piątek, 24 maja 2019

Być jak preparat laboratoryjny

Piątek, na oddziale luźniej, fizjoterapeuci wzięli wolne, pacjentów mniej. Kriokomora mrozi skórę boleśnie. Pani ode mnie z grupy opowiada o swoim RZSie, trądziku różowatym i niepoddawaniu się.
Ćwiczę przykładnie w grupie, tym razem ćwiczenia prowadzi Daniel, co chwilę podchodzi do mnie i coś koryguję, bo mięśnie słabe. Przecież nie będę mu tłumaczyć, ze jak na leżąco jak napinam biodra i podnoszę miednicę, to boli mnie prawy bark niespodziewanie. Wszak wie, co to taśma mięśniowa.
Reszta ćwiczących za to reaguje zaciekawieniem w wersji niezdrowej, co już zaczyna mnie irytować. Zmęczenie materiału.
Na polu magnetycznym zasypiam w trzy minuty - noc miałam rwaną, obudziłam się o 4.25, żeby się porozciągać, ale z łóżka udało mi się zwlec dopiero o 4.50 - przecież ja nie wstaję, ja zmartwychwstaję.
Połknęłam Diclo Duo i w akcie desperacji podwójną dawkę Encortonu. A niech tam. Żeby tylko nie rwało. Zaczynają powoli działać po godzinie.

Czekam na ćwiczenia grupowe, więc łażę po olejnych salach klinicznych i szukam wolnej kraty do ćwiczeń rozciągających. Udało się, dzisiaj już nikomu się nie chce. Wolna krata, wolne sądy, wolne asany.
Do sali wchodzi w pewnym momencie blondyn niewysoki w typie urody Michaela Foxa. Ma coś fajnego w aurze, więc gapię się na niego bezczelnie i wysyłam w jego kierunku molekuły zainteresowania - jak Kropka, która węszy. Pan pyta:
- Daniel, mam studentów z AWFu. Nie masz może jakiegoś przypadku ZZSK do pokazania?
Daniel odpowiada:
- Nie, już wszyscy wypisani, a dzisiaj to w ogóle pustki na oddziale.
Michael Fox się stropił:
- Jaka szkoda, tych RZSów tyle, a ZZSK taka trudna i taka ciekawa.

Nie zastanawiam się długo:
- Ja mam ZZSK. I jestem w trakcie rzutu. Z endoprotezą sprzed trzech miesięcy. Spadłam panu zatem z nieba. Chętnie przysłużę się studentom!
Pan pokraśniał. Idziemy na oddział kardiologii. Jest tam sala wykładowa. Po drodze pan mnie przepytuje o wiek, obserwuje moje okrągłe plecy. Wchodzę do sali, tam piętnastu chyba studentów. Patrzą na mnie jak na robala. Skoro już nic w tej chorobie nie ma sensu, to niech się na mnie chociaż uczą.
Notują każde słowo wykładowcy, że to choroba zapalna, przewlekła (jeden student pyta, czy przewlekła oznacza nieuleczalna. Tak - odpowiadam za wykładowcę).
Potem opowiadam, jaki to rodzaj bólu, o jego skali, o tym, co nie działa.
Mówię tak, jakby ich w sali nie było, robiąc z siebie typowy model w sali ćwiczeniowej.
Wskazuję ręką stawy krzyżowo-biodrowe, pokazuję, którędy ból promieniuje. Używam takich słów jak więzadło nadkolcowe, przyczep mięśnia biodrowo-lędźwiowego, gluteus maximus i przeciążenie C4. Mówię też o wyrostkach kolczystych kręgosłupa, osteofitach, supinacji stopy operowanej nogi i przykurczu mięśni klatki piersiowej. Oddzielna wypowiedź dotyczy wskaźników zapalnych i obrazu laboratoryjnego, ale z grupy tylko jedna osoba wie, co to OB. Wyjaśniam. Potem mówię o metodach stosowanych w moim przypadku w terapii manualnej: o metodzie McKenziego, Rakowskiego, terapii kranio-sakralnej, terapii jogą, znaczeniu krioterapii, TRE i metody Feldenkreisa (tak, tak! Żydzi dali światu mnóstwo dobra: Viagrę, sernik, prozac, Facebooka i metodę Feldenkreisa. Na przykład). Patrzę po twarzach, czy są jakieś pytania. Wykładowca w tym czasie milczy, po czym mówi sam:
- Jak państwo widzą, mamy szczęście, bo pani ma wykształcenie medyczne.

No kaman. Bo wiem, co to OB?
Zaprzeczam, mówię, że moje wykształcenie jest zupełnie inne. Po prostu chcę wiedzieć, które układy mi szwankują. Jeden ze studentów pod nosem: wychodzi na to, że wszystkie. Powiedziałam, ze postawiłabym mu piątkę. Za celność i odwagę. 
Potem mam się przechadzać po sali. Studenci opisują mój ruch: podobno widać zmniejszenie zakresu ruchomości bioder (gaddemyt), kompensowanie braku ruchu w stawie krzyżowo-biodrowym prawym lewą stroną ciała (o nie!), jedna z uważniejszych dziewcząt mówi o nienaturalnym podnoszeniu klatki piersiowej do góry, inna o braku wystających łopatek. Podobno pochylam głowę, jak idę. Zwracały mi na to uwagę joginki i mówiły, że to znak nie uduchowienia, a nadmiernego intelektualizmu. Dziwne. Akurat wtedy na terapii jogą miałam podkoszulek z Ulicą Sezamkową. A to ci tuzy intelektu.

Potem pan Fox mnie bada. Tak dokładnie, że Doktor Majkel chyba ostatnio tak dokładnie mnie badał. Muszę w tym celu zdjąć koszulkę, ale jaka to różnica. Przecież jestem preparatem. A oni nie takie rzeczy zobaczą.
Notują pilnie. Opisują moje okrągłe plecy. Moje niedowłady, osłabienia grup mięśniowych, atrofię woli życia. Staję raz na jednej, raz na drugiej nodze. Znów badają objawy Thomasa, Patricka, Trendelenburga Duchenne'a i innych mądrali od traumatologii. Śmieję się, że za dużo tych chłopów w moim życiu. Kiedy leżę na leżance, nie da się ukryć, że biodra są ciągle za słabe. Pan Fox jest zdania, że o kulach powinnam chodzić nadal - dopóki mięśnie miednicy i bioder się nie wzmocnią. bo przeciążenia i kompensacje mogą powodować skręcenie trzpienia wewnątrz kości. No panie, tego już mógł pan przy mnie nie mówić!
Jak ja mam tym sympatycznym dzieciakom powiedzieć, ze musiałam kule odłożyć jak najszybciej, a po operacji śmigać po domu bez, bo nie miałam nikogo do całodobowej pomocy? To nie czas i miejsce na takie dywagacje.
Pokazuje mi trudne ćwiczenie na otwieranie klatki piersiowej, na poszerzanie przyczepów przy mostku. Kiedy naciska na okolice od C4 do C7, syczę z bólu. Mówię, że ciągnie mnie cały mięsień kapturowy. Studenci zapomnieli, że taki istnieje. Cóż, w moim przypadku trudno o tym zapomnieć.
Podczas badania szyi pan Fox niespodziewanie mi tę szyję rozluźnia. Robi to tak niepostrzeżenie, że orientuję się, że mogę spojrzeć w prawo dopiero na czwartym piętrze. To było moje wynagrodzenie za bycie preparatem. Uznałam, że opłacało mi się.
Jeden chłopak zapytał: "ale jak już na starość się ten kręgosłup zrośnie, to przecież boleć nie będzie".
Fox mówi:
- Niekoniecznie na starość.
Musiałam znowu mimicznie zastygnąć, bo pan za chwilę każe mi dotknąć palcami ziemi i mówi, że nawet on tak daleko sięgnąć nie potrafi. Cóż, wiem, że blefował, ale pochwalił mnie:
- Widać, że pacjentka intensywnie ćwiczy. Wystarczy kilka dni bez żadnych ćwiczeń, a w ciele chorego z ZZSK mogą nastąpić nieodwracalne zmiany.

Żeby rozwiać grozę momentu, śmieję się, że twerka to już nie zrobię, ale studenci zauważają, że gdyby lędźwie były zrośnięte tak, jak pokazuje to obraz radiologiczny, nie chodziłabym. Cud, mili Państwo - odpowiadam, bo i co mam powiedzieć. Fox ratuje mnie wskazaniem, że to zasługa ćwiczeń. Trochę w środku rosnę, chociaż mam ochotę im powiedzieć, że gdyby wiedzieli, ile mnie to kosztuje, zastanowiliby się, czy faktycznie się to opłaca. To taka oeconomia divina - wyszarpuję sobie na żywca kawałek wątroby każdego dnia, żeby dostać za to rubinowy koralik widoczny pod mikroskopem. W każdym razie tak to widziałam dzisiaj o 5 rano.

Wczoraj nad ranem śniła mi się Eugenia. To znaczy nie wiem, czy faktycznie mi się śniła, czy do mnie przyszła. Po tym, jak spisałam dekalog radości, coś w środku mnie paliło. Jakieś poczucie nieadekwatności. Cóż to za nowość, że każda radość jest podszyta smutkiem. Ale "śni" mi się ta Gienka, że siedzi skrzywiona na moim obrotowym fotelu w pozie Elżbiety Jaworowicz. Bawi się setnie. Z trudem tłumi wybuch śmiechu. Kpi ze mnie, wiem to. Tupie obutą w trzewik prawą stopą o panele w mojej sypialni. Na palcu obranym z ciała buja zakrwawioną piłę. Musiała kogoś przerżnąć. Albo przypomina mi, co dzierżył Niedźwiedź podczas operacji. Nie wiem. Nie wiem. Jest po 3, zaczyna szarzeć za oknem, a jej pukanie staje się nieznośne. Trudno mi o tej godzinie ruszać szyją, więc mówię:
- Proszę, daj mi jeszcze z godzinę pospać. Miałaś przesiadkę w Modlinie? Gdzie Twoja walizka? Wróciłaś, czy jedziesz dalej?
Uśmiecha się ironicznie, ale tylko częścią niegnijącą. Puka nadal. Cholery można dostać. Kręci piłą na palcu i rozpryskuje mi przy łóżku kropelki krwi. Wpadam na pomysł:
- A może przyszłaś mnie zabrać? Pojedziemy razem. Zawsze chciałam zobaczyć Zanzibar.
Zatrzymuje na palcu piłę. Potem z plaśnięciem rzuca ją pod moje łóżko.
Czuję jej złość. Zbliża się do mnie jak fala.
Jej lot trwa zaskakująco krótko. Ryczy i rozdziewa czarną paszczę naszpikowaną igłami kości jakiegoś nieszczęśnika, którego pożarła przede mną. Wchłania mnie, zalewa ciemną falą wściekłości, że jak to ja jej teraz będę dyktować, kiedy mnie zabierze. Ogarnia mnie absolutna ciemność, pierwotna, afotyczna, niepodszyta światłem. Otwieram i zamykam oczy, ale nie widzę żadnej różnicy. Serce bije mi w tempie allegretto, młócę powietrze rękami i nogami, ale nie wiem, gdzie jest góra, a gdzie dół. Moje myśli są monotematyczne: nie zabijaj, nie zabijaj, nie zabijaj.
A potem już tylko: zabij, zabij, zabij.

Budzę się z cichym okrzykiem. Mam sucho w ustach. Z trudem przechylam się sprawdzić, co z piłą. To nie piła, a czytnik e-booków plasnął na panele. Ale tupanie słychać nadal.
To kran w łazience.

środa, 22 maja 2019

Dekalog odnawialny

Dzięki treningowi autogennemu Schultza zasnęłam spokojniejsza, a oprócz tego zasnęłam znacznie wcześniej, więc wstawanie o 4.35 nie było dziś takim dramatem. Doceniam również Schadefreude wynikające z działania Diclo-Duo. Dziękuję Ci, tabletko z wielbłądem. Pozwoliłaś mi przeżyć 3 godziny i 25 minut snu głębokiego, obudziłam się w nocy tylko dwa razy, żeby przekręcić (tfu!) przewrócić się na bok.
Grzesiek Kapla na swoim Facebooku prowadzi codziennie relację pod hasłem "Trzy pozytywy na dziś". Na żywo trudno mi go znieść, co jest dziwne, bo i ja jestem wielkim wrogiem grzebieni. Ale od czasu do czasu napisze bardzo ładne zdanie. Wzorem Kapli gromadzę dobre rzeczy i nanizuję majowe koraliki - również dzięki dopingowi, który od Was dostałam, Drogie Panie. No to jadę.

1. Kriokomora dziś była wyjątkowo wymrożona. Skórę miałam czerwoną jak piwonia, co odczytałam jako dobry znak: żyję.
2. Kiedy wysiadałam z autobusu przy Instytucie, ktoś złapał mnie za rękaw. "Pani jak zawsze czyta" - powiedział damski głos. A to Doktor Kasia. Dziwne: lekarz jedzie autobusem. To już moje drugie zdziwienie instytutowe pod kątem komunikacji miejskiej.
Doktor Kasia zerka: "o, Filipowicz, nie czytałam niestety. Ale słyszałam dużo. Podoba się pani to pisanie". Odpowiadam jak debil, niestety zgodnie z prawdą: "podoba mi się, że nic się tu nie dzieje, ale trochę męczą mnie opowiadania o rybach". Pani doktor się śmieje i mówi: "jak pani się czuje po wstrząsie? Bólu w klatce nie było?" Jak by jej tu... Zagryzłam wargę, ale pani doktor czujnie mi się przygląda. "Aha. Czyli był. Pobierze pani jeszcze ten Encorton, trochę panią ochroni. Doktor Michał mówił, że jest gotów panią zamknąć na oddziale". "Ale ja nie mam w sobie takiej gotowości i potrzeby" - zareagowałam trochę zbyt energicznie na wysokości sklepiku ze skarpetkami. "Jest pani pewna? Tu będzie pani bezpieczniejsza". "Ale spać będę mniej komfortowo. Poza tym w szpitalu nie można się upić" - puszczam do niej oko. Pani doktor na wysokości schodów na oddział uśmiecha się: "gdybym pani nie znała, pomyślałabym, ze pani naprawdę drinkuje. Skarciłabym, ale w środku bym rozumiała."
Mam się już z nią żegnać, kiedy mój język bez udziału mózgu odpala:
- Dlaczego została pani lekarzem?
Doktor Kasia śmieje się trochę nerwowo.
- To pewnie podchwytliwe pytanie, bo pani tylko takie zadaje.
- Ani trochę!
- Bo od dziecka nie wyobrażałam sobie innego zawodu.
Nie podzieliłam się z panią doktor refleksją, że jako dziecko chciałam zostać strażakiem, policjantem, a potem śmieciarzem. Okazało się, że mój zawód wyuczony łączy doskonale te trzy profesje.

3. Na oddziale rejwach i zamieszanie. Edyta biega w poszukiwaniu trojga studentów fizjoterapii. Nigdzie ich nie ma. Uro Furaginum Max na mnie działa, więc lezę do toalety. Słyszę jakieś podejrzane głosy. Zaglądam. A tam dwóch studentów fizjoterapii (jeden specjalizuje się w traumatologii, drugi jest od reumatyków) nad sedesem - kabina otwarta, scena jak z filmu. Jeden rzyga, drugi trzyma go za głowę. Podnoszę go góry brew.
- Uuu, widzę, że sesja za pasem.
- Może nas pani nie wsypać?
- Nie wsypię, powiem Edycie, że widziano was w podziemiach.
Ten nurkujący nad deską klozetową w geście wdzięczności puszcza właśnie pawia.
- Dzięki - mówi ten, co podtrzymuje głowę kumpla i rozczula mnie tym gestem. Jest od traumatologii. Zanim zadaję sobie pytanie, czy to symptomatyczne, z drugiej  kabiny słyszę głos podenerwowany. Ktoś zleca przez telefon druk ulotek o zaginięciu kota. A to studentka od terapii ręki. Ma podpuchnięte oczy i stoi na oknie - tak łatwiej łapie zasięg. Kładzie na ustach palec. Uśmiecham się, bo na szczęście świat jeszcze ciągle działa, skoro ze studentami są takie przeboje.
Wychodzę, za zakrętem wpadam na Edytę.
- Kochana, studenciaków nie widziałaś?
- Widziałam! Na minus jeden jakiegoś paralityka instruują.
Edyta przewraca oczami:
- Czeka na nich na geriatrii pan po udarze i jedna pani, co wczoraj migotała. No powiedz, kochana, jakie to podejście do życia mają ci młodzi teraz?
Myślę sobie, że jak najwłaściwsze. Po prostu żyją swoim.

4. W przerwach pomiędzy zabiegami, żeby nie snuć się bez sensu i nie zapieprzać po schodach, nie ustaję w wyszukiwaniu wolnych sal, w których mogłabym poćwiczyć, bo jak posiedzę pięć minut, wszystko się we mnie wścieka, a najbardziej barki. Biorę na litość panią z gabinetu od terapii ręki, miauczę, że bolą mnie nadgarstki (to akurat półprawda - pobolewa mnie tylko jeden). Pani patrzy na mój podkoszulek z Ciasteczkowym Potworem, zestawia to z kartą, na której mój pesel zaczyna się od 85 i widocznie z litości udostępnia zestaw do ćwiczeń dla udarowców oraz wskazuje chomąto do ćwiczeń barków w odciążeniu. Po południu pogłaśnia radio i podśpiewuje piosenkę Richarda Marksa z Radia Złote Przeboje: "Wherever you go, whatever you do". W drugim refrenie dołączam do niej piena voce, wprawiając w konsternację ćwiczących przy stole. (Natalia powiedziała, że skoro nie mam już nic do stracenia, mam robić szalone rzeczy. Zaczynam z poziomu minus jeden). Zaraz po zmianie tonacji w trzecim refrenie zgarnia mnie za wszarz rehabilitantka z naprzeciwka, odgrażając się, że jak się nie zamknę, to przywiąże mi do operowanej nogi siedem kilo.

5. Na oddział wraca z urlopu Pani Kasia z dredami - wita się ze mną serdecznie, ja próbuję zawisnąć jej na szyi, ale prawy bark nie działa; jest tak samo naturalnie ekscentryczna, przytula mnie mocno, ale zaznacza: "wyglądasz, kochana, jak gówno. Rzut po operacji, czy ktoś ci serce złamał?" Zdębiałam. Pani Kasia patrzy na mój przedziałek i mówi: "aha, czyli obie opcje. Przyjdź w przerwie do nas do sali i powiedz tym biednym studenciakom, który mięsień którędy na udzie przebiega, bo nie mogą zapamiętać. Poza tym mają wiecznie kaca".

6. O ile wilgotny maj nie pomaga reumatykom, o tyle ogród Instytutu bardzo się z tej aury cieszy. Wszystko kwitnie jak oszalałe, trawy sięgają kolan. Między zabiegami łażę ścieżkami, omijając chynchy w obawie przed kleszczami. Na polance naprzeciwko Madalińskiego kosy miały dzisiaj posiedzenie. Dosłownie się przekrzykiwały. Mają takie piękne upierzenie. A nad ranem na drzewie przy moim bloku nawołują się coraz głośniej. Wydają dziwny dźwięk: opadający, który brzmi jakby bomba spadała. Nie wiedziałam, że kosy tak brzmią w okresie lęgowym, więc wyimaginowanego ptaka nazwałam "Hiroshima". Zaśmiałam się ze swojej językowej nieudolności.

7. Po południu zasnęłam na godzinę, a że Diclo Duo działało, pognałam całe półtora kilometra do paczkomatu po odbiór książki "Jestem, jestem, jestem". To historia życia kobiety, która siedemnaście razy otarła się o śmierć. I teraz kocha każdy oddech. Po drodze widziałam to:

8. Na Malczewskiego jakiś pan sprzedawał lewkonie. Zupełnie zapomniałam, że istnieją kwiaty, które wyglądają jak czarodziejskie różdżki.

9. Na zabiegu z terapii polem magnetycznym czytałam opowiadanie Filipowicza o kocie Murderze. Kot Murder - cudne. Chirurg Tamten u Choromańskiego- genialne; gdzie ci prozaicy, których nam w polskiej literaturze tak bardzo dziś brak? A jak czytałam o kocich obyczajach, przypomniało mi się, że osiem lat temu sama pisałam opowiadanie "Kot i dziewczyna". Bohaterem mieli być chirurg i studentka ASP Maja, ale niespodziewanie do fabuły wkręcił się kot Misza i zajął pierwsze miejsce. Zarzuciłam to pisanie, bo uznałam, że i tak nikogo to nie zainteresuje. Dziś postanowiłam w czeluściach starej poczty odgrzebać moje grafomańskie wybryki sprzed dekady.

10. Na podwieczorek zjadłam jabłuszko w cieście od pani spod kładki na Saskiej. Jeśli smak tych jabłuszek jest niezmienny od marca, to znaczy, że świat w ciągu ostatnich tygodni nie popsuł się tak bardzo, jak mi się zdawało.

11. Boli mnie głowa. Co za radość! Wreszcie jakaś odmiana - prawa stopa, bark i kręgosłup piersiowy już mnie znużyły. Jeśli boli mnie głowa, to znaczy, że worek oponowy się napina. Znaczy: żyję. Vide punkt pierwszy.

wtorek, 21 maja 2019

Uroboros

W audycji Kasi Stoparczyk Katarzyna Grochola powiedziała, że jeśli nie potrafimy wymienić 10 rzeczy, które nas cieszą, to znaczy, że nie żyjemy. Przypominam sobie to zdanie od kilku tygodni. Na każdy dzień staram się znaleźć dekalog powodów. Wieczorem szczególnie. To jak rachunek sumienia. Z lękiem do niego przystępuję. Każdego dnia jest mi coraz trudniej znaleźć dziesięć rzeczy, które mnie autentycznie cieszą.

Dzisiaj zadzwoniła Nat. Imponuje mi jej matczyna dzielność, odpowiedzialność, jej poziom zorganizowania i zaangażowania w wychowanie Zojki. Niebawem wraca do pracy, wynegocjowała mądre i korzystne dla siebie warunki. Kieruje się odwieczną kobiecą determinacją. I zdolnością rozsądnej kalkulacji, której mi zawsze brakowało. Miała w głosie taką moc, że aż zobaczyłam ją pchającą wózek po słonecznej Gdyni. Mówi, że robi dziennie 10 kilometrów. A dzień zaczyna o 4 rano. Trochę mi się głupio zrobiło, że narzekam na moje życie.
Powiedziałam jej jednak coś bardzo prawdziwego. Że coś się we mnie chemicznie bodaj zepsuło. Dowiódł tego na przykład Joachim Bauer w książce "Granice bólu" - chroniczny ból powoduje totalną katastrofę w naszym cielesnym laboratorium chemicznym. Szczególnie jeśli trwa zbyt długo.

W Instytucie przyjrzałam się dzisiaj swojej twarzy w lustrze dla chorych po udarach. Nie mam mimiki. Nawet nie drgnie mi kącik ust. Na zakręcie wpadłam na doktora Majkela. Stropił się na mój widok i zasromał. "Źle pani wygląda, pani Kasiu. Zupełnie jak nie pani" - powiedział niepotrzebnie. Gdyby nie to, jak jestem mu wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobił, odpowiedziałabym, że nie lubię wymiany poglądów, bo zawsze na tym tracę.
Był chyba zaskoczony tym, że nie odpowiedziałam. Zapytał:
- OB?
- 89.
- CRP?
- 38.
- Płytki krwi?
- Gigantyczne - pięciokrotna norma.
- Anemia?
- Galopująca - hemoglobina 11.
- Jakie jeszcze niespodzianki?
- Krew w moczu.
- Nerki siadają. Pani Kasiu, źle jest. Może panią na oddział położę?

Pewnie, umieranko można uprawiać wszędzie, czemu nie na Mokotowie?

Nat po południu powiedziała mi, że gdybym się teraz poddała, okazałabym brak szacunku samej sobie. I rozczarowałabym tych wszystkich, którzy mi kibicują. Ale jak to się ma do tego, że Bogna uczy mnie od tylu lat żyć dla siebie? Jak to pogodzić? Nie chcę życia w takiej jakości. Najgorsze jest to, że ciągle sobie powtarzam, że rzuty nie trwają wiecznie. Ale ten trwa stanowczo za długo. Żywię złudzenia, ale brakuje mi już zapasów pokarmu. Karmię się nadzieją, ale ona cała ze złudzeń, więc popadam raczej w mentalną anoreksję. Zła jestem sama na siebie za to wieczne nędzenie, ale nie ustaję w próbach znajdowania jakichś małych radości. Tylko że one już we mnie nie rezonują. Jakby świat nagle stracił wszystkie kolory.

Teraz, po południu, Ból uderzył z taką mocą, że ledwo dowlokłam się do komputera. Oszalał. To jakaś symfonia na największą orkiestrę świata. Dodatkowo nagłośniona w jakimś nieznanym mi technicznie systemie.
Najgorszy rodzaj bólu to ten, co boli sam siebie. Najwięcej go w ciemnym gruncie rzeczy, do którego moje myśli nie mają dostępu. Tam łzy toczą same siebie i przebijają źródło.

Pomyślałam dzisiaj na ćwiczeniach grupowych, że światło świeci, bo nie ma wyboru. Każda światłość z kolei podszyta jest ciemnością.
Ale nie znam ciemności podszytej światłem.

Maj-taj

Już po kriokomorze i ćwiczeniach na Spartańskiej. Jest 8.30. Maj-tam ile wlezie. Boli jak jasny piorun. kolejna odsłona syzyfowych prac. Bo przecież już nigdy nie będę zdrowa. Otwieram książkę. Starannieją wybierałam, bo przysięgłam sobie, że nie będę rozmyślać o śmierci. Ot, parabolki Elizy Kąckiej o księżniczkach.
No i sami popatrzcie. Śmierć puszcza mnie przodem. Jestem w jej cieniu.


niedziela, 19 maja 2019

Hoc est corpus meum

Ze wstrząsem anafilaktycznym nie ma żartów, jak się okazuje. Każdy kolejny jest cięższy. Trudniejszy do zniesienia przez ustrój.
W sobotę byłam słaba jak dawno nie byłam. Poszłam na wykład z oddziaływania olejków eterycznych - głównie po to, żeby nie być sama w domu. Nad ranem ciemności kryły ziemię, była straszliwa burza. Powietrze było tak gęste, że można je było krajać nożem. Pani w piekarni zapytała, co mi się stało. Odpowiedziałam pytaniem: "Czemu pani pyta?"
- Bo pani zawsze uśmiechnięta, a dzisiaj to jak po pogrzebie.
Aha. Widać.

Joginka Natalia, która przypomina urodą Królewnę Śnieżkę, zauważyła, że jestem strasznie blada. Nie odpowiedziałam na to. W końcu to tylko opinia. Postanowiłam po deszczu przejść się przez Pole Mokotowskie. Wyszło słońce, na liściach srebrzyły się w słońcu krople deszczu, które parowały szybko w ciepłym powietrzu. Postanowiłam, że przejdę jeden przystanek. W połowie drogi tak bardzo bolało mnie w mostku, że musiałam przysiąść na murku przy Skrze. Toot tam kiedyś biegała, a ja ją obserwowałam. Miała na twarzy skupienie najwyższe, a jej ostry profil przypominał, że jest kolejnym wcieleniem greckiej bogini smutku. 

Wróciłam do domu i miałam ambitne plany. Chciałam pojechać do Iwony Dobrej pobawić się z jej dziećmi. Ale nie miałam siły nawet odgrzać sobie obiadu. Padłam spać o 15 i obudziłam się o 20.40. Kamila z Maćkiem się dobijali, pewni, że umarłam.

Dzisiaj od rana pojechałam na warsztaty z uwalniania traumy z ciała. Skoro już medycyna klasyczna na mnie nie działa, czas szukać kolejnych alternatywnych metod. Myślę sobie: certyfikowana prowadząca, wiem, o co chodzi, a w grupie inaczej się ćwiczy, oprócz tego nie będę sama - w razie czego. Jesteś cykorem, Jadwiniu. A jednak śmierci się boisz.

Siedzimy w szkole jogi na Wilanowie, każdy ma powiedzieć coś o sobie, z czym przyszedł. Pierwsza dziewczyna mówi, że nie może się za nic konkretnie zabrać. Że kupiła płetwy, rękawice do boksu, matę do jogi - a na żadną aktywność się nie decyduje i ją to stresuje. Dlatego zdecydowała się na metodę uwalniania ciała od traumy stosowaną u żołnierzy wracających z misji wojennych. Druga dziewczyna chwali się, że jest cudowną mamą. Tak o sobie powiedziała. Po czym mówi, że jej dzieci ją wkurwiają, bo nie ma czasu na kosmetyczkę.
Trzecia pani mówi, że do szału doprowadza ją sąsiadka pracująca w ogródku i od samego jej widoku czuje gorąco, pocą jej się ręce i boi się, że będzie miała chore serce. Przez tę sąsiadkę. Kolejne dziewczę mówi, że za dużo siedzi przy biurku i łokieć od tego biurka tak ją boli, że aż bierze panadol na noc i na pewno będzie miała od tego wrzody, a przecież nie chce. Ta obok mnie utrzymuje, że jest psychologiem, ale nie ma w niej ani odrobiny samodzielności. Kiedy wchodziła ze mną na warsztaty, nie wiedziała, jak się zachować i małpowała po mnie każde zachowanie. Gdyby nie mój katatoniczny stan, pewnie bym z tego zażartowała. Próbowałam uśmiechnąć się pod nosem, kiedy weszłam do łazienki, a ona ustawiła się pod drzwiami, żeby zrobić dokładnie to, co ja. Powiedziała, że jej problemem jest ból lędźwi, bo za dużo siedzi w korporacji. Jeszcze jeden chłopak mówi o tym, że jak go kumpel wkurzy, to boli go kolano i ten ból znacznie obniża jakość jego życia.
Teraz moja kolej. Mrugam i czuję się jak kosmitka. Ale nie ma we mnie strachu, wstydu ani oporów. Sesje z Bogną zrobiły swoje.
- Mam na imię Kasia i moje ciało bezskutecznie od sześciu lat próbuje mnie zabić.
Dziewczyna siedząca obok mnie przypominająca ożywioną okładkę żurnala dla żyjących fit parska śmiechem. Neurony lustrzane każą reszcie również parskać. Na końcu parska prowadząca.
Brnę dalej:
- Mam zdiagnozowane ZZSK...
- Nie wiem, co to - odpowiada prowadząca.
Tłumaczę nazwę, ale pani nadal to nic nie mówi. Cóż, nie musi. Bardziej popularna będzie za chwilę odra.
- Ani niesteroidowe leki przeciwzapalne, ani kortykosteroidy, ani nowoczesne leczenie biologiczne nie skutkują w moim przypadku. Żyję z ciężkim bólem, a każdego dnia inna część ciała mój dzień sponsoruje.
- Ej, to fajne, że się nie nudzisz - śmieje się wkurwiona na sąsiadkę.
Odpowiadam, że tak, że doceniam w mojej chorobie życzliwy płodozmian.
Na koniec mówię, że jestem tu, bo chociaż przez chwilę chciałabym już od siebie niczego nie chcieć.

W przerwie wszyscy oblegają prowadzącą, miauczą z powodu łokci, irytującej sąsiadki i napięć w dole pleców. Wychodzę na balkon. Obok stacjonuje szary kot Anglik, który patrzy na mnie spokojnie bursztynowymi oczami. Popijam czystek z termosu i nie tęsknię za grupą. Nie przymilam się. Nie licytuję, kto bardziej cierpi. Patrzę, jak równo przystrzygli trawnik na Wilanowie. Przypomina mi się, jak po tych uliczkach jeździłam nie tak dawno z Niedźwiedziem. Sio, wspomnienie. Bo zaraz mi stopę zajmiesz.

Zaczynamy część aktywną. Pod stopą umieszczamy piłkę, mamy rozluźnić powięź i ścięgna. Nie wychylam się z tym, że wiem, co to rozcięgno podeszwowe. Po co. Kogo moja wiedza obchodzi.
Potem mięsień brzuchaty łydki. Grupa nie wie, co to mięsień brzuchaty, ale to pół biedy. Grupa nie wie, że łydka nie jest wtedy, kiedy boli nad kostką. Ale co mnie to obchodzi. Przecież można żyć bez tej wiedzy. Bez tej miłości też można żyć.
A potem trzeba wytrzymać na ugiętej nodze w podparciu. O-oo. Moje zrośnięte lędźwie będą miały challenge. Na nieoperowanej nodze całkiem mi to idzie, chociaż nieco tracę równowagę. Ale na operowanej - nie idzie; nie mogę się podeprzeć rękami, bo wtedy musiałabym zgiąć w panewce operowane biodro; wówczas mogę je zwichnąć; wychodzę z pozycji, bo zaczyna mi od wysiłku szumieć w głowie. Podbiega do mnie prowadząca:
- O, nie możesz, widzę. To nic. Pokażę ci inną pozycję dla tych, haha, gorszych. Dla tych, no wiesz, niepełnosprawnych.

Grupa rechocze. Prowadząca też. Jest o jakieś sześćdziesiąt kilogramów ode mnie cięższa. Teraz mogłabym jej powiedzieć: "ty głupia krowo, więcej uważności, jeśli pracujesz z TRE. Nie uczyli cię, że nie wiadomo, jak pacjent zareaguje na takie komentarze? Czy wiesz, że pracujesz na cieniutkiej jak muślin materii pomiędzy ciałem a duszą? A gdybym ja ci powiedziała: odchudź się, bo wyglądasz jak morświn, a twoje rechotanie jest co najmniej nieadekwatne? Co, próbujesz się wszystkim przypodobać? Czyli masz kompleks. Nie przepracowałaś jakiejś traumy. Cóż, nie jesteś najlepszą ambasadorką swojej własnej marki."
Ale nie mówię tego. Uśmiecham się i powtarzam wersję ćwiczenia dla ubogich ciałem.
Myślę o tym, że Pandę postawiłam na miejscu dla niepełnosprawnych. Widać ją z okien szkoły. A w plecaku mam legitymację osoby niepełnosprawnej. Ale wstrzymam się, nie powiem. Nie będę wymachiwać cierpieniem nad głową. Jak protezą.
Wszystko idzie zgodnie z planem. Drżą mi przywodziciele i naprężacz. Rozumiem te reakcje, potrafię je wytłumaczyć na poziomie neuronalnym i biomechanicznym. Ba, nawet chemicznym. Potem pozwalam ciału działać, jak samo chce. Układa mnie w dziwaczny pałąk, ramiona wyciągają się po ziemi nad głową, jakby miały zrobić orła na śniegu. Prawa stopa puszcza, wreszcie przestaje mnie boleć. Prowadząca ląduje przy mnie:
- Nie mówiłam, że trzeba używać rąk.
- Ale mówiłaś, że trzeba podążać za tym, czego chce ciało.
- No tak, ale skąd wiesz, że ręce chcą nad głowę?
Uznaję, że obniżę swoje IQ na okoliczność niedzieli:
- Bo to moje ciało, więc umiem go słuchać.
Po czym ignoruję prowadzącą.

Nie każdy dobrze reaguje na te ćwiczenia. Jedna z dziewczyn (ta od rękawic bokserskich) nagle podrywa się z maty, zaczyna płakać, krzyczeć i biegać po sali. Prowadząca nie reaguje. Ludzie zaczynają podnosić się z mat, przerażeni, że zostaną stratowani. Panadol to wszak przy tym pryszcz. Ale prowadząca nie podchodzi do spanikowanej. Well, dwa lata temu czytałam w biblii instruktorów TRE, że trzeba takiego pacjenta wyprowadzić z sali i uspokoić. Ćwiczenie trafiło w jakąś traumę, przywołało obraz, wspomnienie. Trzeba na to plaster nałożyć, ukoić, ochuchać. Zamknąć, tak jak Bogna, kiedy upewnia się, czy po terapii mogę wyjść na ulicę. Do końca zajęć dziewczyna miota się po całej sali, w końcu zapłakana ląduje w ogródku, gdzie płoszy bursztynowookiego Anglika. Prowadząca nie reaguje. To straszne w sumie.

Na etapie relaksacji podkładam pod lędźwie wałek i opieram stopy na drabinkach jak pasza. Moje joginki mnie tego nauczyły. Ciało się rozluźnia, już nie drży, mniej boli. Jest szczęśliwe. Przez chwilę w głowie miga mi mina Niedźwiedzia, kiedy podawał mi białą różę. Za chwilę miejsce tego obrazu zajmują lody pistacjowe z Mokotowa. A potem egzemplarz "Motorów" Zegadłowicza.
Jestem spokojna.
Nade mną zawisa prowadząca:
- A dlaczego tak leżysz?
- Bo mi tak wygodnie.
- Musisz mieć tak nogi oparte?
Dobra, Kasiu, teraz:
- Tak, to dobrze robi endoprotezie mojego lewego biodra.
I z satysfakcją obserwuję, jak prowadząca ma otwarte usta. I, bogu dzięki, nie odpowiada.

Wychodzę jako jedna z pierwszych. Nie wiszę na prowadzącej, żebrząc o pomoc w związku z nieznośnym bólem łokcia. Nie pytam, czy i gdzie można kupić podręcznik. Bo go mam. Nie podaję swojego adresu mejlowego. Nie błagam o dodatkowe ćwiczenia wysłane przez Facebook. Na pożegnanie podaję prowadzącej rękę.
- O, uścisk już nie jest taki silny jak na początku zajęć - mruży oczy, bo widać, że jest na mnie zła.
Nie certolę się:
- Bo straciłam do ciebie zaufanie.

Naprzeciwko szkoły wchodzę do Żabki i kupuję wegańską kawę na roślinnym mleku i sama do siebie pałam obrzydzeniem za snobizm rodem ze Zbawiksa. Wlokę się w stronę Pandy na miejscu dla niepełnosprawnych. Pada. Słabo widzę, bo krople są coraz gęstsze. W ciągu lokali usługowych na ekskluzywnym osiedlu przy Osi Królewskiej ktoś się kuli. Przyciska do ściany. Drży.
Podchodzę bliżej. To ta od płetw.
Pytam, czy dobrze się czuje.
Dziewczyna ma problemy z oddychaniem i widać, że jest przerażona. Staję naprzeciwko niej, chwytam ją za rękę i strzelam niby kulą w płot. Mówię spokojnie, miękko, jak do dziecka:
- To nie była twoja wina.
Dziewczyna zaczyna rozpaczliwie szlochać. Chwyta się za włosy i krzyczy na całe osiedle. Eugenia we mnie podnosi w jej kierunku głowę. Trwa to może trzy minuty. Oddech dziewczyny się uspokaja. Przytulam ją mokrym od deszczu rękawem kurtki. Już stoi na nogach pewniej. Wyciera ręką nos. Mówi do mnie:
- Dziękuję.
Nie uśmiecham się. Nie mam siły.

Otwieram Pandę i z trudem wsiadam. Okazuje się, że dziewczyna podeszła do drzwi od strony kierowcy. Odsłaniam szybę. Płetwa mówi:
- Ej, ja wierzę, że cię boli.


piątek, 17 maja 2019

Medical failure

Przyjeżdżam jako przykładna pacjentka do Instytutu na planowy, oczekiwany wlew z leku biopodobnego. Nie zadziałał na początku kwietnia, ale może tym razem się uda. Dziewczyny na izbie przyjęć przyglądają mi się inaczej niż zwykle. Mniej mówią. Nie szukają newsów z życia pisarzy i polityków. Nie chcwalą się nowymi podbojami miłosnymi swoich dzieci. Jedna z nich pyta mnie niespodziewanie, jak się czuję, chociaż to pytanie z jej ust nigdy dotąd nie padło, a widujemy się regularnie od 2015 r.

W ośrodku terapii biologicznej Pani Mirka załatwia za mnie wszystko, tak ja za wszystkich obolałych pacjentów. Wchodzę na kwalifikację. Dzisiaj jest doktor Kasia. Lubię ją, chociaż ona długo nie była do mnie przekonana. Dopiero ubiegłoroczna wystawa zdjęć, do których przygotowałam opisy, przekonała ją do mnie. Zaczęła za mną żartować, powiedziała, że wystawa bardzo ją poruszyła' "Zdjęcia to wcale, pani Kasiu, tak szczerze. Ale przy tych opisach płakałam jak dziecko. Sama nie wierzyła, że pod wpływem liter można tak reagować".
To wpływ sztuki, pani doktor. Nie liter.

Patrzy na mnie też inaczej. Podaję nkietę, teczkę z historią choroby, przyjęciem. Witam się z nią i dziwaczną trochę, zahukaną rezydentką.
- Siłą uścisku taka sama. Ale pani się nie uśmiecha.
O, czyli już widać.
Milczę, bo i co na to odpowiedzieć.
- Jak jest, pani Kasiu?
Opieram z trudem głowę na dłoniach na biurku w gabinecie. Patrzę jej w oczy i milczę. Rozważam. Wyciągam wyniki badań krwi z ubiegłego tygodnia. Podaję je przez biurko. Widzę, jak zmienia się twarz pani doktor. Zerka na mnie znad kartki:
- Boli razy milion widzę. I nerki nie chcą współpracować.
Nie mrugam, nie reaguję.
- Pani Kasiu, czy to możliwe, że pani się poddała?
Myślę sobie, że skoro Kaja Godek widzi związek między zaostrzeniem prawa przeciwko działaniom pedofilskim a wzrostem liczby aborcji, to wszystko jest możliwe. Ale nie odpowiadam.
- Jakie leki pani bierze?
- Osłonowo Dexilant, niestety Diclo Duo dwa razy po 75 mg, Aclexa 200 działa, ale po sześciu godzinach, więc jej nie chcę, Floradix, którego nie wchłaniam, Baclofen, który nie działa, tylko zwalnia mi oddech, Doretę, która też nie działa, ale ma ładne kolory na opakowaniu i okresowo Trosicam, który też nie działa. Ale za to w życiu nie wyremontowałam tylu dachów we śnie jak po tym leku - nawiązuję do żartu Piotra ode mnie z redakcji.
Pani doktor uśmiecha się pod nosem i mówi:
- Humor pani dopisuje, ale widzę tu wpływ doktora House'a.
- Właśnie, czy w Polsce leczy się Vicodinem?
- W życiu go nie przepisałam.
Pani doktor patrzy na książkę, która wystaje spod teczki z historią choroby. Czytam "Zazdrość i medycynę" Michała Choromańskiego i jestem zaskoczona, jakie to dobre. Czytałam też na studiach, ale wtedy czytało się stosy przeróżnych rzeczy nie pod kątem smakowania, tylko konieczności zaliczenia listy lektur. Choromański pisze na przykład o tym, że między miłością a podłością nie ma żadnej różnicy. Dla takich fragmentów warto przejść się do biblioteki:



Nie mam cech infekcji, rezydentka osłuchuje serce, naciska na brzuch, obserwuję, jak z trudem zdejmuję granatowy podkoszulek z granatową lamówką. Pani doktor w tym czasie milczy, ale zerka na mnie. Mówi, że jeśli lek nie działa, można spróbować go zmienić. Zazwyczaj reagowałam w takich sytacjach zaciekawieniem. Teraz znowu nie reaguję. Opowiada o golimumabie, o adalimumabie, o innych wariantach inhibitorów TNF alfa. Milczę, więc podrzuca mi kawałek mięska:
- Interleukiny L-1 - pani pewnie wie, co to.
- Tak, ale moja wiedza nie ma znaczenia przecież.
- Dla mnie ma. Proszę wracać na front. Będziemy dla pani szukać rozwiązania.
Wypisuje plik skierowań, umawia wizyty ambulatoryjne, stempluje recepty. Wysyła mnie na wlew.

W pokoju wlewów pielęgniarki witają mnie niezmiennie serdecznie. Najserdeczniej Małgosia, która mówi o sobie, że "na bank jestem Żydówa, ale Żydów ogólnie nie znoszę". Mało kto jednak umie się wkłuwać tak jak ona - lata praktyki w Instytucie Onkologii robią swoje.
Dostaję wenflon w dłoń, chociaż dziewczyny krzyczą, że tu przecież boli. Patrzę na nie bez wyrazu: przecież tak mnie napierdala kręgosłup, że nawet tego nie poczuję. Znajdują głęboką żyłę od zewnętrznej strony kłębu. Nawet nie mrugam, jak się wkłuwają.

Idzie sól fizjologiczna, ręka chłodnieje, przepływ w żyle pełen. Godzina 8.24. Start wlewu. Dziewczyny zagadują, pytają o książkę Elizabeth Asbrink. Streszczam im opowieść o faszystowskiej przeszłości założyciela IKEA i jego żydowskim przyjacielu.
Dziewczyny przerzucają się plotkami z Pudelka: że dziecko księcia Harry'ego wcale jego nie jest, że Majdanowie mają dziecko z in vitro, że susza taka, że w sumie dobrze, że leje, chociaż będą truskawki.
Wlew idzie swoim zwykłym tempem. Mam tu być nie krócej inż trzy godziny. Ciśnienie miałam niskie, ale przecież zawsze takie mam. Odwdzięczam się dziewczynom opowieścią o wczorajszym koncercie Hani Rani.
Że pokawałkowałam sobie życie, żeby dożywać małych eksplozji radości. Ze teraz dożyję do koncertu, potem dożyję do Targów Książki, potem do Dnia Dziecka, żeby na przystanku jeść truskawki prosto z reklamówki, koniecznie niemyte. I że tak czekałam na koncert Hani Rani, żeby na własne oczy i uszy się przekonać o jej fenomenie. I wczoraj to widziałam. Jak jedna dziewczyna na środku sali w modnym klubie w Warszawie, do którego ludzie przychodzą się głównie alkoholowo upodlić, zahipnotyzowała dziesiątki dusz. Że młodzież porzuciła swoje telefony, nie klikała, nie odpowiadała na Messengerze. Tylko stała ponad dwie godziny w milczeniu, z zamkniętymi oczami i słuchała krystalicznego pianina. Muzyki poważnej. Na ulicy Nowy Świat. W zagłębiu pomiędzy klubami, na tyłach najmodniejszej wśród imprezowiczów i turystów ulicy. Widziałam, jak dziewczęta i chłopcy ocierali łzy, a byłam tam jedną ze starszych słuchaczek. Choć i ludzi w moim wieku nie zabrakło. Znalazłam miejsce przy parapecie, gdzie mogłam trochę się oprzeć i odciążyć kręgosłup. Podszedł jakiś chłopak z piwem w plastikowym kubku. Był tak podobny do Karola ode mnie z roku. Karol miał brązowe, najpiękniejsze oczy świata, włosy w nieładzie, kurtkę prawdziwego podróżnika i w weekendy głównie podróżował autostopem. Pisał pięknie. Kiedyś przy oknie w Maiusie na wiosnę, przy bibliotece żulił ode mnie notatki. I tak bym mu dała. Też był późny maj. Karol pochwalił moje czerwone buty. Założył mi włosy za ucho, bo spadały.
Na rękawie jego kurtki usiadła biedronka. W ciszy Karol przełożył ją na rękę, a potem na mój palec. "Lubi cię" - powiedział Karol. Uśmiechnęłam się, kiedy biedronka maszerowała po mojej dłoni i przeszła na mały palce.
Okazało się, że przed Maiusem Michał palił papierosa. Śledził mnie już od dawna. Przez okno na wysokim parterze widział, że ja i Karol uśmiechamy się do siebie. Kiedy wychodziliśmy razem na ulicę Fosa Staromiejska, żeby razem pójść na wykład z filozofii starożytnej, przyłożył Karolowi w nos. A kiedy chciał go bić dalej, zasłoniłam Karola, rozkładając szeroko ręce. Oparły się o nieostrzyżony żywo[płot. Jedna z gałązek skaleczyła mnie w prawą dłoń.
- Jak możesz, człowieku! To mój kolega z roku!
- Wypierdalaj, dziwko!
I i sama dostałam z pięści w żołądek, a potem w tył głowy. Zdążyłam jeszcze wydusić: uciekaj, Karol!
Michał złapał mnie za włosy i cisnął w żywopłot. Z torby wypadł mi tomik "Opali" Bronisławy Ostrowskiej i klapnął otwarty prosto w soczystą trawę.
Jak to było?

Nie wiem, czy piję złote wino,
Czy wiosennego kwiecia pył?
Czuję na oczach bajkę siną

Podniosła mnie koleżanka z kierunku historia starożytna. Powiedziała tylko, że mogę nocować u niej. Trzymając się za żołądek, podziękowałam i poszłam na piechotę do mieszkania. Wiedziałam, że Michał będzie już pijany, więc raczej do rana nic mi nie zrobi. Bo będzie chrapał. A Kropka czekała na wyprowadzenie na spacer.

Ale ja nie o tym. Chłopak sączył piwo powolutku, słuchał w nabożnym skupieniu. ładnie przymykał oczy. Poprawił raz kosmyk nad czołem takim samym gestem jak onegdaj Karol. Haniu Rani, jesteś objawieniem.

Pielęgniarki rozkręcają się, opowiadają o pacjentach, których historii warto by było, żebym wysłuchała. Że mogę przyjechać z dyktafonem, nagrać, a tak w ogóle to one chcą mnie wyswatać i mają całą kolejkę fajnych chłopaków. I że ja taka fajna, to nie mogę być sama, że chłopa w domu trzeba mieć.

Słucham, ale słyszę coraz słabiej. Na początku czuję niepozorne ciepło w głowie. Może nawet uśmiecham się rozczulona dziewczyn troską. Jest 8.39.
I nagle wiem już, co się ze mną dzieje. Zaczynam wchodzić we wstrząs.
Jeśli teraz przerwą wlew, nie mam szans na poprawę w najbliższych tygodniach. Decyduję się nie zgłaszać objawów niepożądanych. Czuję swędzenie wnętrz ramion. Tak, żeby nie zauważyły, zwalniam kroplówkę. Niech leci powoli. Wzięłam przecież lek antyhistaminowy.
Czuję mrowienie na brzuchu i udach. W głowie czuję już pochodnię. Zerkam na nadgarstek. Tu czysto, ale przy łokciu wykwita czerwony pąk pokrzywki.
Szumi mi w głowie. Zaczyna mnie swędzieć brzuch. Wytrzymasz, Jadwiniu. Chociaż do połowy. Żeby choć jedno popołudnie nie bolało. Wytrzymasz. Babcia z tobą jest.
Dziewczyny świergoczą. Małgosia przynosi mi kawałek Schogetten. Odkładam go jednak na okładkę Choromańskiego zamiast zjeść łapczywie.
Czuję, jak zwalnia mi oddech. Powolutku dociera do mnie, co się dzieje. Mięśnie wiotczeją, więc ból maleje. Jest mi duszno, skóra robi się coraz bledsza i bardziej śliska. "To teraz" - myślę. Jeśli teraz nie zgłoszę działań niepożądanych, mam szansę już się nie obudzić. Wytrzymasz, Jadwiniu. Uda się. Nie masz odwagi zabić się w domu. Więc wykorzystaj tę okazję. Już nie będzie bolało. Koniec nieprzespanych nocy, tańców z poduszkami, podkładanymi a to pod kręgosłup, a to pod nogę. Koniec bolesnego rozciągania taśm, głupich rad typu: może ziółka jakieś wypij na wzmocnienie?
Koniec jeszcze durniejszych i bardziej upokarzających komentarzy: "och, ja doskonale rozumiem, co z tymi nerkami. Teraz w ciąży to wiesz, jak mi wszystko oszalało? Nie masz pojęcia, co ja się wycierpiałam. Normalnie ten mocz to ciągle mam jakiś dziwny, więc doskonale cię rozumiem, w ciąży to cały świat mi wiruje".
Koniec. Uporczywych ćwiczeń bez sensu. Działań bez sensu, bo choroba jest nieuleczalna. Sny o pogrzebie były prorocze.
Jezu, nie boli, mięśnie się rozluźniły. Nareszcie.

Całe moje 33-letnie życie staje mi przed oczami. Ale tylko jego jasne, radosne chwile. Koncert Beth Hart z Mamą Alą i Moniką, smak białego wina z Toskanii, atak śmiechu z Natalią i Radkiem na plaży w Mechelinkach, Natalia idzie do mnie przez słoneczny deptak podczas Festiwalu w Gdyni z widocznym już brzuszkiem, w którym siedzi Zojka. Przynosi mi dwa pyszne ciastka i złotą gwiazdkę na szyję. Mam ją dzisiaj ze sobą. Tak miało być.
Widzę uśmiech Zojki, Henryczek dzielący się ze mną truskawką, oczy miesięcznego Kostka, szalone wygłupy Stacha, skupienie Matyldy, kiedy lepi pierogi, Ania pcha wózek przez angielski park pełen kwitnących jaśminów, deszcz uderza o beton, kiedy czekam na pociąg do Gdyni. Mam cztery lata, a Babcia przynosi mi na kocyk jagody zawinięte w materiałową, twardą od krochmalu chustkę do nosa. Jej ręce pachną drożdżowym ciastem. Idę do Ciebie,  Babuniu. Będziemy razem śpiewać. Ani Ciebie, ani mnie nie będzie już nic bolało. Niech się śmieją Twojej demencji i z mojego utykania. Opowiesz mi, jak się łamie męskie serca. Stamtąd się ponabijam z tego chorego gatunku. Razem z Tobą. I to wrażenie cudu, kiedy siedzę skrzywiona na parapecie, mam zamknięte oczy, a na sweter skapują mi obficie łzy, których się nie wstydzę. Słyszę staccato Hani, nic od siebie nie chcę. Hania jest na tej scenie cała bez naskórka. Z tą nieopisaną wrażliwością wobec agresywnego świata. Wzmacnia dźwięk prawym pedałem, dis we mnie wibruje, drasnęła jakąś część mnie, która zasnęła kamiennym snem. Wiem, że o swoją drogę artystyczną walczyła jak szalona, bo wszyscy jej to odradzali. A ona postawiła na swoim. Po to, żeby teraz ludziom w sercach lód niespodziewanie roztapiać.
Nie ma we mnie żalu ani niezgody. Niczego nie chcę od nikogo. Nie czekam już nawet na spotkanie z Tatą. W głowie tętni mi wierszyk córki Jowo o poznańskich koziołkach, przemykają przed oczami lampy, które liczyłam w drodze na operację, plotę wianek z mleczy w Bieszczadach, Pan Fi przynosi mi peonie, Krysia podaje świeżo wydrukowaną książkę "Czarodzieje", na Targach Książki śmieję się z Paziakiem z nieudolnej propagandy, na komunii Stasia gramy znudzeni z Ignasiem w kółko i krzyżyk i każdy bóg nam ten grzech wybacza, na Unter den Linden słońce niespodziewanie rozlewa się na ulicę po deszczu, Hassan mówi do mnie "Habibati", a potem zaprasza do szalonego tańca wokół ogniska. W Mołdawii siadam na olbrzymich schodach jakiegoś ministerstwa i po prostu patrzę, jak ludzie biegną do pracy. Jest październik, a ja mam urlop. Niczego nie muszę. A razy za wolne spadną do mnie dopiero za tydzień. Więc jeszcze tydzień.
A teraz będzie już tylko teraz. Bez Bólu, bez suchego płaczu, bez beznadziei, bez Niedźwiedzia, jego bolesnej nieobecności, bez igieł, drenów, szarpiącego boku, sztywności porannej, południowej i wieczornej. Nareszcie.
Nie, Małgosiu, nie szarp mną. Daj mi odejść. Już nie chcę. Tak mi dobrze. Wczoraj widziałam się z Kamilą i Maćkiem, zdążyłam wysłuchać Hani Rani, z Wami jestem spokojna i szczęśliwa, nie jestem sama, mam na kolanach Choromańskiego. Zostaw, zostaw ten wenflon, nie wbijaj tam już nic, proszę. Jestem taka zmęczona.



Fotel w pokoju wlewów raptownie zjeżdża. Kładą mnie do reanimacji. Ktoś klepie mnie po twarzy. Słyszę furkot wózka wstrząsowego, wjeżdża defibrylator. O nie, nie podpisałam deklaracji DNR. Będą mnie ratować. Zapomniałam poprosić, żeby jednak nie.
- Słyszy mnie pani? - nachyla się nade mną rezydentka.
Pielęgniarka Małgosia wrzeszczy na rezydentkę: niech pani natychmiast poda epi! Albo steryd, prędko, bo już prawie nie ma ciśnienia! Saturacja sześćdziesiąt, KURWA!
Po raz pierwszy i być może ostatni w życiu słyszę, jak Małgosia przeklina.
Łapie mnie za rękę i sama podaje jakieś leki wielką strzykawką. Nie czeka na reakcję struchlałej rezydentki.
Bledną słoneczne wspomnienia dobrego życia. Znowu mnie szarpią, znowu na siłę mam żyć.
Syczy butla z tlenem, na mojej twarzy lądują plastikowe wąsy.
- Nie nadaje się pani do zawodu! - wrzeszczy doktor Kasia do rezydentki, bo słyszę, jak wbiega do sali.
Naklejają na mnie plastry do monitorowania funkcji życiowych. przypomina mi się OIOM w Otwocku i wrzask Niedźwiedzia: "krew na ósemkę! Natychmiast!".
Zimny stetoskop na mojej klatce piersiowej. Lód w żyłach. Płynie koktajl sterydowy. Płyną leki przeciw reakcji alergicznej.
Małgosia pyta, czy łądować defibrylator.
Doktor Kasia świeci mi w oko latarką.
- Nie, na moim dyżurze pani Kasia nie odejdzie. Pani Kasiu, ja też lubię Choromańskiego. Widziałam, co pani czyta. Nie chce pani doczytać do końca? - jej głos jest spokojny i matczyny, chociaż dzieci nie ma. Jest córką dyplomatów, dzieciństwo spędziła w Stanach, w Polsce nigdy się nie odnalazła oprócz przychodni i niesienia pomocy wykrzywionym bólem.
- Wracaj do nas, pani Kasiu. Wracaj, dziecko - patrzę w wielkie brązowe oczy Małgosi.

Mam łzy w uszach.

Płyną obficie po policzkach.

Kroplówka z lekiem, który zabierał mój Ból, ląduje w koszu. Dwanaście tysięcy złotych idzie do kosza.

Śpię twardo cztery godziny. Pika pulsometr na palcu. Cztery pielęgniarki nie odchodzą od fotela. Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Po 14 już wiadomo, że nie, nie umrę. Jeszcze nie dzisiaj. Nie w maju. Chociaż Babcia mówiła, że maj to najpiękniejszy miesiąc, żeby umrzeć.

Pani doktor patrzy na mnie zmartwiona.
- Pani Kasiu, osoby samotne w takich wypadkach hospitalizujemy.

Odmawiam.

Nie udało się.

A tak blisko byłam zmartwychwstania.




środa, 15 maja 2019

Wyjątkowo zimny maj

Wstaję po 5. Jadę na Koszykową oddać mocz do badania. A nuż się pomylili i krwi tam nie ma.
Ćwiczę, zaciskając zęby, bo plecy mam zabetonowane. Ramiona też. Rezygnuję z mycia włosów, bo nie podniosę do góry ramion. Chyba że za trzy godziny, ale wtedy nie zdążę na badania.

Dojeżdżam na miejsce, pewna, że znów będą tłumy. Niespodzianka i dzień dziecka. Trwa remont windy, więc dziadki, które z przesiadywania w przychodni zrobiły sobie sport, odpuszczają. Przed gabinetem zabiegowym czekam znacznie krócej niż zazwyczaj. W szatni rozchodzi się naftalinowy posmrodek niewietrzonych kożuchów. Bo wyjątkowo to zimny maj. Przytulam do siebie bawełnianą czapkę.

Skręcam nie w ten korytarz, w który powinnam. Staję naprzeciwko drzwi do poradni zdrowia psychicznego. Wychodzę z założenia, że nic nie dzieje się przez przypadek. Popycham drzwi. Muszę trochę wyglądać na przerażoną, bo pani w okienku uśmiecha się zachęcająco. Podchodzę. Mówię, że debiutuję.

- Najbliższy wolny termin to czerwiec.
- Ale 2020 roku? - pytam, nauczona doświadczeniem.
- Nie, bieżącego.
Pani wertuje kalendarz i mówi:
- O, 31 maja jest wolny termin. Proszę się stawić między 12 a 15. W tym przedziale czasowym. Nie później.
Pobiera dane. Pyta, czy kogoś upoważniam do wglądu w moją dokumentację. Już nikogo nie upoważniam. Ani Afgańskiej Siostry, ani Kamili. Już jest mi wszystko jedno. Pani przegląda mój dowód, spisuje pesel, mówi, że też kiedyś była młoda.

I nagle:
- A wie pani, ja to dzisiaj mam taki dzień, że nie mogłam wyjść z domu. Bo mam siedmiomiesięczną sunię, adopciaka, Dafi się wabi, tak płakała, jak wychodziłam, że myślałam, że mi serce pęknie. W moim domu od zawsze były psy i w ogóle zwierzęta, ojciec znosił z całego osiedla wszystko, co się ruszało. Matka dostawała szału. A ja uważam, że pies to członek rodziny. I koty też miałam trzy, teraz moja córka koty hoduje, ma dwa, dokociła tego jednego. I jak dwa siedzą same  w domu, to nie jest im smutno. I jak się wraca, a w domu coś żyje, to zupełnie inaczej, mówię pani. A że ludziom sierść przeszkadza? No to niech im przeszkadza, mogą wyjść. Ja nawet taką kartkę nalepiłam przy drzwiach: tu mieszkam ja i mój pies, jak ci się nie podobają włosy i kurz, to szukaj drzwi. I ta moja sunia to taka rozkoszna jest, wie pani, śpi ze mną, nie popuści, rozpycha się łapami, a to jest taka morda kochana, ale to po wilczurze, to teraz już mi do kolana sięga, o, pani patrzy, tu mam zdjęcie. Tylko jedno, bo mam nowy telefon, jeszcze karty nie przełożyłam, ale na tym zdjęciu widać, jaka jest śliczna. A te uszy ma takie kosmate, nie? Jak była mała, to wyglądała jak w czepku. Myśli samobójcze pani jakieś miała?

Czuję ciężar na mostku. Jak tej uroczej pani z psim słowotokiem powiedzieć, że mam je, odkąd otworzę oczy?
Mrugam, bo to pani w okienku. Nie lekarz. Ale ta pani widzi. Widzi, że miałam. Że mam. Że jutro też mieć będę. Że nie widzę sensu.

- Będziemy dzwonić, gdyby pani nie przyszła. Proszę się nie martwić, dostanie pani proszki, od razu się pani zachce wszystkiego. Wszystko złe przejdzie. Mówię pani.


It's just medicine
You could still be
What you want to
What you said you were
When I met you
You've got a warm heart
You've got a beautiful brain
But it's disintegrating
From all the medicine



wtorek, 14 maja 2019

I’m tired of living without really living

Kolejny dzień za mną. Jowo poleca zawsze tak odliczać. Każdy kolejny ma nas przybliżać do tego dnia, w którym nie będzie boleć.
Zaczęłam bardzo wcześnie, jak zawsze. Ale że stopa postanowiła odmówić noszenia mnie po ziemi, musiałam się złamać i połknąć Diclo-Duo, które dziurawi mi żołądek i nerki. W ramach rekompensaty spuściłam sobie dwugodzinny wpierdol, żeby maksymalnie rozciągnąć wszystkie możliwe mięśnie. Dzięki temu napisałam jakiś niedorzeczny artykuł, którego i tak nikt nie przeczyta, a ukaże się akurat jak wrócę do pracy, poszłam do apteki po wykup baterii leków, a po południu poszłam do kina. W sumie dziś ćwiczyłam ponad 4 godziny - w kinie mogłam dzięki temu względnie spokojnie wysiedzieć dwie.

Bardzo staram się nie zapuszczać kulturalnie. Skoro teatr to dla mnie rozrywka już nie do zaliczenia, to chociaż z filmami staram się być na bieżąco.
Pierwszym filmem, który zobaczyłam po wyjściu ze szpitala, był "Dumbo". Smutny, zaskakująco narracyjnie zły jak na Burtona, ale cóż, rozwody kosztują, więc zaprzedanie się wielkiej komercji musiało go kosztować wiele z unikatowego talentu. Zadziorne, pikantne, dawniej estetycznie wyraziste filmy toną w lukrze i udziwnieniach pchanych na siłę. Szkoda. Lubiłam "Edwarda Nożycorękiego".
Widziałam jeszcze "Słodki koniec dnia", wobec którego miałam długie zęby, a bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. A dziś, mimo że chciałam pójść na film o Tedzie Bakerze (ćwiartowanie, maltretowanie i rżnięcie piłą to wszak główna domena moich zainteresowań), poszłam na film "Trzy kroki od siebie". Myślę sobie: a, zobaczę film dla nastolatków. Kiedy ja byłam nastolatką, w kinach wyświetlali nową wersję "W pustyni i w puszczy", "Quo vadis" i "Pasję" GIbsona, na którą szliśmy obowiązkowo całą szkołą. Ach, no i Kolski i jego "Pornografia". Ale tego akurat nie żałuję.

Rozglądam się: sala prawie pusta, trochę siedzi znudzonej gimbazy. Przygotowuję sobie siedzisko, żeby później przez pół godziny nie wstawać. Załączam dystans, żeby przypadkiem od początku filmu nie zalać się łzami. Bo to film o nieuleczalnie chorych na mukowiscydozę nastolatkach.



Już pierwsze kadry mnie zaskakują. Główna bohaterka jest zupełnie niehollywoodzko naturalna i piękna. No, może zęby ma nieco zbyt idealne. Bardzo szybko w jej uporządkowanym trybie dnia odnajduję siebie. Co prawda ludzie chorzy na mukowiscydozę mają znacznie bardziej przerąbane niż ci z ZZSK - a w każdym razie tacy jak ja mają nieco lżej niż mukowiscydoźnicy, zanim choroba się rozwinie. Stella ma nerwicę natręctw, porządkuje leki, robi listę rzeczy do zrobienia, a odhaczanie na niej kolejnych pozycji daje jej satysfakcję (o, skąd ja to znam?). W szpitalu pojawia się buntownik Will, który bardzo otwarcie mówi o bezsensie życia z nieuleczalną chorobą, bo złapał fatalną bakterię, której u niego raczej wyleczyć się nie da, a co automatycznie wystrzeliwuje go z programu transplantologicznego. Młodzi mogą rozmawiać ze sobą, pod warunkiem, że zachowują odległość 180 cm. Bo jak jedno na drugie nakicha - to mogiła. Dosłownie.
Czyli nie wolno im niczego: dotknąć się, objąć, usiąść obok siebie, a już nie daj Boże pocałować. Byłby to pocałunek o właściwościach zdrowotnych odwrotnych do tych, które zalecano Śpiącej Królewnie. 

Oczywiście, jak to w takich filmach bywa, młodzi się w sobie zakochują. Po czym następuje seria niefortunnych zdarzeń. A happy endem o cierpkim posmaku.

Ile w tym filmie psychologicznej prawdy o postawach wobec choroby. O pajacowaniu (to ja! to ja!), żeby ukryć przerażenie, o pozornym fochu i masce buntownika, przez odmawianie sobie radości i miłości, bo w końcu i tak umrzemy, po zupełnie nienormalne kontrolowanie wszystkiego i wreszcie syndrom "winy ocaleńca", który każe mi nieustannie grzebać w historiach z getta i wszystkim naokoło mówić, że nie, nic mi nie jest, czuję się dobrze, inni mają gorzej, ale sama ledwo dochodzę do drzwi, kiedy idzie listonosz. 
Wzruszyły mnie dzieciaki, uświadomiłam sobie, że mimo że jestem już stara i wcale nie mądra, to jestem do nich bardzo podobna. Nie ma we mnie niczego nadzwyczajnego. Jestem klasycznym przypadkiem z podręcznika psychologii, tylko rozpadam się później niż statystyczny pacjent. A przecież czas jest kwestią względną.

Oprócz tego to przepiękna opowieść o sile miłości, o tym, że to, co pierwsze, świeże, nietrenowane, dziewicze - jest prawdziwe, przez co góry może przenosić.
Szkoda, że już nie będę miała okazji repetować żadnej zimy ani lata.
No pewnie, że nieco konwencji tu jest, ale któż z nas jej w filmie nie lubi? Tandetą tu nie wieje za to. Bo gatunek przecież ma spełniać normy, więc kilka łzawych chwytów być musi. Ale jakoś wyjątkowo mi to nie przeszkadzało. Może przez to, że film podejmuje naprawdę trudną tematykę, którą łatwo położyć, scenarzyści stanęli na wysokości zadania, a świeże i przekonujące dzieciaki na ekranie dały radę?

Napisałam po filmie do moich fizjoterapeutek, że koniecznie, absolutnie muszą na ten film zabrać swoich chłopów. Bo jak chłopy nie zrozumieją historii miłosnej, to może do nich chociaż dokapie, jak ważny jest dotyk w związku. Że bliskość to nie tylko spełnianie małżeńskiego obowiązku, tylko coś, co warunkuje poczucie, że obok nas żyje i funkcjonuje żywy człowiek, który nas widzi i czuje. Którego my możemy poczuć i zobaczyć. O, i o widzeniu też jest ten film - że póki siebie widzimy, trudno nam sprzeniewierzyć się miłości.



Oglądam napisy końcowe. Zaskakująco szybko konstatuję, że ten film to instrukcja obsługi psychiki nieuleczalnie chorego w pigułce. Myślę o wyśmienitej ścieżce dźwiękowej (moja ukochana Daughter i odsłuchiwana bez litości piosenka "Medicine" też tu jest!), o dobrej kompozycji, o tym, że film jest co prawda wyciskaczem łez, ale wcale nie na siłę, że scenariusz z zaskakującym w sumie twistem, że dzieciaki zagrały cudownie, a pielęgniarka, która ich gania po całym szpitalu to toczka w toczkę nasza pani Mirka z Ośrodka Terapii Biologicznej.
Wstaję i bujam się na boki jak nieszczęście, żeby kręgosłup złapał równowagę. Żeby zesztywnienie choć trochę zeszło. Żebym jakoś mogła się dowlec do schodów. Łapię się na tym, że wstałam jako jedyna.
Reszta gimbazy siedzi wciśnięta w fotele i zasmarkana.

Nie uroniłam ani jednej łzy.

 Czy to znaczy, że tak mi serce wychłódło, czy tak bardzo sama pozbyłam się nadziei na wszystko?




poniedziałek, 13 maja 2019

Język snu

Ania od terapii kranio-sakralnej każe mi obserwować sny. Były już te o bombie, były o pobieraniu krwi, były też sny przyjemne o spacerowaniu po łąkach z Kropką, której nie boli nóżka.
Samą siebie zaskoczyłam snem o własnym pogrzebie.

Zamiast księdza - przemawia Marcin Świetlicki. Mówi, że to "zajebiste, że moje organy poszły do ludzi". Podgrywa mu Wandzilak, a ludzie piją wino. W kościele. Z plastikowych kubków z Kubusiem Puchatkiem.
Potem trzeba z kościoła wyprowadzić trumnę. Białą. Najpierw niosą ją lekarze. Doktor Majkel jest najniższy i ma buty na koturnach. Doktor Andrzej od oczu zupełnie nie wie, co się dzieje wokół i jest w parze z Doktorem Majkelem. Ma na koszulce nadruk obrazu Fangora. W drugiej parze jest Niedźwiedź, który nieustannie przegląda WhatsAppa. Opiera trumnę o lewe ramię i skroluje z zaangażowaniem. Ostatni niosący to rezydent z urologii, a pod pachą ma książkę Pawła Smoleńskiego. Skręcony lok ciemnych włosów opada mu na czoło.

Potem do trumny rwie się J., tak chudy, że trumna go przygniata, Cezary, Pan Fi w swoim tałesie i kaszkiecie oraz Zdzisław Pietrasik. Dziwne, przecież umarł.

Jest wiatr. Ale świeci słońce. Jestem bacznym obserwatorem iwentu. Jestem szczęśliwa i spokojna. Już nic mnie nie boli. Do trumny włożyli mi tomik Leśmiana, tak jak chciałam.

Wpuszczają mnie do dołu na cmentarzu na Ogrodowej w Łodzi - w części żydowskiej. Jakaś dziewczyna gra na wiolonczeli. Pierwsza garścią ziemi rzuca Eugenia, po czym rozpoczyna szaleńczego walca pomiędzy pomnikami. Śmieje się jak młoda dziewczyna, odsłania gnijące ramię. Ludzi jest mało i dużo jednocześnie. Ktoś kładzie mi na trumnie czerwone szpilki. Zojka w wózku je truskawki. Kostek składa samolot z klocków. Nikt nie płacze.

Przy wyjściu z cmentarza stoi Bogna z puszką - zabroniłam kupowania kwiatów, kazałam przekazać datki na Gajusza.

Budzę się spokojna. Szczęśliwa. Na stosie dziwacznie ułożonych poduszek, bo już sama nie wiem, co mam robić, żeby przestało mnie w nocy rwać. Przez króciuteńką chwilę nie wiem, gdzie jestem. Przez cudowny ułamek sekundy nie dociera do mnie nic. A potem czuję uderzenie bólu.
I już wiem, że to był tylko sen.


ale taki powinien być
język snu
język piękny dalekosiężny
zwiewny
gdy porzuca gramatykę
zasady fonetyki
język urągania
język którego nie znam

kiedy śpię
w miejscu kota
miedziane ciało
przenika dreszcz
stękamy melodią

kiedy śpię
w miejscu kota
niekiedy ciało
przenika dreszcz
stękana melodia
słyszalna uszom

wówczas
zamyka się
język snu
niepodległy
zmęczeniu

czysty
język słodkiej grozy

niedziela, 12 maja 2019

Tuż pod powierzchnią

Nareszcie pada.
Strach pomyśleć, jakie żniwo susza zbiera już teraz. Kto wie, czy będą czereśnie, jabłka, bo truskawki zawsze można przeflancować z Grecji.



To nie jest tak, że tylko siedzę i się nad sobą użalam. Robię, co w mojej ludzkiej mocy. Staram się w domu nie siedzieć, więc wychodzę, spaceruję. Tyle że długo nie mogę, bo boli. Jak już przejdę kilka kilometrów, siadam, bo przecież w rzucie nie mogę przesadzać. I wtedy zaczyna się dramat, bo siedzenie betonuje.
Nie, nie przywarłam do choroby. Nie przytulam się do niej. Nie chcę być chora. Nienawidzę chorowania. Moje życie odkąd pamiętam było pasmem aktywności. W ciągu doby więcej działałam niż spałam. Byłam wręcz zła, że muszę położyć się spać, sen uważałam za stratę czasu. A teraz? Po południu ścina mnie z nóg i czy mi się to podoba, czy nie, muszę się położyć. Śnię o pobieraniu krwi, ucieczce z budynku, w którym za chwilę ma wybuchnąć bomba, o spacerach z Kropką i mnóstwie dziwności, które wyrzuca z siebie moja podświadomość. Ja te obrazy zapominam, a Jung nie nadążyłby z ich interpretacją.

W piątek odebrałam wyniki badań krwi. Są jeszcze gorsze niż przed wlewem. Nowością jest to, że siadają mi nerki. Nie tolerują tylu leków przeciwbólowych, strajkują. Mam krew w moczu. Anemia wróciła. OB zbliża się do trzech cyfr. CRP 39. Płytki krwi są olbrzymie. Wskaźniki anizocytozy dramatycznie zaniżone. Co się z Tobą dzieje, Jadwiniu?
Piję pokornie Floradix, namaszczam się więc wyciągiem z ziół i dostarczam łatwo przyswajalne żelazo w płynie w szlachetnym towarzystwie witamin z grupy B. I nic. Mój organizm jakby w ogóle moich działań nie rejestrował. Łykam kwasy omega, żeby przyspieszyć przepływy międzykomórkowe. Piję dużo wody, sok z buraka, jem surowe warzywa i owoce w rozsądnej ilości. Jem ryby, mięso dobrej jakości, staram się wysypiać, choć na to, że ból mnie w nocy budzi, niewiele pomogę. Terapia manualna, kranio-sakralna, joga, wizyty u psychoterapeutki - nic. Moje ciało pozostaje ślepe na wszelką pomoc. Moje ciało chce się zabić. Moje ciało nie chce żyć.

Zaczynam dzień o 5.30. Ćwiczę, rozciągam się, praktykuję asany, potem ćwiczenia z taśmą, na rowerze. Moja dotychczasowa biblioteka przypomina już bardziej świetlicę środowiskową, bo w każdym kącie jest jakiś zaawansowany sprzęt do ćwiczeń albo specjalistyczna poduszka. Taśmy, paski, wałki, klocki. Obok nich leżą książki Coetzeego, atlasy anatomiczne, zbiory wierszy i listów Szymborskiej i Kornela.

Dwa razy zawróciłam spod brany Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Wciąż mam nadzieję, że poradzę sobie bez inhibitorów MAO. Ciągle jeszcze się łudzę, że dam radę. A co tu się okazuje? Że te, które miałam za ostoje spokoju, siły i naturalnej odporności na życiowy wpierdol już dawno łykają leki przeciwdepresyjne. Mama Ala od roku, MamAsia od dwóch lat. Co prawda Mama Ala ma superodpowiedzialną pracę związaną z przesyłem gazu i do tego jest tam jeszcze dyrektorem finansowym, a MamAsia oprócz bycia sędzią okręgowym ma nieuleczalnie chorego syna. To może wobec tego więcej im wolno? Bo może one jednak więcej wycierpiały?
Aha, to ten moment. Kiedy neguję moje cierpienie. Kiedy zarzekam się, że jeszcze więcej mogę znieść, że jestem i będę dzielna, że te ciosy, które spadły, to nic. Czyli to jest ta twoja omnipotencja, Kasiu, zakrawająca na narcyzm. To tu się objawia. W twoim pragnieniu bycia uśmiechniętym Chrystusem ukrzyżowanym po stokroć.

Ot, taki przykład. Jest sobie taki magazyn "Pismo", którego pojawienie się na rynku zarejestrowałam z radością niepomierną. Przyzwoicie złożone, ślepe na trendy, podejmujące tematy, które podejmować warto, ale komercyjnym redakcjom się nie opłaca. A piszą do niego moi nauczyciele, niedosiężni intelektualnie dziennikarze innych redakcji czy najlepsze pióra polskiej literatury. Zdarzają się też parafrazy i cudowne tłumaczenia tekstów zagranicznych. Czytanie "Pisma" to dla mnie święto i radość wielka. Cóż się okazało? Po jednych zajęciach Grynberg bez mojej wiedzy wysłał dwa moje teksty do "Pisma". Odezwali się do niego, że chcą publikować niezwłocznie. Że są wzmożeni i zachwyceni i że gdzie ja się do tej pory chowałam? (No jak to gdzie? Na Sadybie, gdzie zawsze słyszę, że mój "literacki styl należy tępić", bo "nasz targetowy czytelnik nie życzy sobie ładnego stylu, tylko informacji, jak pomnażać kapitał"). Razem z moimi tekstami Mikołaj wysłał jeszcze teksty Ewy, które uważam za świetne, celne, subtelne i misternie skonstruowane. Chylę czoła również przed wielkim wkładem jej pracy z zdobywanie informacji na Podlasiu od mieszkańców wsi pamiętających jeszcze wojnę. Nie wiem, czy byłoby mnie stać na taką żelazną rzetelność w obliczu faktu, że mamy do czynienia z historiami Żydów wydanych przez Polaków na śmierć. Nie wiem. Tym niżej przed Ewą chylę czoła.
Ale teksty Ewy do publikacji nie przeszły. I co robię? Zarzynam się. Pozwalam się wyżerać wyrzutom sumienia. Odczuwam Schadefreude: czekam na mejl z redakcji celem umówienia procesu redakcyjnego, boję się tego jak cholera (co, jeśli z mojej twarzy wyczytają, że jestem skończoną idiotką i opowiadanie ściągnęłam z internetu?), a z drugiej strony baniaczę, jak tu namówić redakcję do publikacji i mojego, i Ewy tekstu. Żeby uspokoić sumienie. O, nikczemny mechanizmie autodestrukcji, jakże głęboko we mnie siedzisz. Co z tego, że cię rozpoznaję, skoro jestem wobec Ciebie zupełnie bezsilna? 

Strwożona, że ktoś mi zarzuci aspołeczność i samoużalanie, odsunęłam się od wszystkich skrajnie. Staram się spotykać rzadko, ale za to efektywnie albo z celem w tle.

Swoją dobrocią i szczerością na łopatki rozłożył mnie Adaś, właściciel mieszkania, które wynajmowała od niego Anita. Dzwoni do mnie od czasu do czasu, opowiada o Saskiej Kępie, o tym, że we wczesnych latach 60. na miejscu mojego bloku było jeszcze pastwisko. O tym, jak jako mały chłopiec biegał do szkoły w pończochach i specjalnym staniku zainstalowanym na ciele dziecka, żeby rajtuzy nie zjeżdżały (nie było wtedy jeszcze lycry, c'mon). Uwielbiam Adasia opowieści i jego niespieszną, słoneczną narrację. Żal mi, że ma chore serce i źle się czuje. Chłonę jego sposób mówienia, umiejętność zachwycania się rzeczywistością, jego zabawne wtręty językowe "proszę ja ciebie" albo zaskakujące konstrukcje, jak ta: "boję się, że popadnę w stan dystraktu duchowego". Wczoraj przyjechał, żeby przechować u siebie w garażu opony do Pandy. Przyjrzał mi się czujnie, westchnął, że jestem zmarnowana jak nieszczęście, po czym wsadził mnie do swojego Clio i zabrał nad Wisłę na dalekim Wawrze. Pytał co chwilę, czy nie jest mi za trudno iść, czy mnie nie boli, czy nie chcę już przypadkiem wracać do samochodu. Nie chciałam, bo siedzenie w samochodzie doprowadza mnie do szału, trudno mi się wsiada, trudno wychodzi. Już wolę chodzić, nawet jak ławki są daleko. Poza tym krępuje mnie troska o mnie: z jednej strony za nią tęsknię, z drugiej - przypomina mi się, że całkiem niedawno złapałam zatruty haczyk oszustwa. Ktoś zarzekał się, że będzie się mną opiekował, a potem zniknął, jakby założył czapkę niewidkę. A ja zostałam sama, z rozbudzonym apetytem, w samym środku procesu oswajania się z tym, że mogę coś dla kogoś znaczyć.  
Adaś powiózł mnie w kierunku głębokich wawerskich posiadłości aż na ulicę Romantyczną. Pokazał mi plażę nad Wisłą, która do plażowania absolutnie się nie nadaje, ale za to widać z niej piaszczyste łachy na rzece, a zabudowy Warszawy już ani trochę. Pojechaliśmy jeszcze dalej, ulicą Bysławską, a tam okazało się, że istnieje coś takiego jak rezerwat ptaków. Topola smużyła się na poszyciu jak szron. Przy skarpie kwilił jakiś ptak, którego nazwy nie znam. Rzeką płynął czekoladowy labrador. W pysku miał wielką gałąź, musiał płynąć bardzo długo, bo był zmęczony. Zaimponowała mi jego zawziętość. Nie mógł wyjść sam na brzeg, bo skarpa strona, a pies wodą nasiąknięty był ciężki, więc Adaś pociągnął konar i w ten sposób wydobył mokrego labradora na brzeg. Pobiegł dalej, nie dziękując.

Nogi zapadały mi się w piasku, ale nowemu biodru nie szkodzą górki i dołki. Nie tracę równowagi, mimo rzutu ćwiczenia, które wykonuję codziennie, działają: wzmacniają się przywodziciele, noga jest coraz silniejsza. Adaś co chwilę pyta, czy to lawirowanie po ścieżkach mi nie szkodzi. Nie wiem. Może szkodzi. Ale jakie to ma znaczenie?
Przywiózł mnie do domu, pożyczyłam mu zbiór opowiadań Bawołka, a sama położyłam się wczoraj spać. Po godzinie ocknęłam się i byłam zaskoczona, że owszem, boli mnie, ale nie tak, jak zwykło albo tak, jak przewidywałam, że po wycieczce powinno boleć. Wsiadłam do Pandy i nie wiem zupełnie czemu pojechałam do Otwocka. Wybrałam plażę miejską, bo ludzi więcej, a zbliżał się już wieczór. Leżałąm w szpitalu w jednym z najczystszych i najprzyjaźniejszych klimatycznie miast w Polsce, a tak niewiele z tego powietrza użyłam. Bo zimą nigdzie przecież się nie wybiorę, a jedyne, co mi było wolno, to peregrynować po szpitalu o kulach.




Patrzyłam na Świder, jak leniwie zakręca i przypominały mi się czasy, kiedy ja byłam młoda i mnie nie bolało. Kiedy siadałam nad zalewem albo w parku, albo kiedy nad jeziorem z koleżankami odrabiałyśmy zaległe prace domowe z chemii.
Młodzież grilluje, śpiewa, flirtuje, śmieje się, robi selfie, przytula się, bluźni, pije piwo, jeździ wyczynowo na rowerach. Na jasnych łachach piasku przytulają się zakochani. Świder jest ciepły i niebrudny. Ptaki mają używanie, w powietrzu kołują małe szare muszki, na zakrętach dróżek królują niezapominajki. Tylko w maju zieleń potrafi być taka soczysta i jędrna, choć to niedorzeczne, bo susza powoduje, że każdy krok wzbudza tumany kurzu. Ale przyroda sobie sama radzi. Kwitnienie trwa, chociaż warunki ku temu niesprzyjające. Ludzie nie przestaną się zakochiwać, chociaż na świecie tyle serc złamanych. Dzieci nie przestaną się rodzić dlatego, że gdzieniegdzie istnieją przypadki chorób autoimmunologicznych. Kula ziemska wciąż się kręci, chociaż tyle na niej zła i niedorzeczności. Ptaki wiją gniazda. W sierpniu nocą gwiazdy będą wyglądały jak rozsypane na aksamicie diamenty, dziewczęta będą odsłaniały ramiona pachnące opaloną skórą i brzoskwiniowym balsamem. Wieczorami bulwary będą tętnić śmiechem i stukotem szklanek, popołudniami turyści będą szukali ochłody na Nowym Mieście przy fontannach. Świecie, jak cudownie, że radzisz sobie zupełnie beze mnie.

Dziś jest Światowy Dzień Pielęgniarek. Przypomniało mi się, że Niedźwiedzia i Edytę ukoronowałam, ale przecież przez większość doby były ze mną pielęgniarki. Ich ciepło, serdeczność, zaskakujące oddanie i niespotykany profesjonalizm zostaną we mnie na zawsze. Postanowiłam, że niewiele mogę, ale zawiozę im kwiatki, coś napiszę i przywiozę ze sobą coś słodkiego. Czyli znowu zaplanowałam część niedzieli, żeby nie siedzieć w domu i nie użalać się nad sobą. List napisałam ręcznie - najwyraźniej, jak potrafiłam (a to niełatwe, bo bazgrałam zawsze, a teraz jeszcze boli mnie każda kosteczka w śródręczu), zwinęłam w rulonik i przebodłam długopisem w kształcie kości ramienia.
Na dyżurze były pielęgniarki, które najbardziej lubiłam. Jedna z nich niedawno straciła mamę. Widać było po niej, że coś w niej pękło i zwiędło. Ale śmiała się jak zawsze, jak wtedy, kiedy przywiozła mnie z OIOMu po operacji. I salowa Ania też była. Też płakała. Mówię do niej: "proszę nie płakać, to święto, pani przecież też, proszę sobie wziąć kawałek szarlotki". A ona na to: "pani była jedyną pacjentką, która mnie nie poniżała. Pracuję dwadzieścia lat. Wiem, co mówię".
Zdumiałam się, bo Ania była kochana, zawsze na wezwanie i nie zarejestrowałam, żeby ktoś traktował ją źle. Ale cóż my wiemy o drugim człowieku? Może ona większość gestów do niej adresowanych odczytuje niezgodnie z intencją adresata? Wzruszyła mnie też, że mnie pamiętała, że mnie uściskała, że dziewczyny się ucieszyły.
Oddział pełen, większość po operacjach, ruch na korytarzu mały, nikt przy barierkach nie ćwiczy. Pokój lekarski pusty. Kto mógł, wyszedł na spacerniak albo przed szpital, bo czas odwiedzin. Powietrze było czyste, przejrzyste, gorące. Drzewa w ogrodzie gęste od igliwia i nasyconych liści, jakże inne od tych lutowych, które wyglądały jak wychudłe ramiona wyciągnięte do nieba.
Cała Polska żyje filmem dokumentalnym braci Sekielskich. Też obejrzałam. No przecież własne zdanie tylko tak można sobie wyrobić. I co? Najbardziej porażające jest to, że przecież o tych wszystkich szokujących faktach wiemy nie od dzisiaj. Przez to film wydaje się przegadany, przeszkadzają w nim dłużyzny. Przygnębiają obrazy zaśnieżonych, smutnych miast, wyzutych z nadziei rozmówców. Tak, wiem, że to potworne. Jak los dzieci z książki Justyny Kopińskiej o siostrze Bernadetcie. I co? Czy mogę coś na to zaradzić? Nic. A do kościoła przestałam chodzić już wiele lat temu. Nie mogę, nie znoszę hipokryzji.
Jedyny moment autentycznego przerażenia spłynął na mnie wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, jak bardzo Tomek Sekielski podobny jest do Niedźwiedzia. Ścisnęło mnie w gardle, serce przyspieszyło, ból przeszył mi prawy bark i lewą część mięśnia trapezowego. Poderwałam się, złapałam zieloną gumę do ćwiczeń, rozciągnęłam. Wypiłam szklankę wody. Wzięłam pięć głębokich oddechów. Zracjonalizowałam. Wewnętrznie się przytuliłam. Zjadłam kawałek jabłuszka. Pochwaliłam się za dzielność.

Pod koniec filmu dotknęłam nieopatrznie ręką policzka.
Był mokry.
Zupełnie.




wtorek, 7 maja 2019

Oprócz rozpaczy

napisałam opowiadanie

"Heca rodzinna"


Była taka zabawna, łagodna, a to przecież niecodzienne w naszej rodzinie. Nie miała tak jak Szaniawska skłonności do dominacji. Ta jej tolerancja na wszystkich, wyrozumiałość – gdzie to teraz znaleźć? Nawet dotyk nie sprawiał jej przykrości. A gości potrafiła zawsze powitać wręcz wylewnie, ja taki nie jestem. Umiała mądrze towarzyszyć. Czuło się, że nie oceniała. Wie pani, była mi najbliższa z nich wszystkich. Dlatego pochowałem ją najbliżej tarasu.

Nie wiem, kiedy człowiek wie, że kocha. Wieczorem, czy rano? Kiedy jeszcze jest czas, czy kiedy jest już za późno?

Zupełnie nie wiem, dlaczego pani o tym opowiadam. Nikomu o takich rzeczach nie mówię, naprawdę. Ale ta strata tak we mnie została, że nawet mnie wiosna nie cieszy, a w każdym razie nie tak, jak zawsze mnie o tej porze cieszyła.
To było w drugi dzień świąt. Nie było żadnego siedzenia przy stole. Cisza jak w niedzielę - nie taka całkowita, ale wystarczająca. Wie pani, taka, że jak coś przejedzie albo ktoś krzyknie, to krzywdy nie zrobi. Powietrza i światła nie dawało się tam wtedy oddzielić.

Zula raz jest głupsza, innym razem mądrzejsza. Uroda, charakter - to są bardzo dynamiczne sprawy w jej wieku. Koniecznie chciała do koleżanek, do Warszawy. Jej matka na to, że w takim razie bierze Hecę na spacer nad groblę. Powiedziałem, że Zulę chociaż odwiozę na autobus. Wie pani, tej córki tak mało mam. Prawie jej nie znam. Czasem zawstydzony podpatruję, jak się zmienia. Ładnie pływa. Kiedyś wieczorem sprawdzała moją cierpliwość i po dziewiątej kazała się wieźć nad stawy. Pojechałem. Przecież ja ją znałem najlepiej, jak siedziała w wózku. A teraz jest prawie tak wysoka jak ja. Smukła, gibka taka, nurkuje jak wydra. Jeszcze się na czymś zabawnym złapałem. Kilka tygodni temu przyjechałem do Szaniawskiej na Żoliborz, bo wymyśliła jakąś bzdurę do załatwienia. Parkowałem przed ich domem i zobaczyłem na ulicy fajną, zgrabną dziewczynę, która wyprowadzała cocer spaniela. Nawet podjechałem bliżej, żeby się jej przyjrzeć. A to była moja córka Zula. Z Hecą na smyczy.

Z Szaniawską zaczęło się psuć, jak Zula poszła do szkoły. Wszystkiego było za dużo: decyzji, opłat, naskórka i nieudanych niedziel. Nie pomogło też to, że moja choroba zaczęła postępować. Traciłem równowagę, bo mięśnie słabną. Nagle okazało się, że książki w naszym domu się potajemnie rozmnożyły. Układała je na podłodze, więc się o nie potykałem. Kazała mi je wyrzucać. Pozbyłem się połowy mojej biblioteki. I szacunku do samego siebie.
Ale i to nie wystarczyło. Wyprowadziłem się daleko za miasto. I codziennie jeżdżę do Warszawy czterdzieści kilometrów do pracy. Szaniawska z Zulą przyjeżdżają do mnie czasem na święta, córka z koleżankami czasami na weekend. Oglądają tylko seriale, zamknięte u Zuli w pokoju.

Fajne te dzieci dzisiaj wychowujemy, boję się czasami, że na "Białą gwardię". Czytała pani Bułhakowa? Koszmarzy mi się taka scena z „Doktora Żywago”: idą ładni, mądrzy chłopcy z dobrych domów z bagnetami przez wysoką trawę, dostrzegają ich bolszewicy, krzyczą: "kadeci" i kosza z maxima.
Co ja pamiętam? Jak byłem młody, to do śmierci ojca haustami życie brałem. Wszystko robiłem do czternastego roku życia, potem już tylko rutyna. Moim latawcem był kupiony nad morzem biały samolocik, któremu wirowały skrzydła - latał świetnie, właśnie jak latawiec. Potem podróżował ze mną przez całe wakacje. Puszczałem go też z moim ojcem na wysokiej wiślanej skarpie, podczas odwiedzin u babci. Zakończył żywot po wakacjach w jakimś pudle, jako zmięta, coraz bardziej porzucona pamiątka lata.

Ale co ja tu pani za smęty opowiadam. Odwiozłem wtedy córkę na autobus, nawet się za mną nie obejrzała. Wracam do domu, a tu Szaniawska dzwoni. Że Heca zniknęła. Niech pani powie: czy pani kiedyś zgubiła psa? To tak samo jak zgubić dziecko. Nie chciałem Zuli zawracać, pojechałem prosto nad groblę. Szaniawska już czekała na mnie. I zamiast od razu zacząć psa szukać, to myśmy zaczęli się kłócić. Jak szczeniaki. Może gdybyśmy od razu jej szukali, to by jeszcze żyła. A ta wrzeszczy na mnie, że gdybyśmy byli we troje, to pies by nie uciekł. Ja nie mogę, nie potrafię kilku rzeczy jednocześnie robić, mój układ nerwowy tego nie wytrzymuje i się przewracam. Więc musiałem stanąć i skończyć się z nią kłócić. I dopiero poszliśmy szukać Hecy. To kawał terenu, równie dobrze mogliśmy jej nigdy nie znaleźć. Tym bardziej, że to trikolor, umaszczona gęsto, w tej zieleni trudno dojrzeć.
Znalazłem ją na brzegu stawu. Miała krew na nosie. Potem nie mogłem przez to spać. Tak, łzy mi co prawda lecą, ale to z unerwienia, nie z bólu. Najgorsze, że na tę śmierć nic nie można było poradzić.
Zadzwoniła do córki, jak znaleźliśmy martwą Hecę. Zula zdecydowała, że nie wraca. I zabroniła w ogóle o psie wspominać. Ani słowa.

Jestem od pani na pewno mądrzejszy w sensie starości i doznanych porażek. A wie pani, co mi się najgorszego przydarzyło w życiu? Ja sam. Jestem stary i głupi. A pani jest młoda i głupia. I niech się pani za to nie obraża, bo powinna pani w tym wyczuć nutę tęsknej zazdrości. Albo generacyjnej zawiści.
No, dosyć już, dosyć. Co ja, stary, będę pani głowę zawracał.
Bardzo pani dziękuję za pomarańczę w prezencie. Świeci blaskiem piasku areny. Hołubię ją na spożywczej półce w galerii, ale jutro w końcu zjem.

Fałszywy sylogizm

Przesłanka pierwsza: Niedźwiedź twierdzi, że mnie pokochał
Przesłanka druga: Odwzajemniłam jego domniemane uczucie, choć moje domniemane nie było
Wniosek: Zostanę porzucona

Dziś mijają trzy miesiące, odkąd Niedźwiedź uratował mi życie. Trzy miesiące od krwawej operacji.  

Ty, którego do czynu
Wychowała noc
Oto starca i dziecka
W ręku dzierżysz los
I twarz twoja zakryta
Jak Golem nad światem  
(...)
Stój! Zadrżyj w sercu swoim
Nie umywaj rąk
Nie oddawaj wyroku
Niespełnionym dziejom
Twoja jest waga
I twój jest miecz

Ty ponad ludzką troską
Gniewem i nadzieją
Ocalasz albo gubisz
Pospolitą rzecz  

(...)

Trzykroć błogosławiony
Po trzykroć przeklęty
Władco dobra lub zła
Władco dobra, albo władco zła


Niewymowna jest moja wdzięczność. Niewymowna, bo gardło mam ściśnięte wciąż, chociaż moja rozpacz jest nieracjonalna, a wnioskowanie fałszywe.
Stoję porzucona na pustym korytarzu. Nie wiem, dokąd iść, bo nie wiem, skąd spadł na mnie cios. Boję się, że spadnie kolejny.

Wszelkimi dostępnymi mi metodami i sposobami próbuję usunąć z siebie nieskończony bezsens cierpienia. Niezawinionego. Próbuję zracjonalizować, ochuchać, opłakać, utulić. Przecież wiem, że Niedźwiedź to świnia. Przecież wiem, że świnią nie jest. Że to niedojrzały chłopiec. Nie on jeden. Że zrobił, co mógł i jak mógł. Że tyle było dla niego możliwe. Pochylam głowę z wdzięcznością za to, co dla mnie zrobił. Że to nie mój Tata, to ktoś zupełnie inny. To halucynacja podobieństwa. Rozumiem, niby rozumiem. Więc dlaczego mi nie przechodzi?

   tańczyli sny wachlarze brylantowe tęcze
ktoś komuś szeptał w tańcu: tak - na śmierć i życie -
wszedł steward rzekł a wszyscy stanęli jak wryci
ladies and gentlemen
d a n g e r

Boli.
Znowu śpię coraz mniej.
Wieczorami czołgam się z bólu.
Na terapii kranio-sakralnej Ania, wyczuwając rytm mojego płynu mózgowo-rdzeniowego, z przerażeniem mówi: "Chryste, jak ciebie musi straszliwie boleć".
Ale przecież nie może wiedzieć, jak straszliwie.
Ale mi wierzy.

Napisałam dziś do Edyty, fizjoterapeutki z Otwocka. Podzieliłam się zdjęciem bzów. Bo i czym miałabym się podzielić. Że ledwo chodzę, tak mnie rzut upokarza? Ale ona chociaż widzi. Ona docenia. Poza tym na początku, nie wiedząc o mnie i Niedźwiedziu, bardzo kibicowała. Zagadywała go o mnie, mówiła, że nie było jeszcze na oddziale pacjentki, której by poświęcał tyle uwagi. I napisała mi, że wierzy, że to ja "go obudzę".
Ale go nie obudziłam. No, może na chwilę. I nie wiem, czy to byłam ja. W każdym razie poległam. Nie udało się, nie udało. Bardzo mi przykro. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.

Dzisiaj przeprowadziłyśmy taką oto konwersację poprzez narzędzie zwane Messengerem, a na które wpadły genialne mózgi skupione wokół Cukierberga:


No patrz, ja już nawet nie myślę. Wysyłam tylko naklejkę z bohaterką filmu "W głowie się nie mieści" i zagryzam wargę nad wystudiowaną sztucznością tej reakcji.

Tak miało być.

Nie, nie będę pytać. I tak nie poznam odpowiedzi na pytania najważniejsze.
Nie wiem nawet, kto jest moim Tatą, więc dlaczego miałabym dojść do tego, dlaczego Niedźwiedź mnie zostawił samą na pustym korytarzu.



Czy ona lubi książki? Czy zrozumie Twoje uwielbienie dla fenomenu Powstania Warszawskiego? Też jest lekarzem? Czy pracuje z ludzkim ciałem? Czy okazuje pacjentowi szacunek i delikatność? Czy dobrze wkłuwa się w zapadniętą żyłę? Spina włosy, czy nosi rozpuszczone? Farbuje? Maluje usta? A rzęsy? Dokleja? Paznokcie też? Kibicuje Polonii? Gotuje? Będzie robić Ci kluski leniwe? Z cynamonem i oszukanym cukrem, czyli ksylitolem, bo to lepsze dla Twojego zdrowia? Czy woli psy, czy koty? Ja wolę psy, to pewnie przez to. A czy nosi obcasy? Na pewno. Ja nie mogę. Poza tym jakoś ich nigdy szczególnie nie lubiłam. Czy lubi teatr? Czy woli Comedy Central? Pewnie nie wymaga, to dobrze dla Ciebie, nie będziesz się męczył. Jak oceniasz jej zdolności przywódcze? Jako nieistniejące, poza tym pewnie znakomite. Zrobi wszystko za Ciebie w domu: posprząta, uprasuje Ci koszule, zawiezie Ci samochód do warsztatu, pomyje okna - wszystkie naraz, dostarczy faktury, zawiesi firanki, doleje wody Sierści, zrozumie, że nie ma Cię przez większość doby w domu, zniesie humory, będzie Cię ślepo uwielbiać, przecież jesteś półbogiem. No i na pewno jest zdrowa. Nie ma żadnej choroby autoimmunologicznej. A już na pewno nie takiej, która wyżera jej kości. Nigdy nie utykała. Nie zniszczyła błony śluzowej żołądka i dwunastnicy kwasem acetylosalicylowym. Nie została poddana eksperymentalnej terapii, dlatego spokojnie możecie mieć dzieci. Nie jest wybrakowana, nigdy nie czuła się porzucona. Zna swojego tatę.
Ona pewnie sprawnie wykonuje życie. Ma w sobie i wokół siebie porządek. Na wszystko sposób i słuszną odpowiedź. Odgaduje od razu kto kogo, kto z kim, w jakim celu, którędy. Przybija pieczątki do jedynych prawd, wrzuca do niszczarki fakty niepotrzebne niezwłocznie, a osoby nieznane do z góry przeznaczonych im segregatorów. Myśli tyle, co warto, ani chwili dłużej. Bo za tą chwilą czai się niepotrzebna wątpliwość. A kiedy z bytu dostanie zwolnienie, opuszcza placówkę wskazanymi drzwiami.
Przez dość długą chwilę jej zazdrościłam.
Na szczęście mi przeszło.


 
Edyto o oczach jak dwa spokojne oceany, która pokazywałaś mi, jak ćwiczyć biodro i przyniosłaś mi po operacji czarny balkonik, na który spojrzałam z pogardą. Edyto, dziękuję. Może teraz rana zacznie się goić. Czasami plaster trzeba zerwać jednym ruchem.

Na pewno masz rację.

Tak, czeka na mnie ten mój.

Mój Jedyny.

Przeniesiony.
Fantomowy.

Neuropatyczny.
Zapalny.
Ostry.

Trzewny.
Epizodyczny.
Pulsujący.
Ćmiący.
Szczypiący.
Uciskający.
Szarpiący.
Rwący.
Rozdzierający.

Przewlekły.