środa, 13 stycznia 2016

Zdekompletowana

Przeżyłam wczoraj wspaniały wieczór w Teatrze Narodowym. Byłam przeszczęśliwa, że wreszcie na żywo mogę zobaczyć galę Paszportów. Ożyły wszystkie wspomnienia z nauk pobieranych na Słupeckiej, które w foyer pokryły mi policzki czymś na kształt różu. Była i Eliza, koleżanka ze studiów jeszcze, której doktoratowi kibicowałam, a także temu, ze dostała naukowe stypendium „Polityki”. Jak to ja, w przypływie chwili podeszłam i chciałam ją uściskać. Nie spojrzała na mnie nawet. Patrzyła ponad moją głową, bo poszukiwała Justyny. Aha. No dobrze. Trudno się dziwić, to również moja nauczycielka z redakcji, ale z koleżanką bym się przywitała. No nic, może to emocje. Teatry tak działają. 
Oczywiście kolejka. Wszyscy dziennikarze, sobie tylko znanym sposobem, zostawili odbiór akredytacji na ostatnią chwilę. Ja też nie odstawałam. Ale biuro prasowe działało sprawnie i prężnie, wpadłam szybko do szatni i pomknęłam na górę. Na wskazanym piętrze miejsca były już zajęte. Nie dziwota, skoro przyszłam już w zasadzie spóźniona. Miła pani przy wejściu każe mi iść piętro wyżej. No to idę. I jestem. A kolejna miła, korpulentna pani przy wejściu niezwykle profesjonalnym gestem zakazuje mi iść dalej, mimo że dzwonek antraktowy drze się jak oszalały.
- chwileczkę, najpierw zaproszenia i numerowane miejsca.
Macham akredytacją.
Pani chwilę się zastanawia, robi na przyciasnych szpilkach kółko i zwraca się do mnie:
- A pani jest taka... eee... (tu skan z nutą pogardy od stóp moich do głowy) pojedyncza?

Wciągnęłam w płuca powietrze. „uspokój się, uspokój, pani chce cię usadzić wygodnie i jak najlepiej; a tak w ogóle to super, że jesteś sama, bo nie ma problemu z siadaniem; gdybyś była w parze, problem byłby większy” - powtarzałam sobie.
- Tak, taka odrębna właśnie – odpowiedziałam.
- I bez mężczyzny?
- Bez.
- Zapraszamnatokrzesłonaprzeciwkoprzybalustradzie.
Taką serią pani mnie załatwiła, bo napływali kolejni spóźnieni dziennikarze.

Okazało się, że miejsce przy balustradzie jest najlepsze ever, bo mogę się oprzeć, mogę się wychylić, widzę wszystko jak na dłoni, ale za to mnie nie zgarnie operatorska kamera, więc mogę sobie w spokoju żyć krówkę ciągutkę. Obok mnie siedzieli jacyś muzykolodzy i rozmawiali o erze klawesynu, za mną Hiszpanie i Szwedzi. Poczułam się wybrana i wyróżniona, tym bardziej, że piętro niżej na schodach zderzyłam się z Januszem Rudnickim, a potem uśmiechnęła się do mnie Alicja Majewska, co musi oznaczać swoiste namaszczenie epoki.
Rozejrzałam się dyskretnie; w loży honorowej siedzieli Andrzej Wajda, Krystyna Zachwatowicz, Olga Tokarczuk, Pendereccy, a za nimi – nie kto inny tylko Głowacki z Oleną. I nasze spojrzenia się spotkały. Zobaczyłam błysk w jej oku i już wiedziałam, że będzie próbowała mnie złapać po gali. W końcu zatrudniła mnie swego czasu do pisania za nią książki, a ja nie wytrzymałam tego psychicznie. To wielka postać, ale za trudna dla mnie, zbyt wyczerpująca emocjonalnie. Zbyt intensywna. Zakodowałam sobie, że Oleny muszę unikać.
Potem śpiewał Rojek, a ja tak bardzo kocham jego i jego ostatnią płytę. Poza tym nie przypuszczałam, że Kwadrofonik tak świetnie brzmi na żywo i tak pięknie będą grać. A Paszporty rozdawali moi Nauczyciele, najlepsi dziennikarze w Polsce, największe osobowości. Taka byłam dumna, że mogłam się od nich uczyć.
Nagroda dla Orbitowskiego jakoś szczególnie mnie nie ucieszyła, ale dla Magnusa już tak. I w ogóle gala była przeładowana aluzjami politycznymi. I manifestacją odrębności. Ale tak trzeba. Było za to elegancko. I kulturalnie. Lubię tak.

Potem jeszcze rozmawiałam i z Piotrem Sarzyńskim, i z Bartkiem, który jest niezmiennie ciepły i kochany, i z Anetą. No i z panem K nadpobudliwym. Rojkowi za płytę jego podziękowałam. Jaki on kruchy, jakby z pajęczyny i mgły zbudowany, światłem przebitej. Ale potem już za dużo: fotoreporterów, błysków fleszy, poprawiania szali, łowienia kieliszków z winem, jedzenia na wyścigi. Nie lubię już tego. Jak to mówi Marcin: „wszystko, co „za” jest niedobre”. Poszłam sobie. Ścigana przez Pana K.

Tylko jak wracałam do domu z przesympatycznym panem taksówkarzem, który dzielnie lawirował pomiędzy mostami, bo na każdym był jakiś karambol, myślałam o tym, jaka jestem.

Bez pary.
Bez kontekstu.
Pojedyncza.




***
W pracy dzisiaj dziwnie. Najpierw dostałam telefon od zastępcy naczelnego. Padł mi służbowy telefon i nie mógł się do mnie dodzwonić. Powiedział: "Byłem pewien, że zapiłaś na Paszportach".
Wzięłam oddech i powiedziałam: "Tomku, muszę Cię poinformować, że o 21 byłam w domu. Poza tym, jak pewnie udało Ci się zauważyć przez cztery lata mojej pracy w tej firmie, ja nie piję z branżą. A teraz możesz mi powiedzieć, z czym się do mnie zwracasz".
Szkoła Bogny.
Tomek nie może mi wybaczyć tego, że pan Saramonowicz jest zadowolony z wywiadu i że broniłam jego praw do autoryzacji. A kloaka wylała się na Tomka. Obyło by się bez tego, gdyby nie jego walka o wyimaginowane idee. Jak naprawdę trzeba o coś walczyć, to on się wycofuje, bo jest za miękki. Potem rozejrzałam się po redakcji. Obok mnie kolega, który jadł kanapkę, a wydawał przy tym takie dźwięki, że nawet ja, odporna na wszelkie tego świata obrzydliwości, muszę wyjść, żeby nie zwymiotować. Te rzężenia, syczenia, buczenia i kląskania. Coś strasznego. "Kurwa" w każdym zdaniu. A zdanie na każdy temat ma, a jakże. Tyle że jedno: "to wszystko kurwy, złodzieje i skurwysyństwo". Mhm. Z tym panem nie pogadam. Do naczelnego na prośbę napisania tekstu wystawia rękę ze środkowym palcem. A naczelny na to pozwala.
Kasia też już atmosferą zmęczona. Wycofana, w swoim swiecie. Ale jak trzeba, orze za trzech. Flo od połowy grudnia na Mazurach u rodziców. Też trudno się dziwić. Pio też orze, ile może. Ale wszyscy jakby bez krwi, bez życia, bez wiary w to, co robią. Tak umiera zapał. Tak umiera zespół.
W kuchni - ruch. Glamiąca wiecznie Orbit kierowniczka marketingu. Usta jej się nie zamykają. Wszystko musi skomentować. Nawet to, że upadnie jej serwetka. Zupa za gorąca. Za mocno podgrzała. Spódnica się źle prasuje. Ciasteczka upiekła, ale chujowa posypka. Dramat i awantura. Mąż kupił jej buty - ładne?
Druga koleżanka z marketingu. Dostaje spazmów, jak dokonamy aktualizacji systemu komputerowego. Że to zamach na nią i ina idzie na zwolnienie, bo nie da się tak pracować.
Pomocnicy z marketingu: "ile piw jesteś w stanie na meczu zajebać?" "Człowieku, jak rzygnę, to i czternaście". I ten rechot.
Ludzie jak błędy ortograficzne. Lenistwo, gnuśność i prokrastynacja. Forward managerowie. "Ponieważ nie rozumiem tego zdania, to je wytnę, dobrze? - Nie, bo to jest kwintesencja akapitu! - A czy ty myślisz, że ci, którzy czytają naszą gazetę, zrozumieją ten, no, kontekst? - To jest ironia, ironia to jest. - Ja uważam, że nie zrozumieją. Bo ja nie rozumiem. Wycinam"; "ten tytuł to wymagający. - Jak to? - No bo by trzeba pójść do kina, żeby zrozumieć - "Mężowie ze Stepford" - co to w ogóle znaczy?" "a ja nie wiem, kto był nominowany do Nike, nie czytałem; wycinam".
Cut. Cut. Cut. Copy-paste. Przeklejanie. To jest ta kreatywność. Rozejrzałam się po kuchni, rozejrzałam się po redakcji. I znow zadałam sobie pytanie:
Co ja tu robię?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz