wtorek, 14 maja 2019

I’m tired of living without really living

Kolejny dzień za mną. Jowo poleca zawsze tak odliczać. Każdy kolejny ma nas przybliżać do tego dnia, w którym nie będzie boleć.
Zaczęłam bardzo wcześnie, jak zawsze. Ale że stopa postanowiła odmówić noszenia mnie po ziemi, musiałam się złamać i połknąć Diclo-Duo, które dziurawi mi żołądek i nerki. W ramach rekompensaty spuściłam sobie dwugodzinny wpierdol, żeby maksymalnie rozciągnąć wszystkie możliwe mięśnie. Dzięki temu napisałam jakiś niedorzeczny artykuł, którego i tak nikt nie przeczyta, a ukaże się akurat jak wrócę do pracy, poszłam do apteki po wykup baterii leków, a po południu poszłam do kina. W sumie dziś ćwiczyłam ponad 4 godziny - w kinie mogłam dzięki temu względnie spokojnie wysiedzieć dwie.

Bardzo staram się nie zapuszczać kulturalnie. Skoro teatr to dla mnie rozrywka już nie do zaliczenia, to chociaż z filmami staram się być na bieżąco.
Pierwszym filmem, który zobaczyłam po wyjściu ze szpitala, był "Dumbo". Smutny, zaskakująco narracyjnie zły jak na Burtona, ale cóż, rozwody kosztują, więc zaprzedanie się wielkiej komercji musiało go kosztować wiele z unikatowego talentu. Zadziorne, pikantne, dawniej estetycznie wyraziste filmy toną w lukrze i udziwnieniach pchanych na siłę. Szkoda. Lubiłam "Edwarda Nożycorękiego".
Widziałam jeszcze "Słodki koniec dnia", wobec którego miałam długie zęby, a bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. A dziś, mimo że chciałam pójść na film o Tedzie Bakerze (ćwiartowanie, maltretowanie i rżnięcie piłą to wszak główna domena moich zainteresowań), poszłam na film "Trzy kroki od siebie". Myślę sobie: a, zobaczę film dla nastolatków. Kiedy ja byłam nastolatką, w kinach wyświetlali nową wersję "W pustyni i w puszczy", "Quo vadis" i "Pasję" GIbsona, na którą szliśmy obowiązkowo całą szkołą. Ach, no i Kolski i jego "Pornografia". Ale tego akurat nie żałuję.

Rozglądam się: sala prawie pusta, trochę siedzi znudzonej gimbazy. Przygotowuję sobie siedzisko, żeby później przez pół godziny nie wstawać. Załączam dystans, żeby przypadkiem od początku filmu nie zalać się łzami. Bo to film o nieuleczalnie chorych na mukowiscydozę nastolatkach.



Już pierwsze kadry mnie zaskakują. Główna bohaterka jest zupełnie niehollywoodzko naturalna i piękna. No, może zęby ma nieco zbyt idealne. Bardzo szybko w jej uporządkowanym trybie dnia odnajduję siebie. Co prawda ludzie chorzy na mukowiscydozę mają znacznie bardziej przerąbane niż ci z ZZSK - a w każdym razie tacy jak ja mają nieco lżej niż mukowiscydoźnicy, zanim choroba się rozwinie. Stella ma nerwicę natręctw, porządkuje leki, robi listę rzeczy do zrobienia, a odhaczanie na niej kolejnych pozycji daje jej satysfakcję (o, skąd ja to znam?). W szpitalu pojawia się buntownik Will, który bardzo otwarcie mówi o bezsensie życia z nieuleczalną chorobą, bo złapał fatalną bakterię, której u niego raczej wyleczyć się nie da, a co automatycznie wystrzeliwuje go z programu transplantologicznego. Młodzi mogą rozmawiać ze sobą, pod warunkiem, że zachowują odległość 180 cm. Bo jak jedno na drugie nakicha - to mogiła. Dosłownie.
Czyli nie wolno im niczego: dotknąć się, objąć, usiąść obok siebie, a już nie daj Boże pocałować. Byłby to pocałunek o właściwościach zdrowotnych odwrotnych do tych, które zalecano Śpiącej Królewnie. 

Oczywiście, jak to w takich filmach bywa, młodzi się w sobie zakochują. Po czym następuje seria niefortunnych zdarzeń. A happy endem o cierpkim posmaku.

Ile w tym filmie psychologicznej prawdy o postawach wobec choroby. O pajacowaniu (to ja! to ja!), żeby ukryć przerażenie, o pozornym fochu i masce buntownika, przez odmawianie sobie radości i miłości, bo w końcu i tak umrzemy, po zupełnie nienormalne kontrolowanie wszystkiego i wreszcie syndrom "winy ocaleńca", który każe mi nieustannie grzebać w historiach z getta i wszystkim naokoło mówić, że nie, nic mi nie jest, czuję się dobrze, inni mają gorzej, ale sama ledwo dochodzę do drzwi, kiedy idzie listonosz. 
Wzruszyły mnie dzieciaki, uświadomiłam sobie, że mimo że jestem już stara i wcale nie mądra, to jestem do nich bardzo podobna. Nie ma we mnie niczego nadzwyczajnego. Jestem klasycznym przypadkiem z podręcznika psychologii, tylko rozpadam się później niż statystyczny pacjent. A przecież czas jest kwestią względną.

Oprócz tego to przepiękna opowieść o sile miłości, o tym, że to, co pierwsze, świeże, nietrenowane, dziewicze - jest prawdziwe, przez co góry może przenosić.
Szkoda, że już nie będę miała okazji repetować żadnej zimy ani lata.
No pewnie, że nieco konwencji tu jest, ale któż z nas jej w filmie nie lubi? Tandetą tu nie wieje za to. Bo gatunek przecież ma spełniać normy, więc kilka łzawych chwytów być musi. Ale jakoś wyjątkowo mi to nie przeszkadzało. Może przez to, że film podejmuje naprawdę trudną tematykę, którą łatwo położyć, scenarzyści stanęli na wysokości zadania, a świeże i przekonujące dzieciaki na ekranie dały radę?

Napisałam po filmie do moich fizjoterapeutek, że koniecznie, absolutnie muszą na ten film zabrać swoich chłopów. Bo jak chłopy nie zrozumieją historii miłosnej, to może do nich chociaż dokapie, jak ważny jest dotyk w związku. Że bliskość to nie tylko spełnianie małżeńskiego obowiązku, tylko coś, co warunkuje poczucie, że obok nas żyje i funkcjonuje żywy człowiek, który nas widzi i czuje. Którego my możemy poczuć i zobaczyć. O, i o widzeniu też jest ten film - że póki siebie widzimy, trudno nam sprzeniewierzyć się miłości.



Oglądam napisy końcowe. Zaskakująco szybko konstatuję, że ten film to instrukcja obsługi psychiki nieuleczalnie chorego w pigułce. Myślę o wyśmienitej ścieżce dźwiękowej (moja ukochana Daughter i odsłuchiwana bez litości piosenka "Medicine" też tu jest!), o dobrej kompozycji, o tym, że film jest co prawda wyciskaczem łez, ale wcale nie na siłę, że scenariusz z zaskakującym w sumie twistem, że dzieciaki zagrały cudownie, a pielęgniarka, która ich gania po całym szpitalu to toczka w toczkę nasza pani Mirka z Ośrodka Terapii Biologicznej.
Wstaję i bujam się na boki jak nieszczęście, żeby kręgosłup złapał równowagę. Żeby zesztywnienie choć trochę zeszło. Żebym jakoś mogła się dowlec do schodów. Łapię się na tym, że wstałam jako jedyna.
Reszta gimbazy siedzi wciśnięta w fotele i zasmarkana.

Nie uroniłam ani jednej łzy.

 Czy to znaczy, że tak mi serce wychłódło, czy tak bardzo sama pozbyłam się nadziei na wszystko?




1 komentarz:

  1. Gimbaza miała kości zastane, więc nie mogła się tak rączo zebrać;)
    Kasiu, Ty wiesz... jeszcze kolejny i kolejny... :)
    Ściskam czule na dobranoc, A.

    OdpowiedzUsuń