wtorek, 31 stycznia 2017

Ich seh, ich seh

Łukasz mówi, że na blogu głucho. No ale o czym mam pisać? Że dobrze nie jest? Cóż to za nowość?
Wróciłam do pracy po chorobie i nie widzę w sobie jakiegoś szczególnego zapału do czegokolwiek. W pracy jak było, tak jest. Tylko poinformowałam szefa niemieckiego o tym, że atmosfera niechęci ogólnej naszych przełożonych do robienia czegokolwiek przekłada się na jakość funkcjonowania zespołu. Marc wyglądał na strapionego. I to wszystko.
Skywalker ma dar rozbawiania mnie, a taki dar mają jakieś dwie istoty na ziemi. Więc warto odnotować, że kiedy dziś zapytałam, jak się miewa jego syn Gucio, odpowiedział: "Wczoraj byłem na spotkaniu semestralnym. Generalnie większość ojców na zebraniu miała twarz Mariana Kowalskiego."
Parsknęłam ze śmiechu na tę przenikliwość i celność konkretu. Lubię go za to. I za to, że potrafi tak poprowadzić narrację, że nie wiem, kiedy minął mi przedostatni wlew, kiedy na czytniku miałam ze sobą jego książkę. Tak bym chciała, żeby jakaś przyzwoita stacja telewizyjna zorientowała się, jaki drzemie w nim potencjał narracyjny i jakie świetne scenariusze by pisał. Na razie nie wpadłam na żaden pomysł, jak Łukasza zajawić światu. Bo może to w ogóle nie moja rola?


Wczoraj za to ponownie próbowałam być wtłoczona w rolę broszki (w języku niemieckim zabrzmiałoby to lepiej, bardziej twardo i przemocowo. A tu - słowiańskie kurtuazje). I to nie takiej jak premier Szydło, tylko zupełnie innej. 
Wybrałam się do okulisty, bo nadal źle widzę, najgorzej jest wieczorami, zaczynam podejrzewać siebie o kurzą ślepotę, a poza tym przed hospitalizacją muszę przedstawić zaświadczenie, że okulista nie widzi przeciwwskazań do intensywnych ćwiczeń. Oczywiście na tyle intensywnych, na ile można je stosować u reumatyków. Bo na bungee raczej na Spartańskiej skakać nie będę.  
Jestem mocno zbudowana jakością obsługi w przychodni lekarskiej na ulicy Koszykowej. Drastycznie zaniżam tam średnią wieku, a większość promenujących szerokimi korytarzami po unijnym remoncie emerytów patrzy na mnie z mściwą nienawiścią w oczach. Trzeba przyznać, że bezkolizyjnie (jak na mnie) dostałam się do lekarza pierwszego kontaktu i pani w okienku na widok stempla "cito) ze Spartańskiej powiedziała tylko: "no to do nas pani przyszła???" - zupełnie jakbym właśnie zawitała do sklepu mięsnego. Po czym wyznaczyła mi wizytę za cztery dni. Kleszczmy rękoma, jak by to na Kurpiach powiedzieli.  

Przybyłam zatem na Koszykową, wystawiając twarz do słońca, bo chociaż mróz wciąż szczypie, z radością przyjęłam ten udający wiosnę widok. Niech już odejdą precz te długie wieczory, ciemność o 15 i mdlące od ciemności i mgieł poranki. Nie służy to ani cerze, ani duszy.
Wpadłam na trzecie piętro i stanęłam w poczekalni w świetlnej plamie, z którą stopił się mój jasnoróżowy melanżowy sweter. W poczekalni były jeszcze dwie panie emerytki. Spojrzały na mnie jak na leczoną przewlekle na Sobieskiego, ocierając wyschłe dawno łzy, które tak lubi wyciskać znana mi skądinąd atropina. 
- No i po co tak w świetle stoi? Dla oczu niezdrowo - powiedziała pulchna brunetka z plamami wątrobowymi na dłoni prawej, które ułożyły się w archipelag przypominający Wyspy Owcze. 
- Może nie widzi - dopowiedziała rezolutnie jej sąsiadka z lewej. 
A ja stałam tam nadal, bo takie mi się to wydało odświeżające, że niemal ostatniego dnia stycznia słońce świeci z mocą kwietniowego żaru. 

Wchodzę. Z impetem, bo tego dnia mnie nie bolało, albowiem nowe ćwiczenia na mięśnie przywodziciele uczyniły mnie na okoliczność tego dnia sprężystą. Nade wszystko zaś cieszyłam się, że nie siedzę już w zatęchłej redakcji, wszak wszystko jest piękniejsze od pisania o doktrynie Monroe'a w kontekście prezydentury Trumpa i jej oddziaływaniu na gospodarki międzynarodowe, a nawet i międzygalaktyczne. Rzuciłam moją torbę z nadrukowanymi nań książkami na leżankę, podskoczyłam do pana doktora i w swoim nieopatentowanym jeszcze oficjalnie stylu zakomunikowałam ochoczo:
- Dzień dobry. Ja jestem Kasia i u pana debiutuję. 
Po czym wyciągnęłam do niego rękę na powitanie i odebrałam pierwsze zdumione spojrzenie. Sama rozparłam się na krzesełku dla niedowidzących. 
Ileż to można o człowieku powiedzieć na podstawie tego, jakie pytania zadaje. O ileż można się również pomylić, jeśli słyszymy:
- Co to znaczy "debiutuję"?

W takiej sytuacji nawet grawitacja chwilowo się poddaje. Spojrzałam z ukosa na pana doktora. Zbliżał się do sześćdziesiątki. Czaszkę okalały źle obcięte włosy (Kasiu, nie bądź potworem, lepiej policz, kiedy sama byłaś u fryzjera. Policzyłaś? No, to zamilcz). Pamiętam mojego ulubionego realizatora z Polskiego Radia, Pana Przemka, który tak zabawnie osiwiał, że wokół głowy został mu szpakowaty pasek w kształcie opaski do włosów, a boki i skronie miał bielutkie jak gołąbek. Zawsze mnie to rozczulało. No, to ten pan doktor miał odwrotnie. I raczej ciepłych uczuć we mnie to nie budziło ze względu na wysoki poziom tych włosów przylizania.
- Miałam na myśli to, że jestem u pana doktora po raz pierwszy.
- No tak, ale dlaczego?

Ach, no tak, pewnie w nosie ma zabawy w rozluźnianie atmosfery. No dobrze, nie on pierwszy. Patrzę: może być niecierpliwy. Zatem: wersja RAR. Jadę: zapalenie błony naczyniowej, iniekcje podspojówkowe, końskie dawki solu medrolu, deksamethason, powtórka z rozrywki za rok, potem biologiczne, cisza, aż tu nagle odklejająca się siatkówka. A teraz zbliżająca się rehabilitacja. I konieczność orzeczenia, że nie ma przeciwwskazań. Ale i gorzej widzę. Bóle głowy jak nie wiem. Że od szyi to - wykluczono. Zatem: help. 

Ku mojemu zdziwieniu pan doktor zaczął wypytywać mnie mocniej o chorobę reumatyczną, a już wielkim zdziwieniem zareagowałam na to, że zauważył słusznie, że na ZZSK chorują głównie mężczyźni. A potem to pytanie kłujące:
- Czy pani ojciec również ma zdiagnozowane ZZSK i czy jest nosicielem antygenu HLA B-27?

Szumi jarzeniówka nade mną. Gryzie mnie metka od swetra marki Top Secret, której właścicielem jest Grupa Redan i odnotowała w ubiegłym roku wzrost organiczny na poziomie 8,9 proc. Zawartość wełny w swetrze - 85 proc. Reszta - to akryl.
- Nie znałam nigdy mojego ojca. Mój dziadek macierzysty chorował na gościec postępujący. 
- A mama?
- Nadciśnienie i nadczynność tarczycy.
- Rodzeństwo?
- Nie mam.
- Taka pani samiutka?
Ból mi robi "ała".

- Czym się pani na co dzień zajmuje?
- Pracuję na komputerze.
- Wszyscy dziś pracują na komputerze.
- No to ja jestem tacy wszyscy.
- Pytam, kim pani jest zawodu.
- Z zawodu? Wyuczonego? Redaktorem.
- Czyli że co pani robi?
- Piszę. I poprawiam to, co napisali inni.
- Nie nudzi to pani?
- Tak jak pana nie nudzi patrzenie ludziom w oczy.

Widzę, że pan doktor pod nosem się uśmiecha, ale zadaje mi pytanie, które już raz mi się nie podobało:
- Dlaczego miałoby mnie to nudzić?
- Z tego samego powodu, dla którego mnie miałoby nudzić pisanie i poprawianie napisanego.
Szach mat. Dosyć, jaki to ma związek z moja siatkówką?

- No dobrze, ale tak pani cały dzień pisze i czyta? Dlaczego? - nie odpuszcza pan doktor.
- Dlatego, że to lubię i jeszcze mi za to płacą - postanowiłam nie wdawać się w szczegóły, które by mogły lekko zaburzyć ten idylliczny obraz szczęśliwego redaktora bez cienia frustracji. 
- No i co? I oczy do tego potrzebne, tak?
Cóż, instytucja audiobooków nigdy mnie nie jarała, panie Oczko. 

Postanowiłam, że na powyższe pytanie nie odpowiem, bo niby co miałabym mu odpowiedzieć?
- No i dzisiaj też pani będzie jeszcze czytać?
Co za pytanie. Oczywiście, że tak! Romaina Gary'ego po raz trzeci czytam, taka piękna jest "Obietnica poranka". Warsztat bibliograficzny zostawiłam dla siebie. W nagrodę pan doktor pyta:
- Dlaczego będzie pani jeszcze czytać?

Jak by to powiedziała Toot: "panie, ki chuj z tobą? Po polsku nie kumasz?"
Powstrzymałam się jednak, wyprostowałam plecy, wzięłam oddech i powiedziałam:
- Panie doktorze, oczy są sensem mojego życia i sensem wszystkich podejmowanych przeze mnie czynności, które są dla mnie istotne. Naprawdę, nie zawracałabym Panu głowy, gdyby mi się rozdwajały paznokcie. Proszę o wydanie zaświadczenia, jeśli są ku temu wskazania i przestanę Panu w przychodni zalegać, a Pan będzie miał szybciej wolne.

Żachnął się. No wreszcie, alleluja. Pyta mnie o to, co mnie niepokoi. Zastanawiam się chwilę, jak mu sprawę nakreślić: obrazowo.
- Na pewno pan doktor zna malarstwo impresjonistów. Otóż szczególnie w godzinach wieczornych mam wrażenie, jakby impresjoniści kombinowali przy moim polu widzenia. Pan wie: jakby spuścili kilka kropel wody na lampy na ulicy. Widzę wokół jaśniejszych przedmiotów poświatę, coś jak halo wokół księżyca. Takie rozmyte kontury.

Patrzę, czy coś złapał. Rozluźnia mu się twarz, wyraźnie zachyt na niej widać:
- Poetka!

Omasz. No właśnie. Takie są skutki czytania nadmiernego, wyobrażania sobie, ze wszyscy czytają przed snem Szymborską i śpią z Leśmianem. Dziwić się potem, ze w rzeczywistości gabinetu okulistycznego odnaleźć mi się trudno. 

Na te słowa do gabinetu wbiega pielęgniarko-asystentko-ozdóbka. Jest mniej więcej w wieku pana doktora. Ma pod fartuchem taki dekolt, że nawet na imprezach licealnych takich nie zakładałam. Spódnicy o takiej długości, jak ta pani pielęgniarki również nie miałam nigdy odwagi założyć, nawet jak funkcjonowałam w rozmiarze 34. Obserwuje mnie spod natapirowanej grzywki - wrogo, przenikliwie. Widać, że mnie myli z konkurencją.
Skubię w tym czasie rękaw swetra. Pan doktor coś do siebie mówi. Po czym wkłada mi za szkło okularu kartonik i w ten sposób zasłania jedno oko. 


Czytam płynnie wszystkie rzędy. Wychodzi na to, że dobrze widzę, ale w takim razie dlaczego widzę przez mgłę? Jakby ktoś rozpylił smog a spreju tuż przed moim nosem?
Nie dostaję odpowiedzi. Do gabinetu obok zabiera mnie asystentka z prześwitami i mierzy ciśnienie w oczach tym cholernym aparatem, który dmucha w oko i stwarza poczucie, że ktoś do nas strzela. Potem coś tam mierzy w drugim aparacie. Wracam do pana doktora.
- Podobało się pani?
Jak by to powiedzieć, żeby uniknąć kwestii "turlaj się, dziadu"?
- Nie znajduję niczego zaskakującego w tych badaniach.
- Dlaczego?

Ręce mi opadły. 
- Bo niejednokrotnie w Szpitalu imienia Orłowskiego tak byłam badana - odpowiedziałam.
A dokładnie - szesnaście razy w ciągu doby po minięciu kryzysu pierwszych trzech dni. Wcześniej byłam badana przez każdego z dziewięciu rezydentów dwadzieścia razy dziennie. Zaświecił ci ktoś w oko obolałe od zapalenia błony naczyniowej szesnaście razy w ciągu doby? Nie? Szkoda.  
- ymhyyymmmm - przeciąga pan doktor, a ja już naprawdę nie wiem, jak go wyczuć. - No i co? Pewnie jest pani ciekawa, co z tą siatkówką?

Nie, kurwa, przyszłam tu, bo jestem ciekawa, czy masz romans z tą dzidzią piernik, słodziaku. 
- Rada bym była się dowiedzieć.
- Ale jak się pani żyje z tą chorobą na co dzień? Bo ta choroba całkowicie odziera z godności. To musi być niełatwe.
Zamrugałam. Patrzę: on naprawdę pyta. 
- Owszem, to niełatwe. Ale póki co to ja decyduję o granicach mojej godności.
Drep, drep, drobi asystentka. Przychodzi z gabinetu obok z karteluszkiem, na którym rysuje jakieś sprężynki. Zaczynam przewidywać, że później złoży tę kartkę w origami, byle tylko ciągle mieć na oku doktorka. 
- No ale jak sobie pani radzi tak na co dzień sama?
Aj gać ja. Już wiem, o co chodzi. Czekaj Ty. Encorton mi pomachał, Eugenia ze śmiechem usunęła się na korytarz. Wypalam:
- Codziennie przed snem uśmierzam ból kielichem świeżej krwi utoczonej z kawalera. I jakoś idzie.

Stało się. Nie ugryzłam się w język. Pan doktor śmieje się, uderzając ręką w białe spodnie. Dzidzia piernik patrzy na mnie jak Melania Trump, tylko oczy ma bardziej jeszcze zwężone. 
- Z kawalera, no naprawdę.
Jak zapyta, dlaczego, to chyba wyjdę.
- A dlaczego z kawalera? - słyszę.

Chciałam odpowiedzieć, że po żonatych mam zgagę, ale przecież to nie gastrolog. 

Zapytałam:
- Jaki jest dalej plan? Zakrapla pan atropinę?
- No jaką atropinę?! - wrzeszczy niemal. Kto pani powiedział, że atropina służy do rozszerzania źrenic?
Och, no patrz, całe życie myślałam, że służy do czyszczenia sedesu.
- No dobrze, czy dalej będzie pan doktor mnie badał, czy to już panu wystarczy?
- Będę! Tylko krople organiczne zakroplę.

Nic z tego nie zrozumiałam, bo i atropina to bodaj organiczny związek, ale czekałam, aż do mnie podejdzie. Nie podchodzi. Wypytuje. O chorobę. W innych okolicznościach nawet by mnie to ucieszyło, że taki rozmowny i natychmiast wyciągnęłabym z niego historię jego życia. Swoim milczeniem, rzecz jasna, jak w przypadku Pani od Serca. Prosi mnie do gabinetu obok, a asystentka z dekoltem niemal zrobiła w karteluszku dziurę przy pomocy długopisu z reklamą Hyal-Eye.
Postanawia zbadać mnie jeszcze bez kropli. Dobra, spoko, dzięki temu nie piszę o Trumpie. Kiedy idzie przede mną, zauważam, że utyka, a lewe kolano ucieka mu na zewnątrz. Kiedy mam siadać na stołku przez aparatem, chwyta mnie za ramię. Lekko, ale jednak. Udaję, że tego nie zauważam, ale ręka lekko mi drętwieje. Sprawdzam, dlaczego. "Mógłby być twoim ojcem" - mówi mój głos wewnętrzny.  

Włącza lampę szczelinową. Znam to światło, znam je dobrze. Ściska mi się gardło, przypomina mi się, jak rezydenci każą mi patrzeć na ich ucho lewe i prawe. "Jest, jest silne zapalenie. Niestety, robi się zrost. Pani Kasiu, musimy ratować wzrok".
Przełykam ślinę. Odejdź, wspomnienie. To już było. Szybko, przypomnij sobie świetlną plamę. Tę sprzed kilku minut w poczekalni, gdzie Wyspy Owcze.  


- No, taka miła dziewczyna. Uśmiecha się, ładnie mówi. Ale zadziorna też jest.
Miałam się już dyskretnie rozejrzeć, czy przybyła już asystentka celem wbicia mi długopisu z reklamą Hyal-Eye w kręgi szyjne. Ale nie mogę się rozejrzeć, bo broda już spoczywa na podpórce lampy. Ni to do mnie zatem mówi, ni to do siebie.

Bada mnie jednak w ciszy. Wyłącza lampę i mówi: 
- No ja nie widzę tam nic.
- Ale badał pan bez kropli.
- No do siatkówki jeszcze nie zajrzałem.
- A zajrzy pan?
- A chciałaby pani?
Oho, zaraz zapyta, dlaczego.
- Tak, poproszę, skoro już jestem i skoro lekarze podejrzewają, że siatkówka mi się rozwarstwia - bardzo proszę, żeby zbadał mnie pan przy pomocy kropli i sprawdził, co się dzieje z siatkówką.

Sapię nieomalże. Jezu, człowieku, rób, co do ciebie należy i pójdź z tą Karinstanek na wuzetkę. 
- No tak, zaraz zbadam, co pani taka niecierpliwa. Ale wie pani co? Z panią to by się dobrze do opery chodziło. A ja sie rozwiodłem i nie mam z kim teraz.

Trudno mnie zaskoczyć. To znaczy rzadko po sobie zaskoczenie pokazuję. W innej sytuacji już by za mną drzwi trzasnęły, ewentualnie odpaliłabym coś po bałucku, że nie będę jego żadną broszeczką i co on sobie w ogóle wyobraża, że tak się zwraca do pacjentki w trakcie badania, ale tylko uśmiechnęłam się i powiedziałam:
- Czyli atropina nie. To Tropicamid? - pytam, popisując się więcej niż szczątkową wiedzą z zakresu okulistyki.

Zaśmiał się. Zaprosił mnie do gabinetu obok. 
Przy biurku siedzi zrozpaczona dzidzia piernik. Aż mi się jej żal zrobiło. Wyczuwałam wysoki potencjał romansowy. Czułość wobec ludzkiej nędzy mnie ogarnęła. Przyglądam się jej zamszowym czółenkom, jej krótkiej spódniczce, cielistym rajstopom, włosom tak mocno spryskanym lakierem, że złożone wpół pewnie by się złamały. Pan doktor dotyka mojego policzka, kiedy odsuwa dolną powiekę. Odsłania worek spojówkowy. Zamrażam się na widok takiego wzroku. Zamrażam się wewnętrznie. Spryskuję się sprayem, takim, jak kiedyś Artur miał do zamrażania kurzajek. Wyciszam wszystko. Nie, nie dojdziesz do głosu, głosie. Nie dojdziesz. To tylko czynność mechaniczna. Patrzę na brzeg opakowania kropel, robiąc przy tym komicznego zeza. Ale uciekam w ten sposób od tego rozmaślonego spojrzenia, ni to ojcowskiego, ni to męskiego, rozczulonego do granic możliwości. Cały mój środek się przed tym broni. 
Jeszcze chwila. 
Wytrzymaj. 

Już. Spada mi na oko kropla szczypiącego środka. Już dobrze. Już nie widzisz tego wzroku. Obraz zachodzi mgłą. Po policzku stacza mi się ciężka kropla. W gardle czuję gorzki posmak. Zaraz przestanę widzieć wyraźnie. Zaszumi mi w głowie.
Ociera mi policzek ligniną. Zachwiałam się, wstając. Pan doktor korzysta z tego szybciutko i znów chwyta mnie - tym razem za przedramię. 
- Nic mi nie jest, bardzo dziękuję - wypalam formalnie.
Zachrzęściło zamszowe czółenko pod biurkiem. Biedna Karinstanek, to musiało ją zaboleć.

Wypływam na korytarz do poczekalni i siadam pomiędzy Wyspami Owczymi a Ślepotą. Wyciągam książkę. Czytam o asertywności. Pan doktor prosi Wyspy Owcze. Ochoczo szczebioczą, że nic nie widzą. Czuję na sobie wzrok okulisty. Czytam. 
Litery powoli się rozmywają, odsuwam książkę bardziej i bardziej. Spoglądam od czasu do czasu na plamę światła w poczekalni. Wychodzą Wyspy. Pan doktor wyxhodzi na korytarz po Ślepotę. 
- Jeszcze można czytać?
- Tak, jestem dzielna - odpowiadam.
No i co? po co ja w ogóle to mówię? Znów jestem małą dziewczynką, którą ktoś ma się opiekować? Czy jak? Po co to mu powiedziałam? Powinnam się uśmiechnąć i odwrócić wzrok. Albo w ogóle się nie uśmiechać. 
Czytam, ale nic nie rozumiem. 
Wychodzi Ślepota. Wchodzę ja. Pan doktor próbuje mnie w progu złapać za ramię, ale przyciskam do siebie torbę z nadrukiem książek.

Karinstanek stoi. Oho, wściekła. Teraz to widzę. Idę do drugiego gabinetu. Do lampy. Siadam. Znajomy dźwięk włączanego światła. 
Patrzy długo, dokładnie mnie bada. Każe spojrzeć prawym okiem w prawo. To newralgiczna pozycja. Wtedy w Orłowskim pani doktor to zobaczyła. Zobaczyła, że się odkleja. Siatkówka. Nie mrugam tak długo, że po policzku stacza mi się łza.  
Patrzę w lewo, w górę. Potem pan doktor dotyka palcem mojej górnej powieki i przytrzymuje ją, kiedy patrzę w dół. 
Drugie oko wypada lepiej. Takie mam wrażenie. Potem pan doktor wraca jeszcze do tego prawego. No nieźle, przejął się. Szanuję. 
Wyłącza lampę.
- Siatkówka jest trochę rozrzedzona.
Que? Co to znaczy? Że co? A siatkówka to jest jakieś ciało stałe, nieprzezroczyste? Panie, co pan?
- Co to oznacza?
- Nic.
Mhm. To ja może Horacego panu wyrecytuję. 
- Aequam memento rebus in arduis servare mentem..
- Co pani mówi?
- Nic - odpowiadam z podłą satysfakcją.
Spuszcza głowę i wygląda na rozbawionego.
- A, nie rozumie pani, co powiedziałem.
- No wie pan, to chyba nie Wielka Gra? I moim zadaniem nie jest chyba zgadywać, prawda?

Myślę sobie, że Horacego to jednak powinien znać, stara szkoła. No ale dobrze. On nie od tego tu jest. Przypomniała mi się magister Lubińska od łaciny. Cóż to było za straszliwe babsko. Wtorek i czwartek - ćwiczenia na Gagarina. Czizas, te kolokwia z czasów łacińskich. Śmiałyśmy się z Alicją: jak jest po łacinie samolot? A komputer?
- No, jaka uszczypliwa dziewczynka - przekręca głowę, a ja mam ochotę go ugryźć w kostkę. 
Ugryzłam się w język w zamian za to. Cisza. Cisza. Cisza.
- No w sensie że ja nie widzę, żeby tam się odklejało coś. Ale żeby to stwierdzić, to potrzeba USG gałki ocznej zrobić. A my tu nie mamy jak i na czym.

No, czyli sprawa jasna. Już wiemy, dlaczego pani w recepcji dziwiła się, że przybyłam tutaj.
Odpowiedziałam, że rozumiem i że w związku z tym liczę na to, że wystawi mi zaświadczenie o braku przeciwwskazań do rehabilitacji. Uśmiechnął się, pokręcił głową, odchylił się na stołku do tyłu i powiedział nie wiadomo to kogo:
- No, znowu miła dziewczyna.

A idź pan. Bycie miłym to przekleństwo.

Idziemy do głównego gabinetu. Cóż to za scena prerafaelicka iście. Karinstanek stoi w tęsknej pozie oparta o futrynę. Skubie brzeg identyfikatora. Zalotnie zsunęła ze stopy czółenko. Widać wytartą ciemnobeżową futrówkę, na której mocno odznacza się wspomnienie jej pięty. Patrzy na doktorka wzrokiem urażonem, zbolałem. Ten czyni po gabinecie zamaszyste ruchy pobudzonego młodzika. Na ligninie odłożonej osadzają się opary rozpaczliwie przez Karinstanek ratowanej kobiecej godności. Mój Jezu.

Wypisuje piórem zaświadczenie, że nie widzi przeciwwskazań do leczenia zarówno biologicznego, jak i rehabilitacji.
No zwariował. Oszalał facet. Przecież jak Doktor Majkel zobaczy, że okulista nie widzi przeciwwskazań do leczenia biologicznego, to chyba razem w Tworkach z tym doktorkiem z Koszykowej wylądujemy. A Doktor Majkel się obrazi. Omatko, już nic nie mówię, bo znowu będzie mnie łapał za przedramiona. Jezu, wszystko znowu źle. Spartańska chyba położy się ze śmiechu.

Karinstanek przybliża się do mnie, opuściła przestrzeń wygodnej framugi. Ciekawie się robi, moze będę świadkiem sceny jak z "Niewolnicy Isaury"? Chwyci Karinstanek w ramiona i wycharcze prosto w jej natapirowaną i nalakierowaną grzywkę:
- To nie tak, jak myślisz! Zawsze będziesz moja! Z nią tylko będę chadzał do opery!  
Uśmiechnęłam się na myśl o takiej scenie, ale układ w gabinecie był arcyzabawny, bo Karinstanek nie przestawała skubać swojego identyfikatora, jednocześnie co chwilę rzucając obrażone spojrzenie doktorkowi. 

- Ale gdyby cokolwiek, cokolwiek się działo, cokolwiek panią zaniepokoiło, to proszę przychodzić niezwłocznie. Będę badał. A gdyby był problem z przyjęciem, to z recepcji proszę mnie wywołać. Na biurko dzwonić. Ja panią poza kolejnością przyjmę - solennie obiecywał pan doktor, a ja czułam, że długo nie wytrzymam bez parsknięcia. 

Wzięłam od niego zaświadczenie, podałam mu rękę, podziękowałam, obiecałam, że tak, że na biurko, że pamiętam, doceniam, tak, dziękuję. 
Po czym zrobiłam krok w bok i wyciągnęłam rękę do Karinstanek. Przestała skubać identyfikator, zamrugała zdumiona. Na koniec jednak zdecydowała się zaserwować mi spojrzenie Melanii, wściekle wypuszczając za mną pioruny kuliste.
Pan doktor zaszedł mi drogę i hajda znowu rękę mi ściskać. Spojrzałam na niego zaczepnie, po bałucku - na Piwnej za takie spojrzenia można zarobić pod szczękę. 
- No, fajny z pana chłopak. Dziękuję raz jeszcze.
Och, pod czółenkiem zachrzęściły ziarenka piasku, mika, węgiel brunatny i antracyt. To tylko zapowiedź dalszych ruchów tektonicznych. Nie zazdroszczę ci, bratku. Będzie się tu działo po moim wyjściu.   

Spojrzałam na jego identyfikator. To w końcu przychodnia wojskowa. Na identyfikatorze stało jak byk: podpułkownik w rezerwie. 
Z wojny możesz uciec. Ale wojna z ciebie - nigdy.

sobota, 21 stycznia 2017

Niebo-rak

Przeczytałam dziś o młodym człowieku, który nagle zachorował na raka żołądka. Kpił z wszelkich niedomagań. Kiedyś zrobiło mu się słabo w kościele, ale jak jakaś pani w ławce obok chciała wezwać karetkę, ale ów pan nie widział potrzeby. Poszedł na badania i o sprawie zapomniał. W związku z tym karetka przyjechała po niego do pracy, bo takich wyników badań cały rejon od lat nie widział.
Szesnaście cyklów chemii. Siedem operacji.
Nie przeżył.

Tak bardzo mu zazdroszczę, że już się nie męczy.

piątek, 20 stycznia 2017

Ból robi "Ała"

Kostek ma taką książeczkę z Wydawnictwa Dwie Siostry. Ilustrowaną, kolorową. Na pewno bardziej atrakcyjną niż wiersze Brzechwy, które mu przyniosłam, ilustrowane drobnymi ilustracjami, które młodym oczom trudno ocenić i docenić.
W tej książeczce pszczoły robią bzzz bzzz, muchy - tse tse, butelka ze smoczkiem - cium cium. A ból robi "ała". Na rysunku jest pinezka. Jak mocno dotkniesz pinezki, ukłujesz się. Ból ci zrobi ała.

Dzisiaj Ból robił mi ała przez kilka godzin. Pani doktor zdecydowała jednak o wlewie, mimo że powiedziała, że to niepoważne z mojej strony, że przyszłam. Nie miałam już objawów, uznałam, że mogę.
W gabinecie wlewów - nowa pielęgniarka, młoda dziewczynka, Karolina. Ładnie się uśmiecha, choć widać, że stresuje się nieskończenie. Toot tak zawsze mówi: "porozmawiaj ze mną, bo mnie to stresuje, jak ze mną nie rozmawiasz. Zestresowałam się, bo nie wiedziałam, dlaczego moja szefowa ma zły humor. Zestresował mnie ten koncert, bo zastanawiałam się, czy gapią się na mnie, bo jestem ładna, czy dlatego, że coś im się we mnie nie podoba". Tylko że jak pani Karolina źle się wkłuje, pacjent ma święte prawo nawrzeszczeć na nią i jeszcze złożyć skargę. Jeśli ktoś na koncercie ma zastrzeżenia do urody Toot, musi bodaj stworzyć instytucję, do której będzie składał zażalenia co do jakości dzieła bożego.
Pani Karolina rączo podskoczyła do mnie i dalej szukać mi pięknej żyły. Podsunęłam taką przy prawym nadgarstku, z brzegu dłoni. Nerka, wenflon, plaster, zatyczka, środek odkażający, staza. Znajome ukłucie. Szczypie.
- Oj, strzeliła.

Żyła strzeliła. Strzeliła żyła. Strzeliła z łuku. Z procy. Z broni gładkolufowej. Z bata. Z broni ostrej. Z liścia. Z półobrotu.
Patrzę na mój nędzny, mikry nadgarstek w kolorze kredy, który wygląda, jakby w życiu nawet podłogi nie umył. Skóra wokół czerwieni się, jakby wystąpiła na nią wysypka. Pani Karolina wyciąga wenflon. Na końcówce z żyły drży rubinowa kropla mojej tętniczej krwi.
Podskakuje druga pani pielęgniarka, pewna, że przecież moje żyły zna. Teraz ona. Ona teraz. Ona da radę. Jak nie ona, to kto.
Chwyta mnie za drugą rękę. Lojalnie przestrzegam, że w tę rękę poprzednio kłuły, był wlew do żyły przy nadgarstku, może być osłabiona.
I znów. Nerka, wenflon, plaster, staza, psik, gazik.
- Ojej, pękła!

No ojej. O, Henryku. O rany boskie. O matko jedyna. Jak to: pękła? Czy miała prawo? Kto jej dał? Może to zamach? Zamach na wizerunek pielęgniarki? Może to zaplanowane? Pacjentka może to zaplanowała? Ukartowane? Miało być tak?
- No nie, nie pójdzie, bo już widzę, że tu wokół jeziorko się robi.
Jakie jeziorko? - myślę zła, przestraszona, zmęczona, chociaż nie ma jeszcze dziewiątej.
- No, spróbujemy solą, jak wytrzyma, to może i wlew wytrzyma.
Strzykawka wlewa do mojej pękniętej żyły sól fizjologiczną. Czuję, jakby rozlewała mi się po ręce, zimna woda ściekała po nadgarstku.
- I co? Czuje pani? Co pani czuje?

Wie Pani, co czuję? Że jestem małą, przerażoną, znękaną i śmiertelnie zmęczoną dziewczynką, która już nie chce. Która mówi: idźcie już sobie wszyscy. Idźcie stąd sobie. Nie chcę nikogo. Nie chcę nikogo i niczego już. Boli mnie, teraz jeszcze bolą mnie wszystkie żyły. Boli mnie każda igła, każdy plaster, który szarpię moją coraz cieńszą skórę. Nie chcę już żadnych pytań. Nie chcę żadnych zastrzyków. Nie chcę żadnych terapii. Chcę już umrzeć, proszę. Czy jest taka możliwość? Gdzie mogę wypełnić jakiś dokument? Może pani Mirka ma druki w sekretariacie? Na pewno ma. Ona ma wszystko. Na wszystko się zgodzę. Tylko niech to się już skończy. Ja podpiszę. Podpiszę wszystkie zgody. Weźcie wszystko, co wam potrzebne z mojego ciała. Pokrójcie, rozdysponujcie, podzielcie, przejrzyjcie. Tylko mi już nic nie każcie. I mnie nie karzcie. Dajcie mi już odejść. Proszę. A może ktoś byłby tak uprzejmy i mnie wyręczył? Może ktoś zabierze mi moje życie? Czy znajdzie się ktoś tak miły? Jakiś dżentelmen? Teraz? Gdzieś tu, w tym pomieszczeniu?
Więc jeśli mnie pani pyta, co czuję, to czuję właśnie to. Że ból mi zrobił ała.


Siedem razy. Siedem razy strzelała żyła. Ręce miała krwią zalane, we krwi unurzane. Skóra pachnie tą krwią, jak unurzana w miedzianej woni. Jestem coraz słabsza, coraz mniej odporna, coraz mniej wytrzymała. Moje żyły coraz cieńsze, coraz bardziej kruche, coraz bardziej zapadnięte.

Na fotelu obok siedziała młodsza ode mnie kobieta, na którą na korytarzu czekała córeczka. Miała bodaj z dziewięć lat. Potem przyszedł nieco starszy ode mnie chłopak. Przywiozła go dziewczyna. Trzymała go za rękę, pomogła założyć bluzę, jak już miał wenflon. Podała mu herbatę w termosie. Potem na zastrzyki wchodziły dziewczyny w moim wieku. Przyprowadzali je ojcowie, matki, przychodziły z przyjaciółkami. Przyglądałam się wszystkim z zainteresowaniem. Matczyne oczy śledziły każdy ruch pielęgniarki, żeby tylko jak najmniej bolało, żeby zastrzyk podskórny był szybki i bezbolesny. Myk i po krzyku. Trzymają za rękę, pomagają się ubrać, obierają banany.
Kiedy już zmęczyłam się przyglądaniem się innym i znajdywaniem różnic pomiędzy mną a innymi pacjentami, poczytałam o zapomnianych słowach. Bardzo wolno kapał dziś Infliksimab. Bałam się ruszać ręką, żeby znowu nie pękła kolejna żyła. Żeby nie zrobiło się jeziorko. Żeby nie było śladów. Żeby nie narobić kłopotu.
W końcu zasnęłam, śniąc o tym, że i na mnie ktoś czeka, że zawiezie mnie do domu i poda mi ciepły obiad. Że nie jadę czterema autobusami, bo przecież Pandę zostawiłam u mamy w garażu, bo nie mam siły odśnieżać i odladzać samochodu.
Że ktoś mi mówi, że byłam dzielna, mimo jeziorka, mimo strzałów, mimo szczypania plastrów, mimo że nie odpisuje Pan Fi, mimo że dyrektor finansowy ma do mnie pretensje o to, że zgubił trzy faktury, mimo że nie mam siły się z nikim widzieć, ale za to wszyscy naraz chcą mi składać wizyty.
Obudziła mnie jakaś chwacka emerytka, która rozdarła się w gabinecie wlewów jak na żylecie na Legii.
Infliksimab spłynął, wenflon pielęgniarka wyjęła, dostałam wypis i mogłam pójść do domu.

Na zewnątrz czekał na mnie tylko mróz. 
 

czwartek, 19 stycznia 2017

Czy redaktor miewa dylematy

Kiedyś zapytałam Pana Fi, czy to jest tak, że redaktor prowadzący książkę, współpracujący z autorem, miewa dylematy. Czy bywa mu przykro z powodu poczynań autorskich? Czy czuje się wzgardzony, zapomniany, pominięty? Czy ma momenty wewnętrznego protestu, który sprawia, że na przykład nie może dalej pracować? Co jest psychicznie najtrudniejsze w pracy redaktora? - pytałam nieśmiało, ale wewnętrznie cała drżałam w oczekiwaniu na odpowiedź. Pan Fi zawsze słowa ważył, zastanawiał się, przyglądał mi się groźnie i czujnie.

Pamiętam, jak powiedział mi, że najbardziej niebezpieczne jest ego autora. I to, że woda sodowa szybko potrafi autorowi do głowy uderzyć. Jak zaczarowany zapomina wówczas o roli, jaką w tworzeniu książki odegrał redaktor. I w mediach kreuje się na twórcę literatury w ogóle. I mówił mi też Fi: "powiadam pannie, potrzeba wiele pokory w tej robocie, bo bywa boleśnie. To panna przecież latami czyta, literacko knuje, fabularnie lawiruje, ze słownikiem sypia. A potem wszystko zależy od skry, refleksu autora, którego pannie nie wystarczy, bo tymi słownikami i młodością w bibliotekach za bardzo zmęczona. On w lot podłapie, słowo z panny wyrwie i bywa, że na tym jednym słowie karierę zrobi. A jak go w mediach zapytają, jak do tej jednej złotej mądrości doszedł, wyprze się, że o panny podwaliny wiedzy chodziło".
Tak to się z Panem Fi rozmawiało, a nawet teraz, dużo rzadziej niż kiedyś przeze mnie widywany, wciąż czyta we mnie jak w księdze i za każdym razem powie coś takiego, że oddychać mi trudno i długo dojść do siebie nie mogę.
Jesienią na przykład umówił się ze mną w Hali Koszyki. Gdybym go nie znała, pomyślałabym, że to modny wybieg, żart z randki, cokolwiek. Ale czułam, że idę na egzamin.

Zimno już było, przejmująco, paskudnie. Wyszłam ze spotkania ze Świetlickim, który w Antykwariacie Kwadryga był wobec rządu bezlitosny, a potem pięknie mi sie w tomiku wpisał i powiedział, żebym go znalazła po koncercie, bo miłe ze mnie dziecko, a on lubi dzieci. No i biegnę tą Marszałkowską, ściskam pod pachą bezcenny dla mnie tomik, w głowie obracam słowo "dziecko" jak obol na języku. Pędzę do Pana Fi. Na Koszykowej siłą przepędzam się sprzed księgarni, w której był Cioran w promocji i bieżę w kierunku eleganckiego patio, pachnącego wielkim światem, zaoceanicznym sznytem, światłem ledowym i ogniwem fotowoltanicznym. Wpadam do bistro. Rozglądam się. Bawią się prawnicy, pracownicy korporacji, biznesmeni w doskonale dopasowanych skarpetkach, inni w mokasynach na bose stopy, choć ja zmarzłam w ocieplanej kurtce i czapce z parzonej wełny. Piją wino, mojito, śmieją się nad deskami serów, filozoficznie obracają na wykałaczkach oliwki. Gwar, głos, śmiech, podobne dzwonki iPhone'ów. Tylko jeden człowiek milczy. Siedzi sam przy stoliku, na którym stoi kieliszek czerwonego wina i wazon z jedną białą różą. Ma tak długie rzęsy, że cień na policzku mu zostawiają. Świata nie widzi. Tak, jakby go nie było. Jakby go ktoś tam osadził i wokół niego rozpostarł ochronny welon, bo nawet kelnerka go nie tyka. Idę w jego kierunku bardzo powoli, staram się bezgłośnie. Jestem już tak blisko, że widzę, że czyta w jidysz.
Tylko jeden jest taki człowiek w moim życiu, który w samym centrum warszawskiego snobizmu, w tłocznym, nieprzyjemnym i dusznym bistro, w którym załatwia się lewe małżeństwa i przetargi na obsługę komunikacyjną, usiądzie sam, bez świty, napije się wina i będzie czytał w języku Żydów aszkenazyjskich. 
Miał na sobie popielatą marynarkę i podkoszulek z Markiem Hłaską. Na mój widok poderwał się, krzesło mi odsunął, a ja jego widokiem byłam tak poruszona, że kurtkę nieomal ze mnie zdarł, bo ruchów w żaden sposób nie mogłam skoordynować. Zamówił dla mnie wino, a ja miałam wrażenie, że wodę piję, bo przy Panu Fi wszystko lekkości nabiera.

Zapytałam go, czego brakuje młodej polskiej prozie. A Pan Fi na to: "wszystkiego". I w tej odpowiedzi były i żal, i rozpacz, i smutek i poczucie przemijania jakiegoś. Odejścia. Ale i próby wycofania się. Bo to nie ta jakość. A w każdym razie jakość nie na te czasy. Wypytywałam go o pracę nad "Burą i szałem", o to, dlaczego woli pracować z kobietami (ja na pewno nie wolę) i czy nadal podtrzymuje to, że jak do wydawnictwa przychodzi 40-letnia kobieta i mówi, że chce napisać książkę, to trzeba tę kobietę potraktować tak samo poważnie jak książkę. I tak sobie gwarzymy, w międzyczasie opowiadam, że zasmucił mnie wiersz Irit Amiel, że Haupta w edycji Madydy czyta się lepiej niż kiedykolwiek, a na wszelkie bolączki najlepiej robią jednak felietony Boya. I nagle Pan Fi zdejmuje okulary, patrzy mi w oczy i mówi: "jakże panna inna od tych wszystkich ludzi tutaj. Jaka niepasująca."
Zaśmiałam się, że to przez sweter, ale Pan Fi pokręcił wolno głową. Zapytałam, co takiego we mnie tutaj nie pasuje.
"Po oczach to widać. Panna każdym oddzielnie zainteresowana, chociaż każdy taki sam i bez wyrazu. Panna samym spojrzeniem im głębię chce nadać. To niedobrze, szybko się panna Kaś wypali. No, i jeszcze to, że widać, że panna nie chce nigdzie pasować. I że to pannę męczy."
Zaskoczył mnie Fi. Znowu. Zastanowiłam się nad tym. No bo może faktycznie tak jest, że pasować nie chcę. Może to niepasowanie mam we krwi już?

Pan Fi wychylił szybko swój kieliszek i powiedział: "dosyć. A teraz panny czujność sprawdzę. Czy panna moich nauk zupełnie nie zaprzepaściła".
Serce mi zatrzepotało. Szybko zapięłam kurtkę i pognałam za drobnym i szybkim krokiem Pana Fi. Wyszedł ze mną na wewnętrzne patio. Pusto było tam i cicho. Za szybami widać było jedzących warszawiaków, drzemiące dekoracje, pachnące nowością donice. A Pan Fi w tym czasie opowiadał. Jest człowiekiem-encyklopedią, więc zauważył, że w ramach rewitalizacji zburzono południową wieżyczkę Koszyków. Pokazywał, która listwa świetlna zmyślnie puszczona, która nie. Nerwowo palił papierosa, wydmuchując rytmicznie dym. Sama nie wiedziałam, na co patrzeć, bo co z tego, że na otwarciu Koszyków byłam, jak pierwsze, co zrobiłam, to podeptałam ministra Morawieckiego i do tego w ogóle się tym nie przejęłam? A BORowik zapytał, czy pani redaktor ma pytanie, no to zapytałam, czy to, co widać, to ruina w budowie, bo Polski w ruinie bynajmniej nie widzę. No to wtedy borowik przesunął mnie na bok tak skutecznie, że prawie wyryłam sobą kryptę w ścianie.

Stoję, rozglądam się, denerwuję się obecnością Fi, więc serce wali mi coraz mocniej i mam wrażenie, że jestem w jakimś bajkowym labiryncie, a nie w handlowym centrum stolicy. Pan Fi zgasił papierosa, wydmuchnął dym i podszedł do mnie na wprost.
- Niech panna zamknie oczy.
- Pan żartuje, Panie Fi?
- Czy panna mnie widziała żartującego? Za stary jestem. A teraz panna rękę mi poda. Natychmiast.
Serce uderzyło mi w galop. Pomyślałam, że to może w sumie będzie fajne, jak mi rękę utnie. Może jedna do pisania o jogurtach mi wystarczy. Poczułam, jak Pan Fi palec po palcu ściąga z mojej ręki wiśniową rękawiczkę. A potem przytrzymuje za nadgarstek i ciągnie w kierunku ściany, podtrzymując za łokieć. Położył mi rękę na jednej ze ścian. I nie pozwolił otwierać oczu.
- No i co panna widzi?
Wiedziałam, że to podchwytliwe pytanie i jak palnę coś bez zastanowienia, gorzko tego pożałuję, a wyjątkowo nie chcę przed Panem Fi regularnie wychodzić na idiotkę.
Przesuwałam palcami po ścianie raz mocniej, raz słabiej, Pan Fi położył swoją rękę na mojej i mocno docisnął mi dłoń do ściany:
- No, co panna widzi? A może: czego tutaj nie ma? - podpowiedział Fi.
I nagle w rozpaczliwym poszukiwaniu w głowie odpowiedniego słowa albo tytułu przyszły mi do głowy "Oczy skóry" Juhaniego Pallasmy. Przypomniała mi się klamka, która jest jak uścisk dłoni budynku. I to, że ściany mają zapraszać, skrywać. I że architektura to zapis ludzkich historii, ludzkiego trudu, ludzkiego znoju...
- No i jak, panno Kaś? Długo pannie to zajmie?

Przeżuwałam w sobie wspomnienia z ćwiczeń u Pana Fi. Godziny poszukiwań ISBNów, grzebanie w zapiskach Mankella, październikowy spacer po Powązkach, kiedy Pan Fi stanął na nagrobku Białoszewskiego i z pamięci wykład o języku wygłosił, a potem wręczył m grabie i nakazał rozjaśnić otoczenie Mirona; przypominałam też sobie, jak rozmawialiśmy o kamieniach, o ciężkiej fizycznej pracy, że ona pozwala człowiekowi się zakonserwować, zostać, poczuć, że życie jest tętnem i wrytym w rzeczywistość trwaniem.

- Dłuta. Nie czuję uderzeń dłuta - powiedziałam, otwierając oczy.
Stałam pod mocno od dołu oświetloną ścianą z piaskowca, wyszlifowaną niemiłosiernie nowoczesną szlifierką jakiejś niezawodnej zagranicznej marki. Powiodłam jeszcze ręką po piaskowcu, żeby się upewnić. Spojrzałam na Pana Fi.

- No. Jeszcze bodaj nie wszystkie moje nauki w las poszły - powiedział wyraźnie zadowolony.
Poczułam, że lepszego komplementu w ciągu najbliższej dekady nie usłyszę i sama się w duchu pochwaliłam za czujność, mimo że kieliszek wina wypity dość szybko na pusty żołądek na pewno zrobił swoje, a i skupić się było mi trudniej. 
Na zewnątrz też jeszcze murów dotykaliśmy, a Pan Fi udowadniał, jak wiele budynek traci, kiedy wszystko się tak mocno wygładza.

Na rogu Lwowskiej zaczął jeszcze o autorach opowiadać, o wypijanych z nimi kawach, piwach, niedopitych winach. Mówił też o swoim bracie. Zapytałam, czy jest dla pana Fi lustrem, czy przestrogą.
- Mocne pytanie, bardzo dobre, panno Kaś. Ale zmartwię pannę: ani tym, ani tym. Tak po prostu bratem mi jest. Żyje zupełnie inaczej niż ja. Nie jest w stanie zdzierżyć jakiegokolwiek rytmu. Może dlatego w kamieniach robi.
Zapytałam, jak to było, kiedy byli mali. I wtedy usłyszałam najpiękniejszą opowieść o dzieciństwie na wsi, o opowieściach dziadka, o wspólnym na łąkach brojeniu, ucieczkach po rżysku. Ale nade wszystko opowieść o folblutach. Jak je Pan Fi ujeżdżał i że doskonale mu to szło, choć większej w tym przyjemności nie znajdował. Tak mi o tych folblutach opowiadał, o ich sierści, galopie, rżeniu, że w podcieniach Placu Konstytucji nie wytrzymałam. Myślałam, że eksploduje mi głowa. Zbyt barwnie Pan Fi opowiada, a moja wyobraźnia spragniona takich opowiadaczy za bardzo pędzi, za bardzo nadrabia. Oparłam się o przepotężny socjalistyczny filar i próbowałam złapać oddech. Spuściłam głowę i przymknęłam oczy. Założę się, że Pana Fi to rozbawiło, bo po chwili nachylił się do mnie i teatralnym szeptem przemówił: "długo tak panna będzie cherlać?" 
Szurnęłam z kopyta, jak ten folblut ze stajni dziadka, nie przymierzając. Marzliśmy razem przy metrze, aż wyrecytował mi cztery strofy Białoszewskiego i zniknął w czeluściach stacji. Wcześniej jednak przestrzegał:
- Prawie mi panna zemdlała od tej hippiki. O tym właśnie mówię. Autor to wykorzysta i na tym pojedzie. Ale to panna to odchoruje. Za delikatna panna do tej roboty, redakcja to ościsty chleb, dużo od ludzi podłości się dostaje. A nie tam szaliczki wydziergane.
Próbowałam mu spojrzeć w oczy, ale skutecznie mojego spojrzenia uniknął, w czym pomógł mu jeszcze wieczór i nieprzyjemny wiatr. Pamiętał, jak rok temu zaniosłam mu szalik z najlepszej alpaki. Mówił, że gryzie, jak cholera, ale też grzeje jak nic na świecie. Wtedy czułam, jakby ktoś we mnie światło zapalił.

A piszę to wszystko, bo wczoraj miałam taki redaktorski przebłysk. Że czasem trzeba lat całych poszukiwań, kopalni w bibliotece odkrywkowej, setek tytułów, dziesiątek kłótni czytelniczych z samym sobą urządzanych, karczemnych awantur, wyrzutów sumienia, żeby dojść do jednego, jedynego olśnienia ze słowem, passusem, cytatem, zdania członem podrzędnym, który rytm dopełni, sklei, scali, codą zamknie i polifonią nasyci. Wiele hałasu o jedną nutę czasem. Lat nieraz wiele. A splendor się na drobne rozmieni, po wydawnictwie rozsypie.

Czytam "Historię światła" Jana Nemca, książkę arcyciekawą, ale i mocno nierówną. To dowód na to, że literaturę środka spokojnie mogą tłumaczyć pasjonaci języka, bo lepiej w tym się sprawdzą niż tuzy przekładu, a absolwenci lingwistyki nigdy nie pozbędą się językowego kija od szczotki. ciekawe, czy i ja bym potrafiła tłumaczyć z języków obcych? Muszę kiedyś spróbować. Ponieważ jutro okaże się, czy Instytut zaryzykuje jednak wlew, czy nie, uwagę chwilowo skieruję na zagadnienie autoimmunologii pokątnie wynorane w literaturze czeskiej współczesnej:
"zachorujesz od swojego życia, które nazbyt odbiegało od twoich wyobrażeń, jedynej gwarancji zdrowia".

środa, 18 stycznia 2017

Styczeń-stręczyciel

Chroniczne zmęczenie, z którego tak chętnie kpi i dworuje sobie moja rodzina, zaowocowało koncertowym rozłożeniem na łopatki. Plackiem leżałam nazbyt długo, mając wrażenie dorobienia się odleżyn na narządach wewnętrznych, po czym zwlokłam się ledwo żywa, zupełnie nie jak Chrystus z grobu dnia trzeciego. Jak to u mnie - nic zwyczajnego. Niby nie bolało mnie gardło, niby nie miałam kaszlu, kataru, tylko gorączka robiła ze mną, co chciała i regularnie próbowała rozsadzić elektroniczny termometr. A wyróżnik tego, co mnie niemal zamiotło, to ból głowy. Oooo, jeśli myślałam, że te migrenowe cuda, które podejrzewano o bóle pochodzenia kostnego, uważałam za nieznośne, oświadczam, że o bólu czerepu nic nie wiem. Tym razem bite cztery dni bolało mnie tak, że nie wiedziałam, czy to mi się śni, czy może ja już umarłam, a po drugiej stronie ciągle mnie boli? Próg bólu mam wysoki, a jakże. Dnia trzeciego, kiedy odważyłam się zapalić światło w łazience, na swój widok aż wrzasnęłam, zapewne ku uciesze sąsiadki z dołu. Byłam pewna w niedzielę wieczorem, że musiałam w czwartek słabo zmyć resztki tuszu do rzęs, który i tak stosuję skąpo. Dalejże, zaczęłam palcem odruchowo trzeć cienką skórę przy łuku brwiowym. Mocniej i mocniej. Ki czort - nie schodzi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy się zorientowałam, że choroba pozostawiła po sobie nie tylko trupią bladość, ale i wybroczyny wokół oczu. Ból głowy zniosłam, ale moje naczynia krwionośne pokazały, jak bardzo bolało i jak bardzo postanowiły oprotestować fakt konieczności znoszenia takiego stanu. Muszę przyznać, że wygląda to strasznie i z powodzeniem, ale za to bez charakteryzacji mogę grać w sztuce na podstawie opowiadań Ghezy Csata.

Zdecydowałam się wziąć L4, bo naprawdę nie mam siły i możliwości pracować, czym pozbawiłam się niniejszym niemal jednej trzeciej wypłaty, bo przecież tak mi skonstruowali umowę, żebym przypadkiem, będąc osobą niepełnosprawną, ani przez chwilę nie poczuła się na równi ze zdrowymi ludźmi.
Pan doktor zbadał mnie bardzo dokładnie, pożartował, a na koniec stropił się, że jestem starsza od niego. Nie bez kozery jednak jestem leczona w Instytucie Geriatrii, Reumatologii i Rehabilitacji, prawda?
W piątek planowy wew, ale jestem słaba jak złamana gałązka i nawet po chleb idę trzy razy wolniej niż sąsiadka rencistka z dołu. Nie widzę tego dalej ani trochę.



Niby stało się dużo, a nie stało się nic. Na pewno nic do końca. I pewnie też się do końca nie stanie.
Najbardziej dojmujące w ciągu ostatnich dni (oprócz tego cholernego bólu głowy, rzecz jasna), jest poczucie bycia wydrążoną wydmuszką. Lekką, zupełnie niepotrzebną. Moje przekonanie o tym, że jestem trochę jak nadprogramowy śmieć na trawniku sprzątanym przez Pana Janka, bierze się trochę z poczucia utraty życia, a trochę z tego, że świat styczniową porą takie przeświadczenie zawsze w moją głowę sączy.
W ubiegłym tygodniu zdążyłam jeszcze być na Paszportach Polityki i oburzyć się na skandaliczny w moim przekonaniu werdykt jury. Jak książka, która w żadnym wypadku literaturą nie jest, może dostać tak istotne wyróżnienie? Jak niezredagowany ulepek blogerskich refleksyjek mógł zostać ogłoszony takim niby opus magnum, do jasnej anielki? Sama nie odmawiałam mu ciężaru wypowiedzi społecznej, ale przecież to nie jest literatura, do kroćset!
No tak skandalicznie się oburzyłam, że tak jak zawsze - nie zostałam na gali, bo nienawidzę takich spędów, towarzystw wzajemnej adoracji, umizgów, small talków i nadmiaru wina w towarzystwie, które tylko częściowo mi odpowiada. Za to miałam przyjemną przygodę: spotkałam ochroniarzy, którzy pamiętali mnie jeszcze ze stażu w Polityce, pogwarzyliśmy wesoło, a ja, w swoim stylu, zagadałam: "chłopaki, no ale same zmiany, same nowości! Opowiedzcie, co nowego!"
Oczywiście miałam na myśli to, że władza obraziła się na "Politykę", wszystkich artystów, twórców, kreatywnych, a przy okazji wegetarian, cyklistów, myślących inaczej niż oni i w ogóle na wszystko, co nie tańczy tak, jak jedyna słuszna partia zagra - i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów TVP nie transmitowała Paszportów, tylko TVN. Co jest zresztą hańbą, bo to naprawdę piękna gala. Tak jak szczerze nie znoszę jakichkolwiek fet, tak na Paszporty chodzę, bo aż miło popatrzeć, jacy ludzie ją organizują i jak wszystko zorganizowane jest bez obrazy dla rozumu i zmysłów gości. Ale ochroniarze, w bezmiarze swojej szczerości, odparowali: "o, panienko, w tym roku ciepłego nie będzie!"
zrobiłam wielkie oczy i zatrybiłam, że chodziło o catering. No czy nie można ich nie kochać? Przed galą powiedziałam im, że nie zostaję na poczęstunkach, a nawet jak zostaję, to zanim dojdę do stołu, najlepsze wymiecione. Okazało się, że zadbali i o to dla mnie, albowiem głupi ma zawsze szczęście.
Po rozdanych Paszportach nigdzie się nie spieszyłam, a już najmniej to na mróz. Wszyscy się wysypali na korytarze, fotografowali na ściankach, we foyer, polowali na celebrytów, wstawiali selfie na fejsa, piszczeli na widok pogodynek TVNu. Poszłam pod prąd, piętro wyżej, tam, gdzie już korytarze opustoszały i patrzyłam, jak wielkie przestrzenie mieści Teatr Wielki Opera Narodowa. I jak to wszystko oświetlone. I jakie tam można filmy kręcić. Jako że nikt mnie nie widział, oczywiście diabeł we nie ogonem zakiwał. Ot, postanowiłam poskakać sobie na marmurowej posadzce jak w grze w klasy. No bo w tym roku miałam płaskie buty, w ubiegłym szpilki - gdzieżby tam o skokach myśleć. A tu - wolne, nikogo, ochrony, jak mi się wydawało, nie było. Ludzie się rozpierzchli, nie miałam nic do załatwienia, nic do nagrywania, żadnych rozmów do przeprowadzenia, no to poskakałam. Szalenie mi się to podobało, że z dołu dobiegały mnie głosy gości, szczęk widelców, łyżek, kieliszków, toastów, fleszy, nawoływań kamerzystów. A ja robię, co mi się podoba, podczas gdy tam, pode mną Eustachy Rylski, Monika Olejnik, Jak Ptaszyn, naczelny Polityki i nawet Grażyna Torbicka, która tak długo migała się od wywiadu ze mną, aż nie doszedł do skutku. 
Zza węgła nagle wychyla się Pan Krzyś i macha do mnie srebrnym zawiniątkiem. Spod pachy wystaje mu Pan Witek. Obaj moim widokiem ubawieni setnie. Omal nie dostałam zawału. Pan Witek ma takie śmieszne czerwone pufy. I mówi: "panienka to zawsze taka inna była."
O, człowieku, żebyś wiedział, jak bardzo.
I drze do mnie, odsłaniając CB radio w lewej klapie i człapiąc na marmurowej posadzce. Kiwa w moją stronę srebrnym pakunkiem. Po czym staje przede mną i z największą ojcowską czułością wręcza mi zawiniątko ze słowami: "proszę. To najlepsze kanapeczki z szynką. I pastą chrzanową. Zabraliśmy, żeby pani na drogę miała".
Wzruszyłam się tak, że płakać mi się zachciało, wyściskałam ich, żeby ukryć to, że szklą mi się oczy. I wyobraziłam sobie, że jadę autobusem i wyciągam te zawinięte w srebrną serwetkę kanapki. Pyszne były. Ale zaproponowałam, żebyśmy zjedli na schodach razem.



Aniu, Kochana Aniu, pytałaś mnie, kim jest dla mnie J. Albo kim był. Nie ma na to pytanie jednej odpowiedzi. Najbliżej prawdy racjonalnej jest pewnie Łukasz, który powiedziałby, że Juliusz był mrzonką, śmiesznostką, która nie miała prawa się udać, bo między nami nie było żadnych deklaracji, jedno ani drugie w niczym się nie określiło, a nawet jeśli tak było, było to jednostronne i to oczywiście chodziło o moją bezgłośną deklarację, że tak, oto ja będę J do końca świata wielbić, nie podchodząc nawet na wyciągnięcie ręki do niego, bo przecież on ma żonę i dziecko. Więc nie wolno. No i w rezultacie to wszystko takie śmieszne i po gimnazjalnemu żałosne, więc nie ma o czym mówić, tylko trzeba łzy otrzeć i czekać cierpliwie na wielką miłość.
No, to ta powyższa wersja jest tą racjonalną. Czyli tą, której nigdy w życiu nie zaakceptuję, jako że, jak już wiesz, "zawsze byłam inna".
Był i jest jednym z moich pierwszych nauczycieli zawodu, trochę chłopakiem z osiedla, z którym bawiłam się w plucie pestkami z czereśni na odległość, a on pozwalał mi wygrywać, trochę starszym bratem, którego nigdy nie miałam, a bardzo chciałam mieć, trochę powiernikiem, a trochę kolegą z gatunku tych, który przypnie warkocz pinezką, ale jak trzeba, murem za tobą stanie nawet przed innymi chłopakami. Było takie jedno kolegium, kiedy miałam ochotę umrzeć ze wstydu, bo dziennikarze z trzydziestoletnim stażem pracy omawiali moją reportażową próbę. Oczywiście pod względem gatunkowym i warsztatowym cienkie to było jak barszcz, a ja za wszelką cenę próbowałam stopić się z gołębnikiem za oknem redakcji na Słupeckiej. Dwóch dziennikarzy próbowało mnie bronić, powiedzieli coś o przemyślanej konstrukcji i zaczepności tekstu. Ten drugi zauważył, że styl jest zadziorny, bo w żaden sposób nie pasuje do tematyki dopalaczowej reportażu, ale że to daje efekt i że przy tym poziomie wiedzy, który o zjawisku mamy, to w zupełności wystarczy, żeby przykuć uwagę czytelnika. Dwóch innych znowu powiedziało, że mięsa w tekście za mało i że to się nie nadaje do tygodnika opinii, a mnie siedem lat temu serce się poszatkowało i planowałam zatrudnić się już jako karmicielka tych gołębi. I wtedy usłyszałam wysoki, niemal dziewczęcy głos, który jednak zabrzmiał twardo i stanowczo: "a ja wam mówię, że żaden z nas się na niej nie pozna, bo ona jest z zupełnie innego świata, a jak byście czytali coś innego niż swoje własne komentarze, to byście w tym zobaczyli literaturę."
Głowy do końca kolegium już nie podniosłam, zwiałam przez łącznik z budynku i chciałam się zapaść pod ziemię, jak najdalej stamtąd, żeby nie musieć im wszystkim patrzeć w oczy. Redaktorowi prowadzącemu obiecałam, że pracę skończę z domu, załadowałam do torby, ile mogłam i postanowiłam zaszyć się z tymi wszystkimi papierami, dopóki nie napiszę tekstu godnego Pulitzera i to za najdalej dziewięć godzin. Pędziłam w stronę Placu Narutowicza, trzymając jedną ręką torbę na ramię, wypchaną jak torba wolskiej łączniczki. I nagle słyszę za sobą jakieś klapanie o chodnik. A lato było piękne tego roku. Sierpień był gorący, światło rozszczepiał, kruszył na złote płaty. Na Słupeckiej pod jedną z lip dotarł do mnie głos J, który biegł, wyraźnie mnie wołając. Odwróciłam się, żeby zobaczyć, że ze stołówki porwał mi ciastko ze śliwkami i trzyma je na tekturce wyciętej z opakowania po jakimś niedorzecznym kloszu od lampy. Musiałam mieć całą moją intelektualną niemoc wypisaną na twarzy, bo powiedział: "wiedziałem, że zwiejesz po kolegium, a chciałem z tobą zjeść obiad. To może chociaż zjem z tobą deser?"
Skręciliśmy za węgieł i tam właśnie to ciastko z tej tekturki zjedliśmy. A potem J zapytał mnie, czy podobają mi się buty Legii Honorowej i na dowód, że właśnie te ma na myśli, podniósł w górę chudą nogę. Ja powiedziałam, że są paskudnie, po czym zaczęliśmy się śmiać, plując kruszonką z ciastka śliwkowego. J dał mi wycinek z lokalnej gazety kieleckiej i podsunął w celach inspiracyjnych. Potem w redakcji dzieliłam się każdym kontaktem z nim, a on dawał mi mniej lub bardziej enigmatyczne wskazówki warsztatowe. Jak skończyłam staż, od czasu do czasu spotykaliśmy się na kawę. Przynosił mi zawsze coś zabawnego w prezencie, ale nade wszystko zabierał na jedzenie, podtrzymując, że jak jestem taka blada, to knedle ze śliwkami dobrze mi zrobią na śniadanie. Oglądaliśmy albumy ze zdjęciami, opowiadaliśmy sobie o filmach, obrazach, smakach, zapachach, poszukiwaniach ojca, bo i On swojego ojca szukał. Bezlitośnie naśmiewaliśmy się z władzy. Nieskończenie rozkochiwaliśmy się w kompozycjach Drtikola. Oboje nas zatkało na widok prac Salgado. Tylko że nikt tak jak J nie potrafi mówić o fotografii, nikt. Mimo że przez pieć lat chodziłam na wykłady z historii sztuki, z historii malarstwa narracyjnego. Na różnych wydziałach, do różnych profesorów. Tylko On potrafił mówić o tym tak, że w jego ustach fotografia urastała do rani sztuki i stawała się wieczna. Wszystko zastygało. Ja musiałam się pilnować, żeby nie chlapnąć przy nim jakiejś głupoty, bo inteligencję ma ostrą, przenikliwą, bezlitosną, kiedy trzeba. Ale wiedziałam też, że nie wolno mi. Że ma żonę i córeczkę, że bardzo obie kocha, dlatego będę wiedziała, gdzie moje miejsce i będę patrzeć daleka. Przecież tak potrafię. Od lat tak potrafię. od lat tak robię. Od lat karmię się mrzonkami. Jestem w tym najlepsza.
No i tak orbitowaliśmy wokół siebie. Aż dowiedziałam się, że zdecydował się na rozwód. Zanim zdążyłam w tym zauważyć jakąś szansę dla siebie, okazało się, ze ma dziewczynę. Można więc uznać, Aniu, że Łukasz ma całkowitą rację. I że J jest śmieszną, dziecięcą mrzonką w moim życiu.
Ale jeśli chcesz wiedzieć naprawdę, kim jest dla mnie J, odpowiem Ci, Aniu, najszczerzej, jak potrafię. Jest ruchem moich ziemskich naczyń krwionośnych, ciepłem, które rozlewa się we mnie niespodziewanie i niezasłużenie, tajemnicą, oczekiwaniem, wytwornym żartem od niechcenia, projekcją zbyt szybko przeminionej młodości, uosobieniem odwagi i samoświadomości, której nigdy nie osiągnę, rozkwitłą gałązką wiśniową w środku zimy, smakiem karmelu z solą, płatkiem śniegu zawisłym na rzęsie. Ciszą Bielan w niedzielę przed 8. Zapachem klombu w maju przy Zaruskiego. Chłodem pęczka konwalii. Mazurską łąką pachnącą kurzem i spiekotą lata. Smakiem lodowatej wody ze źródła wysoko w górach, kiedy wchodziłam na Giewont. Chrzęstem wrzosu w jesiennym pęczku. Kołysanką przypomnianą. Huśtawką pustą. Kawałkiem ciasta drożdżowego z kruszonką i masłem. Wzruszeniem na filmie o kotach. Garścią sopockiego rozgrzanego piasku. Zimnym nosem Kropki na moim policzku, kiedy jest mi smutno. Porcją pierogów z jagodami nadzianymi ręką Babci. Czerwcowym porankiem, zanim zacznie się skwar. Odbłyskiem na wodzie, kiedy zajdzie słońce. Biegiem po sianie, zanim kiedykolwiek zaczęło mnie boleć. Tętnem mojego świata.