej, że na zakończenie roku moja mama wysyczała do mnie, że "na szczęście nigdy nie będę matką". Zależy, na szczęście dla kogo. Poświąteczne słowa mamy brzmią we mnie, choć kurz już opadł. I już nawet nie słyszę w głowie tego pisku jak po wybuchu. Chyba coś we mnie wtedy umarło. Już nie uwierzę w to, że mama się zmieni. Może właśnie takie przeczołganie było mi potrzebne. Może tak się właśnie dorasta. Bo przecież nie o pełnoletność tu chodzi.
W ubiegłym roku skończyłam 30 lat i dostałam na tę okazję mnóstwo ciepłych słów. I wzruszających gestów. I pięknych prezentów. Tylko mama życzeń mi nie złożyła. I chyba teraz już nawet nie jest mi przykro.
To był rok w większości bez bólu. Nie licząc pojedynczych incydentów, kiedy biodro zaprotestowało, bo mama próbowała mi udowodnić, że jestem jej wrogiem.Oraz porannego bólu głowy, kiedy przesadziłam z winem. Wlewy z Infliksimabu zmieniły moje życie i wstawiły je na pozornie normalne tory. Bo moje wejście i wyjście z autobusu nie wzbudza już społecznej sensacji. I ten dar spowodował, że moja mama doszła do wniosku, ze moja choroba to jedna wielka mistyfikacja. Ze uknułam spisek pod hasłem "choroba autoimmunologiczna", żeby ją pognębić i sie na niej zemścić.
Temat mamy wraca jak mantra w kazdym zdaniu. Ale może właśnie tak wygląda powolne uwalnianie się z okowów. Nie jest to przyjemne, ale ostatecznie trzeba przyznać, że przynosi ulgę.

W tym roku wykonałam dużo pracy nad sobą i nad innymi. Oraz nad zadaniami, które inni mi podsuwali. Zredagowałam książkę pana Andrzeja i zarobiłam po raz pierwszy naprawdę duże pieniądze, które pozwoliły mi zobaczyć się z Anią i Adrianem na ich ślubie. A potem przemierzać Londyn w poszukiwaniu prerafaelickich znaków. Po panu Andrzeju pozostało we mnie wspomnienie jego tępoty. Oraz wbiłam sobie do głowy, że jeśli człowiek nie przepracuje swojego problemu naprawdę, nie ma co zabierać się za pisanie o swoim problemie książki. To bezcenny wniosek dla mnie, bo sama nieraz roję sobie, że piszę książkę, która coś ludziom da. Albo przyniesie ukojenie. Albo przyjemność. Teraz już wiem, że do napisania książki niezbędny jest dystans wobec tego, przez co przeszliśmy. Pan Andrzej tego nie ma, a jego książki jakoś nie zarejestrowałam na półkach w księgarniach.
W tym roku wiele rzeczy również straciłam. W większości złudzeń. Co do Justyny i Piotrka na przykład. O ile do Justyny myślami już nie wracam, bo i chyba wiele się po niej nie spodziewałam, po Piotrku zostało coś na kształt zgagi. Liczyłam, że przez tyle lat znajomości zasłużyłam na szczerość i otwartość. Ale koronna zasada, którą odkryłam w tym roku, brzmi: nie oczekuj, nie będzie rozczarowania. Uczę się tego każdego dnia.
Straciłam Kamilę i Maćka, co było dla mnie jakimś mrocznym doświadczeniem i czymś na kształt deja vu po wyjeździe Ani. nie wiedziałam, że ci ludzie są mi tak bliscy. A jednak. Niechaj Wyspy będą im przyjazne.

Koniec roku oznacza jeszcze wiele wniosków zawodowych, choć niekoniecznie tożsamych z sukcesem. Po wywiadzie z panem Saramonowiczem wbiłam sobie do głowy, że z rozmówcami, szczególnie celebrytami, pertraktować nie można. Ze sprawy wyszłam z twarzą, ale straciłam reszki rozpaczliwie pielęgnowanego szacunku do Tomka. I niestety czegoś na kształt pogardy już wobec niego ukryć nie potrafię. I nie chce mi się pracować nad pozą. Trudno. Też daję sobie do tego prawo.
Redaktor działu Czytając Kultury Liberalnej przedwczoraj zaakceptował mój tekst i napisał kilka miłych zdań o moim stylu. I zaznaczył, że czeka na kolejne teksty. Przyjęłam to ze spokojem, bo nie wiadomo, jak długo portal pożyje. Zmiana władzy zrobiła w Polsce rewolucję.
O, właśnie, Polska. Już teraz wiem, co miała na myśli Ania, mówiąc, że zawsze jak wraca do Polski, czuje się tu jak odrzucony przeszczep. W końcówce roku byłam kilkakrotnie świadkiem fenomenu polskiej solidarności. Poczułam siłę tłumu i potęgę wzruszenia. Trzykrotnie. Podczas ostatniej manifestacji płakałam, kiedy zarejestrowałam, że "Mury" śpiewają trzy pokolenia. I "Imagine", które tak boleśnie brzmiało po zamachach w Paryżu. Kwestie przyszłości Polski napawają mnie smutkiem i czymś na kształt grozy. Niepokoję się o mój kraj. Wolne słowo i doświadczenia ostatniego ćwierćwiecza. A raczej to, że grupka ludzi chorych z nienawiści i żądnych zemsty może tę piękną pracę pogrzebać w ciągu kilku miesięcy.

Horoskop w większości mi się sprawdził, rok był kreatywny i intensywny. Przyniósł wiele pięknych i radosnych chwil. Widziałam polskie morze, choć byłam przekonana, ze już nie będzie mi to dane. Byłam w Wiecznym Mieście i mogłam cieszyć się szczęściem Agi i Marcina. uciekałam z głośnego i tętniącego życiem Piccadily Circus, bo czułam się tam tak, jakby ktoś na mnie polował. Może dlatego, że to ulubione miejsce mamy. Zrekompensowałam sobie to wizytą na Camden i rozmowami przy falafelu z gotami. Oraz wizytą na Notting Hill. 
Kolejny rok oznacza dla mnie same niewiadome. Nie wiadomo, czy utrzymam leczenie biologiczne. Nie wiadomo, czy zmiana ustawy medialnej pozwoli mojej gazecie na dalsze istnienie na rynku. Nie wiadomo, do czego jeszcze posunie się moja mama. Nie wiadomo, czy zdam egzamin jako ciocia Kostka. Nie wiadomo, czy zdam egzamin jako człowiek w ogóle. I kto mnie będzie oceniał. Mniej we mnie żalu niż w poprzednim roku. Jestem za to wewnętrznie bardziej obolała. To chyba kwestia końcówki roku.
Dobry to był czas i owocny. Proszę Cię, Losie, niech kolejny rok będzie łaskawy. Nie proszę o wiele. Przecież uczysz mnie doceniać wszystko.

2 komentarze:

  1. Droga Kasiu,
    Dziekuje za lekture Twojego "pamietnika". Jest mi bardzo przykro ze tak cierpialas i jestem po prostu wstrzasnieta, ze mama, nawet w obliczu Twojej choroby i koniecznosci badan, nie ujawnila nazwiska ojca. Taka mi sie wydajesz mila i dzielna! Ja mam trzech synow (mniej wiecej w Twoim wieku), ktorzy sa zdrowi, a mimo to czasem potrzebuja by ich przytulic. A ty musialas tyle przejsc, a nie otrzymalas od matki ciepla, ktore ci sie nalezy i bylo ci potrzebne. Zycze ci szczesliwego nowego roku i pozdrawiam z dalekiej Kalifornii,
    Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak mnie zatkało, że ktoś oprócz Marcina ten pamiętnik czyta, że nie wiem, co napisać. "Dziękuję" to chyba jednak za mało.

      Usuń