poniedziałek, 6 lutego 2017

Pochwała złego o sobie mniemania



Właśnie wróciłam z Agory, w której odbywało się spotkanie z Agnieszką Holland i Olgą Tokarczuk. "Pokot" na podstawie "Prowadź swój pług przez kości umarłych" walczy o Niedźwiedzia w Berlinie. Pamiętam, z jakim przejęciem wiele lat temu czytałam tę książkę. Kończyłam studia akurat. Ścisnęła mnie za gardło i bodaj przez miesiąc nie tknęłam mięsa.
Film niezły, Hollandowy mocno: świetnie sfotografowany, aktorzy mają dużo luzu, sporo w scenariuszu dystansu, obraz niczego nie udaje, a jeśli już, to film brzydki, przez co jeszcze bardziej urodny się zdaje.
Ileż ja dzisiaj słyszałam pięknych słów i fraz. Jak też można uszy nakarmić. Są, są jeszcze ludzie, którzy mówią "imponderabilia", "odwołanie do litery prawa", "lekce sobie ważyć" czy "zaakceptować własną przeciętność". A także "wypływać z moralistycznego przekazu", "fabuła przypomina parabolę", "postać skonstruowana w otulinie zbawczego dystansu".
Z powrotem szłam na przystanek na Chełmskiej w ostrym mrozie i łzy mi zamarzały na policzkach. Z tego piękna, którego się nasłuchałam. I ze zmęczenia dniem dzisiejszym.

Bogna wróciła ze mną do techniki EMDR. Tak mocno siedzą we mnie niektóre wspomnienia, że trzeba wobec mnie stosować metodę identyczną z tą, która pomaga żołnierzom po misjach w Iraku i Afganistanie. Pomogła też po Wietnamie - oczywiście tym, którzy nie zdążyli oszaleć albo nie zdążyli się zabić.

Cóż to mi się tym razem przypomniało? Zaczęło się niewinnie. Siedzę przy moim biurku z krwistoczerwoną okleiną. Mam jakiś problem w szkole. Mogę mieć dziewięć albo dziesięć lat. Czuję, że powinnam o problemie powiedzieć Mamie. Ale pamiętam też, jak powiedziała mi kiedyś, że już samym pojawieniem się sprawiłam jej wystarczająco dużo przykrości. Mam więc być grzeczną dziewczynką i zachowywać się tak, żeby nie było mnie ani widać, ani słychać. Żadnych kłopotów, rozumiesz? Masz być niewidzialna. Nieodczuwalna.
Ponieważ w swoim nieletnim jestestwie nie mogłam sobie sama z problemem poradzić, a blokowało mnie wdrukowane przekonanie, że jestem niepożądana jak odcisk na palcu albo pryszcz na nosie, doszłam do wniosku, że musi mieć Mama rację, że jak z czymś sobie nie mogę poradzić, to mój problem. To znaczy, że coś jest ze mną nie tak.
Tłumiłam w sobie wszystko. Pochylałam się nad biurkiem coraz bardziej, stapiając oczy z czerwoną płachtą krwistej okleiny. Im bardziej się pochylałam, tym mniej było mnie widać, tym wszystkie wnętrzności mniej we mnie grały. Już nie czułam gęstej zupy jelit posypanej cementem. Zgięłam się wpół.

Ale czasem to nie wystarczało, a wspomnienie bezradności wracało ze zdwojoną siłą. Cóż wtedy robiłam? No, skoro nie umiem sobie z tym poradzić, to znaczy, że jestem zła. I głupia. I mam pustą głowę. Mama zawsze mówiła: "no, co? Gorzej ci?" A ja od małego zastanawiałam się, czy mam jakąś chorobę, która się pogarsza.
Zwijałam więc ręce w pieści i okładałam się po głowie tak, że aż mi się obraz ściemniał. Liczyłam, że uderzeniami pięści wytłukę z głowy głupotę i zło. A wtedy Mama będzie ze mnie dumna, bo sama będę rozwiązywać problemy i nie będę jej siedzieć na głowie: żeby mogła pisać uzasadnienia i wydawać wyroki. Oraz być dumną z tego, że jestem takim bezproblemowym dzieckiem.
Bogna zatrzymała się na tych pięściach. Głównie dlatego, że kiedy powiedziałam o tym, uderzyłam w płacz, ale wcześniej prawie się udusiłam, bo nie mogłam złapać oddechu.
Czułam, że okrągleją mi oczy i przypomina mi się film "Opowieści o miłości i mroku". Matka Amosa Oza odtwarzana przez Natalie Portman w jednej ze scen po kłótni z matką zaczyna się tak okładać po twarzy, że niemal krzyknęłam na ten widok w kinie. Pojechałam do Bogny wtedy i powiedziałam, że to najlepsza metafora autoimmunologii, jaką widziałam.
Co za zaskoczenie, że dzisiejsze spotkanie sponsorowała właśnie Natalie Portman. Nagle stanęła mi przed oczami jako Jackie Kennedy, w swojej nieśmiertelnej garsonce od Coco, która pozwoliła pokazać Ameryce krew jej prezydenta. A później Jackie stanęła przede mną na tle w kolorze natlenionej krwi. Tak, jakby czerwień blatu biurka rozlała sie na filmowy plakat.

- Co pani widzi teraz, pani Kasiu?
- Snuje się ta Natalie jako Jackie po Białym Domu. A ja myślę, że jest jak duch. Bo rola pomyliła jej się z rzeczywistością i przez to Jackie nie żyje. Nie żyje tak naprawdę.
Bardzo wyraźnie zobaczyłam też scenę, w której śnieżna rękawiczka Pierwszej Damy przykrywa rozerwany prawy płat skroni męża. Roztrzepana prawa półkula znajduje schronienie pod okrytym białym materiałem wzgórzem Marsa smukłej dłoni Jackie. Krew powoli wsiąka w rękawiczkę żony.
A cóż to ja dalej widzę oprócz całego miksu wspomnień, wyobrażonych głosów, ojca ręki na głowie, milczenia zasznurowanych rodzinnych ust, pikania pompy od kroplówki z Infliksimabem, dźwięku odkładanej igły, która wbiła się w oko?

Nagle brzmią, a w zasadzie grzmią nade mną słowa "świnia jesteś, że do nas nie przychodzisz".
- Pani Kasiu, dlaczego pani napina ramiona? Czy ma pani świadomość, że napina ramiona? A co się dzieje z pani łydkami?

Dlaczego napinam ramiona? Bo chcę się schować. Bo czuję się złajana, skarcona, poniżona, upodlona. Ktoś mi urąga, a ja nie potrafię na to odpowiedzieć. Kogoś to bawi, ktoś mówi o tym w kategoriach żartu. "No coś ty, przecież tak się mówi, nie ma się za co obrażać. Zresztą no tak jest: nie przychodzisz do nas. Oj no weź, wzięłaś dzisiaj Niepierdol?"

Im bardziej się pochylam, tym mocniej ten ktoś pochyla mój kark. Do ziemi. Jak w filmie "American History X": każe mi ustami objąć krawężnik, a potem nogą obutą w glan z metalem w czubku kopie mnie w tę głową z całej siły. Z góry. Tak, żeby mi złamać szczękę.

Ach, ale nie tylko jedna osoba tak do mnie powiedziała w tym tygodniu. Do Afgańskiej Siostry wprowadził się wreszcie po trzech latach K. I też mi powiedział: "nie przyszłaś do nas, świnio".
Nie, nie przyszłam, bo z Iwonką tego samego dnia zerwał zaręczyny narzeczony. Bała się wracać do domu sama. A ja to rozumiem. To już inna sprawa, że wieczorem dnia tego samego się pogodzili. Nie liczy się to, że byłam gotowa do pomocy. Liczy się to, że nie przyszłam, więc jestem świnią.
Na studiach mieszkałam z Alicją. Jej rodzice mieli tyle pieniędzy, że Ala sama powiedziała, że gdyby mogli, podcieraliby się nimi. Ala nie miała takich ambicji, jak rodzice. Chciała być korektorką w wydawnictwie. I mieć święty spokój od faktur i pieniędzy. Ale lubiłam w Ali jej odrębność. I to, że jako jedna z niewielu znanych mi osób czytała Barańczaka (zanim stał się mocny na roku jako lektura z listy). 
Któregoś razu przyszedł do nas do mieszkania Michał (bo przecież nie od początku mieszkałam z Michałem). Bawiliśmy się w jakieś zgadywanki, kalambury, czytaliśmy "Słówka". Było wesoło. Nawet. W pewnym momencie Alicja, patrząc mi w oczy, w obecności Michała, powiedziała do mnie: "ty świnio. Ty robaku pierdolony."
Nie pamiętam, czy najpierw usiadłam, czy najpierw wyszłam z kuchni. Potem Alicja stukrotnie mnie przepraszała i powiedziała, że jak na mnie spojrzała, to jakiś głos zmusił ją do powiedzenia tego. Wtedy jej nie wierzyłam.
Dzisiaj się zastanawiam, czy przypadkiem nie miała racji. Bo usłyszeć coś takiego o sobie w ciągu tygodnia dwukrotnie to już chyba jakiś trend, a nie przypadek.

Jak już największy ból dziś po południu minął i mściłam się już tylko na moim biodrze, pomyślałam, że to nawet lepiej być świnią niż człowiekiem.
I że tak naprawdę usłyszałam same komplementy, tylko że nieświadomie rozdane.
Bo świnie mają lepszy węch niż psy.
I IQ wyższe od wielu ludzi, a już na pewno od rzecznika MONu.
Bo świnie traktuje się z pogardą tylko z powodu jakiegoś błędnego przekonania i myślenia skrajnie stereotypowego. Jest z nimi jak z wronami: potrafią zaskoczyć sprytem, elokwencją.

A nade wszystko: przecież świnia to zwierzę. A człowiek jest bodaj koronnym dowodem na boskość zwierzęcia. Oczywiście, że jest.
To nie zwierzę wymyśliło obozy koncentracyjne.
To nie zwierzę powoduje smog.
To nie zwierzę gardzi.
Zwierzę zabija tylko wtedy, kiedy musi. Człowiek niejednokrotnie zabija dla zabawy. Własnej przyjemności. Z potrzeby leczenia swoich kompleksów. Potrzeby stratowania kogoś, stanięcia na nim, żeby przez chwilę poczuć się panem sytuacji. Och, jak opacznie rozumiemy przekaz biblijny o tym, że mamy sobie czynić ziemię poddaną. Jeśli ma nam być poddana, to tę ziemię należy też sponiewierać, skurwić i poniżyć. Wówczas dopiero poczujemy swoją władzę. Nasycimy się nią. Wychylimy kielich do dna. Rozpłatamy to truchło wzdłuż. Położymy wypatroszonego dzika na ołtarzu podczas Hubertusów. Wypchamy tę głowę jelenia, pochwalimy się porożem. Ja. Moje. Mój łup. Moja upolowana zwierzyna.
Czołgaj się. Próbuj uciekać. Trzymam ci nogę na karku. Popatrzę, jak się wykrwawiasz, jak się wijesz, jak próbujesz swojej wiotkiej jak gałązka asertywności. Co? Nie życzysz sobie? A gówno mnie to obchodzi, czego ty sobie życzysz. Masz robić, jak ci mówię. Bo to ja trzymam na twoim karku nogę i to ja mogę w każdej chwili zdecydować, kiedy twój rdzeń kręgowy przerwać. Co tam mamrzesz? Że ci przykro? A co mnie to obchodzi? Ważne, że mnie jest z tym dobrze. Czerpię siłę w twojej słabości. Możesz skamleć dalej. Sprawia mi to przyjemność. Odwrotność przykrości. Konflikt interesów zatem. Widzisz? A w naturze wygrywa silniejszy. To ja jestem silniejszy. Świnio.

Na Saskiej tak bardzo mnie bolało, że musiałam się zatrzymać. Spojrzałam z kładki na wieczorną Trasę Łazienkowską. Pojedyncze płatki zbitego śniegu zapowiadają, że rano na chodnikach znów będzie ślisko. Pan Janek nie wydobrzał jeszcze po operacji, a jego brat zupełnie nie umie posypać piaskiem chodnika. Jutro znów będę szła po trawniku. To w sumie dobrze - jest tam karmik. A mam dużo kukurydzy i prosa. Sypnę ptakom. Mimo tego - nie mogę o sobie jako przedstawicielce gatunku myśleć za dobrze.

Dziś Danuta Szaflarska skończyła 102 lata. W ubiegłym tygodniu płakałam z tęsknoty za Szymborską. Bo pięć lat temu zrobiła to kotu.
Szymborska ma naprawdę rzadki stosunek do zwierząt – rzadki nie tylko w Polsce, rzadki w ogóle, bo nawet ci, co deklarują wielką miłość do zwierząt, nie zawsze umieją znaleźć taką miarę w hierarchii człowiek – zwierzę. Wisełka po prostu zachowuje się w stosunku do zwierząt w sposób naturalny. Ona obserwuje zwierzęta i zawsze chyba o nich myśli. I to nie tylko w wierszach, ale również w jej "Lekturach nadobowiązkowych”, gdzie znalazłam taki fragment – recenzję książki Güntera Tembrocka pod tytułem "Głosy zwierząt. Wprowadzenie do bioakustyki”. Kto właściwie, jaki poeta czyta sobie o bioakustyce? A Szymborska ją czyta i pisze tak: „Możliwość wychwytywania ultradźwięków pozwala wychwycić głosy tych zwierząt, które do tej pory uchodziły za nieme. Możliwość zapisywania głosów na taśmie magnetofonowej pozwala je dużo subtelniej rozróżniać i klasyfikować. Okazało się, że młody krokodyl kwili już w skorupce. Że słonie mają słuch absolutny, którym – jak gdzieś przeczytałam – nie mogli się pochlubić ani Wagner, ani Czajkowski. Że w obrębie jednego gatunku ptaków powstają lokalne dialekty. Że żaby kumkają w tercetach. Przemówiły ryby. Objawiła się ludzkości cała gadatliwość delfinów, nie wspominając już o szczurach, które są szczególnie wymowne w dźwiękach nieuchwytnych dla naszego ucha”.
Chyba żaden dorosły człowiek, który ma ustalony zawód i status społeczny, tak sam z siebie nad kwilącym w skorupce krokodylem się nie zastanawia. Zostawia to dzieciom, poetom, biologom. I na tym to polega. Poezja Szymborskiej żywi się życiem. Bardzo dziś koślawo, bardzo po mojemu, po tej stronie chcę zostać, choć tak bardzo to boli.


      Myszołów nie ma sobie nic do zarzucenia.
      Skrupuły obce są czarnej panterze.
      Nie wątpią o słuszności czynów swych piranie.
      Grzechotnik aprobuje siebie bez zastrzeżeń.
      Samokrytyczny szakal nie istnieje.
      Szarańcza, aligator, trychina i giez
      żyją jak żyją i rade są z tego.

      Sto kilogramów waży serce orki,
      ale pod innym względem lekkie jest.

      Nic bardziej zwierzęcego
      niż czyste sumienie
      na trzeciej planecie Słońca.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz