wtorek, 31 stycznia 2017

Ich seh, ich seh

Łukasz mówi, że na blogu głucho. No ale o czym mam pisać? Że dobrze nie jest? Cóż to za nowość?
Wróciłam do pracy po chorobie i nie widzę w sobie jakiegoś szczególnego zapału do czegokolwiek. W pracy jak było, tak jest. Tylko poinformowałam szefa niemieckiego o tym, że atmosfera niechęci ogólnej naszych przełożonych do robienia czegokolwiek przekłada się na jakość funkcjonowania zespołu. Marc wyglądał na strapionego. I to wszystko.
Skywalker ma dar rozbawiania mnie, a taki dar mają jakieś dwie istoty na ziemi. Więc warto odnotować, że kiedy dziś zapytałam, jak się miewa jego syn Gucio, odpowiedział: "Wczoraj byłem na spotkaniu semestralnym. Generalnie większość ojców na zebraniu miała twarz Mariana Kowalskiego."
Parsknęłam ze śmiechu na tę przenikliwość i celność konkretu. Lubię go za to. I za to, że potrafi tak poprowadzić narrację, że nie wiem, kiedy minął mi przedostatni wlew, kiedy na czytniku miałam ze sobą jego książkę. Tak bym chciała, żeby jakaś przyzwoita stacja telewizyjna zorientowała się, jaki drzemie w nim potencjał narracyjny i jakie świetne scenariusze by pisał. Na razie nie wpadłam na żaden pomysł, jak Łukasza zajawić światu. Bo może to w ogóle nie moja rola?


Wczoraj za to ponownie próbowałam być wtłoczona w rolę broszki (w języku niemieckim zabrzmiałoby to lepiej, bardziej twardo i przemocowo. A tu - słowiańskie kurtuazje). I to nie takiej jak premier Szydło, tylko zupełnie innej. 
Wybrałam się do okulisty, bo nadal źle widzę, najgorzej jest wieczorami, zaczynam podejrzewać siebie o kurzą ślepotę, a poza tym przed hospitalizacją muszę przedstawić zaświadczenie, że okulista nie widzi przeciwwskazań do intensywnych ćwiczeń. Oczywiście na tyle intensywnych, na ile można je stosować u reumatyków. Bo na bungee raczej na Spartańskiej skakać nie będę.  
Jestem mocno zbudowana jakością obsługi w przychodni lekarskiej na ulicy Koszykowej. Drastycznie zaniżam tam średnią wieku, a większość promenujących szerokimi korytarzami po unijnym remoncie emerytów patrzy na mnie z mściwą nienawiścią w oczach. Trzeba przyznać, że bezkolizyjnie (jak na mnie) dostałam się do lekarza pierwszego kontaktu i pani w okienku na widok stempla "cito) ze Spartańskiej powiedziała tylko: "no to do nas pani przyszła???" - zupełnie jakbym właśnie zawitała do sklepu mięsnego. Po czym wyznaczyła mi wizytę za cztery dni. Kleszczmy rękoma, jak by to na Kurpiach powiedzieli.  

Przybyłam zatem na Koszykową, wystawiając twarz do słońca, bo chociaż mróz wciąż szczypie, z radością przyjęłam ten udający wiosnę widok. Niech już odejdą precz te długie wieczory, ciemność o 15 i mdlące od ciemności i mgieł poranki. Nie służy to ani cerze, ani duszy.
Wpadłam na trzecie piętro i stanęłam w poczekalni w świetlnej plamie, z którą stopił się mój jasnoróżowy melanżowy sweter. W poczekalni były jeszcze dwie panie emerytki. Spojrzały na mnie jak na leczoną przewlekle na Sobieskiego, ocierając wyschłe dawno łzy, które tak lubi wyciskać znana mi skądinąd atropina. 
- No i po co tak w świetle stoi? Dla oczu niezdrowo - powiedziała pulchna brunetka z plamami wątrobowymi na dłoni prawej, które ułożyły się w archipelag przypominający Wyspy Owcze. 
- Może nie widzi - dopowiedziała rezolutnie jej sąsiadka z lewej. 
A ja stałam tam nadal, bo takie mi się to wydało odświeżające, że niemal ostatniego dnia stycznia słońce świeci z mocą kwietniowego żaru. 

Wchodzę. Z impetem, bo tego dnia mnie nie bolało, albowiem nowe ćwiczenia na mięśnie przywodziciele uczyniły mnie na okoliczność tego dnia sprężystą. Nade wszystko zaś cieszyłam się, że nie siedzę już w zatęchłej redakcji, wszak wszystko jest piękniejsze od pisania o doktrynie Monroe'a w kontekście prezydentury Trumpa i jej oddziaływaniu na gospodarki międzynarodowe, a nawet i międzygalaktyczne. Rzuciłam moją torbę z nadrukowanymi nań książkami na leżankę, podskoczyłam do pana doktora i w swoim nieopatentowanym jeszcze oficjalnie stylu zakomunikowałam ochoczo:
- Dzień dobry. Ja jestem Kasia i u pana debiutuję. 
Po czym wyciągnęłam do niego rękę na powitanie i odebrałam pierwsze zdumione spojrzenie. Sama rozparłam się na krzesełku dla niedowidzących. 
Ileż to można o człowieku powiedzieć na podstawie tego, jakie pytania zadaje. O ileż można się również pomylić, jeśli słyszymy:
- Co to znaczy "debiutuję"?

W takiej sytuacji nawet grawitacja chwilowo się poddaje. Spojrzałam z ukosa na pana doktora. Zbliżał się do sześćdziesiątki. Czaszkę okalały źle obcięte włosy (Kasiu, nie bądź potworem, lepiej policz, kiedy sama byłaś u fryzjera. Policzyłaś? No, to zamilcz). Pamiętam mojego ulubionego realizatora z Polskiego Radia, Pana Przemka, który tak zabawnie osiwiał, że wokół głowy został mu szpakowaty pasek w kształcie opaski do włosów, a boki i skronie miał bielutkie jak gołąbek. Zawsze mnie to rozczulało. No, to ten pan doktor miał odwrotnie. I raczej ciepłych uczuć we mnie to nie budziło ze względu na wysoki poziom tych włosów przylizania.
- Miałam na myśli to, że jestem u pana doktora po raz pierwszy.
- No tak, ale dlaczego?

Ach, no tak, pewnie w nosie ma zabawy w rozluźnianie atmosfery. No dobrze, nie on pierwszy. Patrzę: może być niecierpliwy. Zatem: wersja RAR. Jadę: zapalenie błony naczyniowej, iniekcje podspojówkowe, końskie dawki solu medrolu, deksamethason, powtórka z rozrywki za rok, potem biologiczne, cisza, aż tu nagle odklejająca się siatkówka. A teraz zbliżająca się rehabilitacja. I konieczność orzeczenia, że nie ma przeciwwskazań. Ale i gorzej widzę. Bóle głowy jak nie wiem. Że od szyi to - wykluczono. Zatem: help. 

Ku mojemu zdziwieniu pan doktor zaczął wypytywać mnie mocniej o chorobę reumatyczną, a już wielkim zdziwieniem zareagowałam na to, że zauważył słusznie, że na ZZSK chorują głównie mężczyźni. A potem to pytanie kłujące:
- Czy pani ojciec również ma zdiagnozowane ZZSK i czy jest nosicielem antygenu HLA B-27?

Szumi jarzeniówka nade mną. Gryzie mnie metka od swetra marki Top Secret, której właścicielem jest Grupa Redan i odnotowała w ubiegłym roku wzrost organiczny na poziomie 8,9 proc. Zawartość wełny w swetrze - 85 proc. Reszta - to akryl.
- Nie znałam nigdy mojego ojca. Mój dziadek macierzysty chorował na gościec postępujący. 
- A mama?
- Nadciśnienie i nadczynność tarczycy.
- Rodzeństwo?
- Nie mam.
- Taka pani samiutka?
Ból mi robi "ała".

- Czym się pani na co dzień zajmuje?
- Pracuję na komputerze.
- Wszyscy dziś pracują na komputerze.
- No to ja jestem tacy wszyscy.
- Pytam, kim pani jest zawodu.
- Z zawodu? Wyuczonego? Redaktorem.
- Czyli że co pani robi?
- Piszę. I poprawiam to, co napisali inni.
- Nie nudzi to pani?
- Tak jak pana nie nudzi patrzenie ludziom w oczy.

Widzę, że pan doktor pod nosem się uśmiecha, ale zadaje mi pytanie, które już raz mi się nie podobało:
- Dlaczego miałoby mnie to nudzić?
- Z tego samego powodu, dla którego mnie miałoby nudzić pisanie i poprawianie napisanego.
Szach mat. Dosyć, jaki to ma związek z moja siatkówką?

- No dobrze, ale tak pani cały dzień pisze i czyta? Dlaczego? - nie odpuszcza pan doktor.
- Dlatego, że to lubię i jeszcze mi za to płacą - postanowiłam nie wdawać się w szczegóły, które by mogły lekko zaburzyć ten idylliczny obraz szczęśliwego redaktora bez cienia frustracji. 
- No i co? I oczy do tego potrzebne, tak?
Cóż, instytucja audiobooków nigdy mnie nie jarała, panie Oczko. 

Postanowiłam, że na powyższe pytanie nie odpowiem, bo niby co miałabym mu odpowiedzieć?
- No i dzisiaj też pani będzie jeszcze czytać?
Co za pytanie. Oczywiście, że tak! Romaina Gary'ego po raz trzeci czytam, taka piękna jest "Obietnica poranka". Warsztat bibliograficzny zostawiłam dla siebie. W nagrodę pan doktor pyta:
- Dlaczego będzie pani jeszcze czytać?

Jak by to powiedziała Toot: "panie, ki chuj z tobą? Po polsku nie kumasz?"
Powstrzymałam się jednak, wyprostowałam plecy, wzięłam oddech i powiedziałam:
- Panie doktorze, oczy są sensem mojego życia i sensem wszystkich podejmowanych przeze mnie czynności, które są dla mnie istotne. Naprawdę, nie zawracałabym Panu głowy, gdyby mi się rozdwajały paznokcie. Proszę o wydanie zaświadczenia, jeśli są ku temu wskazania i przestanę Panu w przychodni zalegać, a Pan będzie miał szybciej wolne.

Żachnął się. No wreszcie, alleluja. Pyta mnie o to, co mnie niepokoi. Zastanawiam się chwilę, jak mu sprawę nakreślić: obrazowo.
- Na pewno pan doktor zna malarstwo impresjonistów. Otóż szczególnie w godzinach wieczornych mam wrażenie, jakby impresjoniści kombinowali przy moim polu widzenia. Pan wie: jakby spuścili kilka kropel wody na lampy na ulicy. Widzę wokół jaśniejszych przedmiotów poświatę, coś jak halo wokół księżyca. Takie rozmyte kontury.

Patrzę, czy coś złapał. Rozluźnia mu się twarz, wyraźnie zachyt na niej widać:
- Poetka!

Omasz. No właśnie. Takie są skutki czytania nadmiernego, wyobrażania sobie, ze wszyscy czytają przed snem Szymborską i śpią z Leśmianem. Dziwić się potem, ze w rzeczywistości gabinetu okulistycznego odnaleźć mi się trudno. 

Na te słowa do gabinetu wbiega pielęgniarko-asystentko-ozdóbka. Jest mniej więcej w wieku pana doktora. Ma pod fartuchem taki dekolt, że nawet na imprezach licealnych takich nie zakładałam. Spódnicy o takiej długości, jak ta pani pielęgniarki również nie miałam nigdy odwagi założyć, nawet jak funkcjonowałam w rozmiarze 34. Obserwuje mnie spod natapirowanej grzywki - wrogo, przenikliwie. Widać, że mnie myli z konkurencją.
Skubię w tym czasie rękaw swetra. Pan doktor coś do siebie mówi. Po czym wkłada mi za szkło okularu kartonik i w ten sposób zasłania jedno oko. 


Czytam płynnie wszystkie rzędy. Wychodzi na to, że dobrze widzę, ale w takim razie dlaczego widzę przez mgłę? Jakby ktoś rozpylił smog a spreju tuż przed moim nosem?
Nie dostaję odpowiedzi. Do gabinetu obok zabiera mnie asystentka z prześwitami i mierzy ciśnienie w oczach tym cholernym aparatem, który dmucha w oko i stwarza poczucie, że ktoś do nas strzela. Potem coś tam mierzy w drugim aparacie. Wracam do pana doktora.
- Podobało się pani?
Jak by to powiedzieć, żeby uniknąć kwestii "turlaj się, dziadu"?
- Nie znajduję niczego zaskakującego w tych badaniach.
- Dlaczego?

Ręce mi opadły. 
- Bo niejednokrotnie w Szpitalu imienia Orłowskiego tak byłam badana - odpowiedziałam.
A dokładnie - szesnaście razy w ciągu doby po minięciu kryzysu pierwszych trzech dni. Wcześniej byłam badana przez każdego z dziewięciu rezydentów dwadzieścia razy dziennie. Zaświecił ci ktoś w oko obolałe od zapalenia błony naczyniowej szesnaście razy w ciągu doby? Nie? Szkoda.  
- ymhyyymmmm - przeciąga pan doktor, a ja już naprawdę nie wiem, jak go wyczuć. - No i co? Pewnie jest pani ciekawa, co z tą siatkówką?

Nie, kurwa, przyszłam tu, bo jestem ciekawa, czy masz romans z tą dzidzią piernik, słodziaku. 
- Rada bym była się dowiedzieć.
- Ale jak się pani żyje z tą chorobą na co dzień? Bo ta choroba całkowicie odziera z godności. To musi być niełatwe.
Zamrugałam. Patrzę: on naprawdę pyta. 
- Owszem, to niełatwe. Ale póki co to ja decyduję o granicach mojej godności.
Drep, drep, drobi asystentka. Przychodzi z gabinetu obok z karteluszkiem, na którym rysuje jakieś sprężynki. Zaczynam przewidywać, że później złoży tę kartkę w origami, byle tylko ciągle mieć na oku doktorka. 
- No ale jak sobie pani radzi tak na co dzień sama?
Aj gać ja. Już wiem, o co chodzi. Czekaj Ty. Encorton mi pomachał, Eugenia ze śmiechem usunęła się na korytarz. Wypalam:
- Codziennie przed snem uśmierzam ból kielichem świeżej krwi utoczonej z kawalera. I jakoś idzie.

Stało się. Nie ugryzłam się w język. Pan doktor śmieje się, uderzając ręką w białe spodnie. Dzidzia piernik patrzy na mnie jak Melania Trump, tylko oczy ma bardziej jeszcze zwężone. 
- Z kawalera, no naprawdę.
Jak zapyta, dlaczego, to chyba wyjdę.
- A dlaczego z kawalera? - słyszę.

Chciałam odpowiedzieć, że po żonatych mam zgagę, ale przecież to nie gastrolog. 

Zapytałam:
- Jaki jest dalej plan? Zakrapla pan atropinę?
- No jaką atropinę?! - wrzeszczy niemal. Kto pani powiedział, że atropina służy do rozszerzania źrenic?
Och, no patrz, całe życie myślałam, że służy do czyszczenia sedesu.
- No dobrze, czy dalej będzie pan doktor mnie badał, czy to już panu wystarczy?
- Będę! Tylko krople organiczne zakroplę.

Nic z tego nie zrozumiałam, bo i atropina to bodaj organiczny związek, ale czekałam, aż do mnie podejdzie. Nie podchodzi. Wypytuje. O chorobę. W innych okolicznościach nawet by mnie to ucieszyło, że taki rozmowny i natychmiast wyciągnęłabym z niego historię jego życia. Swoim milczeniem, rzecz jasna, jak w przypadku Pani od Serca. Prosi mnie do gabinetu obok, a asystentka z dekoltem niemal zrobiła w karteluszku dziurę przy pomocy długopisu z reklamą Hyal-Eye.
Postanawia zbadać mnie jeszcze bez kropli. Dobra, spoko, dzięki temu nie piszę o Trumpie. Kiedy idzie przede mną, zauważam, że utyka, a lewe kolano ucieka mu na zewnątrz. Kiedy mam siadać na stołku przez aparatem, chwyta mnie za ramię. Lekko, ale jednak. Udaję, że tego nie zauważam, ale ręka lekko mi drętwieje. Sprawdzam, dlaczego. "Mógłby być twoim ojcem" - mówi mój głos wewnętrzny.  

Włącza lampę szczelinową. Znam to światło, znam je dobrze. Ściska mi się gardło, przypomina mi się, jak rezydenci każą mi patrzeć na ich ucho lewe i prawe. "Jest, jest silne zapalenie. Niestety, robi się zrost. Pani Kasiu, musimy ratować wzrok".
Przełykam ślinę. Odejdź, wspomnienie. To już było. Szybko, przypomnij sobie świetlną plamę. Tę sprzed kilku minut w poczekalni, gdzie Wyspy Owcze.  


- No, taka miła dziewczyna. Uśmiecha się, ładnie mówi. Ale zadziorna też jest.
Miałam się już dyskretnie rozejrzeć, czy przybyła już asystentka celem wbicia mi długopisu z reklamą Hyal-Eye w kręgi szyjne. Ale nie mogę się rozejrzeć, bo broda już spoczywa na podpórce lampy. Ni to do mnie zatem mówi, ni to do siebie.

Bada mnie jednak w ciszy. Wyłącza lampę i mówi: 
- No ja nie widzę tam nic.
- Ale badał pan bez kropli.
- No do siatkówki jeszcze nie zajrzałem.
- A zajrzy pan?
- A chciałaby pani?
Oho, zaraz zapyta, dlaczego.
- Tak, poproszę, skoro już jestem i skoro lekarze podejrzewają, że siatkówka mi się rozwarstwia - bardzo proszę, żeby zbadał mnie pan przy pomocy kropli i sprawdził, co się dzieje z siatkówką.

Sapię nieomalże. Jezu, człowieku, rób, co do ciebie należy i pójdź z tą Karinstanek na wuzetkę. 
- No tak, zaraz zbadam, co pani taka niecierpliwa. Ale wie pani co? Z panią to by się dobrze do opery chodziło. A ja sie rozwiodłem i nie mam z kim teraz.

Trudno mnie zaskoczyć. To znaczy rzadko po sobie zaskoczenie pokazuję. W innej sytuacji już by za mną drzwi trzasnęły, ewentualnie odpaliłabym coś po bałucku, że nie będę jego żadną broszeczką i co on sobie w ogóle wyobraża, że tak się zwraca do pacjentki w trakcie badania, ale tylko uśmiechnęłam się i powiedziałam:
- Czyli atropina nie. To Tropicamid? - pytam, popisując się więcej niż szczątkową wiedzą z zakresu okulistyki.

Zaśmiał się. Zaprosił mnie do gabinetu obok. 
Przy biurku siedzi zrozpaczona dzidzia piernik. Aż mi się jej żal zrobiło. Wyczuwałam wysoki potencjał romansowy. Czułość wobec ludzkiej nędzy mnie ogarnęła. Przyglądam się jej zamszowym czółenkom, jej krótkiej spódniczce, cielistym rajstopom, włosom tak mocno spryskanym lakierem, że złożone wpół pewnie by się złamały. Pan doktor dotyka mojego policzka, kiedy odsuwa dolną powiekę. Odsłania worek spojówkowy. Zamrażam się na widok takiego wzroku. Zamrażam się wewnętrznie. Spryskuję się sprayem, takim, jak kiedyś Artur miał do zamrażania kurzajek. Wyciszam wszystko. Nie, nie dojdziesz do głosu, głosie. Nie dojdziesz. To tylko czynność mechaniczna. Patrzę na brzeg opakowania kropel, robiąc przy tym komicznego zeza. Ale uciekam w ten sposób od tego rozmaślonego spojrzenia, ni to ojcowskiego, ni to męskiego, rozczulonego do granic możliwości. Cały mój środek się przed tym broni. 
Jeszcze chwila. 
Wytrzymaj. 

Już. Spada mi na oko kropla szczypiącego środka. Już dobrze. Już nie widzisz tego wzroku. Obraz zachodzi mgłą. Po policzku stacza mi się ciężka kropla. W gardle czuję gorzki posmak. Zaraz przestanę widzieć wyraźnie. Zaszumi mi w głowie.
Ociera mi policzek ligniną. Zachwiałam się, wstając. Pan doktor korzysta z tego szybciutko i znów chwyta mnie - tym razem za przedramię. 
- Nic mi nie jest, bardzo dziękuję - wypalam formalnie.
Zachrzęściło zamszowe czółenko pod biurkiem. Biedna Karinstanek, to musiało ją zaboleć.

Wypływam na korytarz do poczekalni i siadam pomiędzy Wyspami Owczymi a Ślepotą. Wyciągam książkę. Czytam o asertywności. Pan doktor prosi Wyspy Owcze. Ochoczo szczebioczą, że nic nie widzą. Czuję na sobie wzrok okulisty. Czytam. 
Litery powoli się rozmywają, odsuwam książkę bardziej i bardziej. Spoglądam od czasu do czasu na plamę światła w poczekalni. Wychodzą Wyspy. Pan doktor wyxhodzi na korytarz po Ślepotę. 
- Jeszcze można czytać?
- Tak, jestem dzielna - odpowiadam.
No i co? po co ja w ogóle to mówię? Znów jestem małą dziewczynką, którą ktoś ma się opiekować? Czy jak? Po co to mu powiedziałam? Powinnam się uśmiechnąć i odwrócić wzrok. Albo w ogóle się nie uśmiechać. 
Czytam, ale nic nie rozumiem. 
Wychodzi Ślepota. Wchodzę ja. Pan doktor próbuje mnie w progu złapać za ramię, ale przyciskam do siebie torbę z nadrukiem książek.

Karinstanek stoi. Oho, wściekła. Teraz to widzę. Idę do drugiego gabinetu. Do lampy. Siadam. Znajomy dźwięk włączanego światła. 
Patrzy długo, dokładnie mnie bada. Każe spojrzeć prawym okiem w prawo. To newralgiczna pozycja. Wtedy w Orłowskim pani doktor to zobaczyła. Zobaczyła, że się odkleja. Siatkówka. Nie mrugam tak długo, że po policzku stacza mi się łza.  
Patrzę w lewo, w górę. Potem pan doktor dotyka palcem mojej górnej powieki i przytrzymuje ją, kiedy patrzę w dół. 
Drugie oko wypada lepiej. Takie mam wrażenie. Potem pan doktor wraca jeszcze do tego prawego. No nieźle, przejął się. Szanuję. 
Wyłącza lampę.
- Siatkówka jest trochę rozrzedzona.
Que? Co to znaczy? Że co? A siatkówka to jest jakieś ciało stałe, nieprzezroczyste? Panie, co pan?
- Co to oznacza?
- Nic.
Mhm. To ja może Horacego panu wyrecytuję. 
- Aequam memento rebus in arduis servare mentem..
- Co pani mówi?
- Nic - odpowiadam z podłą satysfakcją.
Spuszcza głowę i wygląda na rozbawionego.
- A, nie rozumie pani, co powiedziałem.
- No wie pan, to chyba nie Wielka Gra? I moim zadaniem nie jest chyba zgadywać, prawda?

Myślę sobie, że Horacego to jednak powinien znać, stara szkoła. No ale dobrze. On nie od tego tu jest. Przypomniała mi się magister Lubińska od łaciny. Cóż to było za straszliwe babsko. Wtorek i czwartek - ćwiczenia na Gagarina. Czizas, te kolokwia z czasów łacińskich. Śmiałyśmy się z Alicją: jak jest po łacinie samolot? A komputer?
- No, jaka uszczypliwa dziewczynka - przekręca głowę, a ja mam ochotę go ugryźć w kostkę. 
Ugryzłam się w język w zamian za to. Cisza. Cisza. Cisza.
- No w sensie że ja nie widzę, żeby tam się odklejało coś. Ale żeby to stwierdzić, to potrzeba USG gałki ocznej zrobić. A my tu nie mamy jak i na czym.

No, czyli sprawa jasna. Już wiemy, dlaczego pani w recepcji dziwiła się, że przybyłam tutaj.
Odpowiedziałam, że rozumiem i że w związku z tym liczę na to, że wystawi mi zaświadczenie o braku przeciwwskazań do rehabilitacji. Uśmiechnął się, pokręcił głową, odchylił się na stołku do tyłu i powiedział nie wiadomo to kogo:
- No, znowu miła dziewczyna.

A idź pan. Bycie miłym to przekleństwo.

Idziemy do głównego gabinetu. Cóż to za scena prerafaelicka iście. Karinstanek stoi w tęsknej pozie oparta o futrynę. Skubie brzeg identyfikatora. Zalotnie zsunęła ze stopy czółenko. Widać wytartą ciemnobeżową futrówkę, na której mocno odznacza się wspomnienie jej pięty. Patrzy na doktorka wzrokiem urażonem, zbolałem. Ten czyni po gabinecie zamaszyste ruchy pobudzonego młodzika. Na ligninie odłożonej osadzają się opary rozpaczliwie przez Karinstanek ratowanej kobiecej godności. Mój Jezu.

Wypisuje piórem zaświadczenie, że nie widzi przeciwwskazań do leczenia zarówno biologicznego, jak i rehabilitacji.
No zwariował. Oszalał facet. Przecież jak Doktor Majkel zobaczy, że okulista nie widzi przeciwwskazań do leczenia biologicznego, to chyba razem w Tworkach z tym doktorkiem z Koszykowej wylądujemy. A Doktor Majkel się obrazi. Omatko, już nic nie mówię, bo znowu będzie mnie łapał za przedramiona. Jezu, wszystko znowu źle. Spartańska chyba położy się ze śmiechu.

Karinstanek przybliża się do mnie, opuściła przestrzeń wygodnej framugi. Ciekawie się robi, moze będę świadkiem sceny jak z "Niewolnicy Isaury"? Chwyci Karinstanek w ramiona i wycharcze prosto w jej natapirowaną i nalakierowaną grzywkę:
- To nie tak, jak myślisz! Zawsze będziesz moja! Z nią tylko będę chadzał do opery!  
Uśmiechnęłam się na myśl o takiej scenie, ale układ w gabinecie był arcyzabawny, bo Karinstanek nie przestawała skubać swojego identyfikatora, jednocześnie co chwilę rzucając obrażone spojrzenie doktorkowi. 

- Ale gdyby cokolwiek, cokolwiek się działo, cokolwiek panią zaniepokoiło, to proszę przychodzić niezwłocznie. Będę badał. A gdyby był problem z przyjęciem, to z recepcji proszę mnie wywołać. Na biurko dzwonić. Ja panią poza kolejnością przyjmę - solennie obiecywał pan doktor, a ja czułam, że długo nie wytrzymam bez parsknięcia. 

Wzięłam od niego zaświadczenie, podałam mu rękę, podziękowałam, obiecałam, że tak, że na biurko, że pamiętam, doceniam, tak, dziękuję. 
Po czym zrobiłam krok w bok i wyciągnęłam rękę do Karinstanek. Przestała skubać identyfikator, zamrugała zdumiona. Na koniec jednak zdecydowała się zaserwować mi spojrzenie Melanii, wściekle wypuszczając za mną pioruny kuliste.
Pan doktor zaszedł mi drogę i hajda znowu rękę mi ściskać. Spojrzałam na niego zaczepnie, po bałucku - na Piwnej za takie spojrzenia można zarobić pod szczękę. 
- No, fajny z pana chłopak. Dziękuję raz jeszcze.
Och, pod czółenkiem zachrzęściły ziarenka piasku, mika, węgiel brunatny i antracyt. To tylko zapowiedź dalszych ruchów tektonicznych. Nie zazdroszczę ci, bratku. Będzie się tu działo po moim wyjściu.   

Spojrzałam na jego identyfikator. To w końcu przychodnia wojskowa. Na identyfikatorze stało jak byk: podpułkownik w rezerwie. 
Z wojny możesz uciec. Ale wojna z ciebie - nigdy.

2 komentarze:

  1. Kasiu, Nie zrozumialam dlaczego doktor Majkel mialby sie obrazic, ze okulista nie widzi przeciwwskazan do leczenia biologicznego i rehabilitacji. To znaczy wyobrazam sobie, ze dlatego, ze nie jest to jego obszar kompetencji zeby sie wypowiadal na temat powiazania stanu oka i leczenia biologicznego, bo jedno z drugim nie ma nic wspolnego?
    I, co wazniejsze, czy bedziesz miala operacje i ta rehabilitacja to bedzie pooperacyjna?

    Dziekuje bardzo za wczesniejsze wytlumaczenie kim jest dla Ciebie J, ujelas to wszystko "very nice".
    Jak zwykle trzymam kciuki za wszystko co robisz i zycze zeby bol nie robil "ała," nigdy, ale szczegolnie w nocy, kiedy trzeba sie wyspac i odpoczac.
    Pozdrawiam serdecznie,
    Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana Ania! Dziękuję, że napisałaś! A jednak czytasz :) Oj, bo to takie międzyszpitalne koterie. na razie nie operują - choć czuję, że powinnam jeszcze zgłosić się do jakiegoś specjalisty od oczu, bo dzisiaj na przykład oko mi robi przed ekranem bajlando. A rehabilitacja to z powodu gnatów. Bo nie mogę się doprosić o urlop, więc trzeba mnie siłą zamknąć na oddziale - i wcale mi nie jest z tego powodu smutno.
      Aniu! Czy ten Trampek u Was tak samo przerażający, jak u nas?
      Dziękuję, dziękuję, że napisałaś!

      Usuń