wtorek, 7 maja 2019

Oprócz rozpaczy

napisałam opowiadanie

"Heca rodzinna"


Była taka zabawna, łagodna, a to przecież niecodzienne w naszej rodzinie. Nie miała tak jak Szaniawska skłonności do dominacji. Ta jej tolerancja na wszystkich, wyrozumiałość – gdzie to teraz znaleźć? Nawet dotyk nie sprawiał jej przykrości. A gości potrafiła zawsze powitać wręcz wylewnie, ja taki nie jestem. Umiała mądrze towarzyszyć. Czuło się, że nie oceniała. Wie pani, była mi najbliższa z nich wszystkich. Dlatego pochowałem ją najbliżej tarasu.

Nie wiem, kiedy człowiek wie, że kocha. Wieczorem, czy rano? Kiedy jeszcze jest czas, czy kiedy jest już za późno?

Zupełnie nie wiem, dlaczego pani o tym opowiadam. Nikomu o takich rzeczach nie mówię, naprawdę. Ale ta strata tak we mnie została, że nawet mnie wiosna nie cieszy, a w każdym razie nie tak, jak zawsze mnie o tej porze cieszyła.
To było w drugi dzień świąt. Nie było żadnego siedzenia przy stole. Cisza jak w niedzielę - nie taka całkowita, ale wystarczająca. Wie pani, taka, że jak coś przejedzie albo ktoś krzyknie, to krzywdy nie zrobi. Powietrza i światła nie dawało się tam wtedy oddzielić.

Zula raz jest głupsza, innym razem mądrzejsza. Uroda, charakter - to są bardzo dynamiczne sprawy w jej wieku. Koniecznie chciała do koleżanek, do Warszawy. Jej matka na to, że w takim razie bierze Hecę na spacer nad groblę. Powiedziałem, że Zulę chociaż odwiozę na autobus. Wie pani, tej córki tak mało mam. Prawie jej nie znam. Czasem zawstydzony podpatruję, jak się zmienia. Ładnie pływa. Kiedyś wieczorem sprawdzała moją cierpliwość i po dziewiątej kazała się wieźć nad stawy. Pojechałem. Przecież ja ją znałem najlepiej, jak siedziała w wózku. A teraz jest prawie tak wysoka jak ja. Smukła, gibka taka, nurkuje jak wydra. Jeszcze się na czymś zabawnym złapałem. Kilka tygodni temu przyjechałem do Szaniawskiej na Żoliborz, bo wymyśliła jakąś bzdurę do załatwienia. Parkowałem przed ich domem i zobaczyłem na ulicy fajną, zgrabną dziewczynę, która wyprowadzała cocer spaniela. Nawet podjechałem bliżej, żeby się jej przyjrzeć. A to była moja córka Zula. Z Hecą na smyczy.

Z Szaniawską zaczęło się psuć, jak Zula poszła do szkoły. Wszystkiego było za dużo: decyzji, opłat, naskórka i nieudanych niedziel. Nie pomogło też to, że moja choroba zaczęła postępować. Traciłem równowagę, bo mięśnie słabną. Nagle okazało się, że książki w naszym domu się potajemnie rozmnożyły. Układała je na podłodze, więc się o nie potykałem. Kazała mi je wyrzucać. Pozbyłem się połowy mojej biblioteki. I szacunku do samego siebie.
Ale i to nie wystarczyło. Wyprowadziłem się daleko za miasto. I codziennie jeżdżę do Warszawy czterdzieści kilometrów do pracy. Szaniawska z Zulą przyjeżdżają do mnie czasem na święta, córka z koleżankami czasami na weekend. Oglądają tylko seriale, zamknięte u Zuli w pokoju.

Fajne te dzieci dzisiaj wychowujemy, boję się czasami, że na "Białą gwardię". Czytała pani Bułhakowa? Koszmarzy mi się taka scena z „Doktora Żywago”: idą ładni, mądrzy chłopcy z dobrych domów z bagnetami przez wysoką trawę, dostrzegają ich bolszewicy, krzyczą: "kadeci" i kosza z maxima.
Co ja pamiętam? Jak byłem młody, to do śmierci ojca haustami życie brałem. Wszystko robiłem do czternastego roku życia, potem już tylko rutyna. Moim latawcem był kupiony nad morzem biały samolocik, któremu wirowały skrzydła - latał świetnie, właśnie jak latawiec. Potem podróżował ze mną przez całe wakacje. Puszczałem go też z moim ojcem na wysokiej wiślanej skarpie, podczas odwiedzin u babci. Zakończył żywot po wakacjach w jakimś pudle, jako zmięta, coraz bardziej porzucona pamiątka lata.

Ale co ja tu pani za smęty opowiadam. Odwiozłem wtedy córkę na autobus, nawet się za mną nie obejrzała. Wracam do domu, a tu Szaniawska dzwoni. Że Heca zniknęła. Niech pani powie: czy pani kiedyś zgubiła psa? To tak samo jak zgubić dziecko. Nie chciałem Zuli zawracać, pojechałem prosto nad groblę. Szaniawska już czekała na mnie. I zamiast od razu zacząć psa szukać, to myśmy zaczęli się kłócić. Jak szczeniaki. Może gdybyśmy od razu jej szukali, to by jeszcze żyła. A ta wrzeszczy na mnie, że gdybyśmy byli we troje, to pies by nie uciekł. Ja nie mogę, nie potrafię kilku rzeczy jednocześnie robić, mój układ nerwowy tego nie wytrzymuje i się przewracam. Więc musiałem stanąć i skończyć się z nią kłócić. I dopiero poszliśmy szukać Hecy. To kawał terenu, równie dobrze mogliśmy jej nigdy nie znaleźć. Tym bardziej, że to trikolor, umaszczona gęsto, w tej zieleni trudno dojrzeć.
Znalazłem ją na brzegu stawu. Miała krew na nosie. Potem nie mogłem przez to spać. Tak, łzy mi co prawda lecą, ale to z unerwienia, nie z bólu. Najgorsze, że na tę śmierć nic nie można było poradzić.
Zadzwoniła do córki, jak znaleźliśmy martwą Hecę. Zula zdecydowała, że nie wraca. I zabroniła w ogóle o psie wspominać. Ani słowa.

Jestem od pani na pewno mądrzejszy w sensie starości i doznanych porażek. A wie pani, co mi się najgorszego przydarzyło w życiu? Ja sam. Jestem stary i głupi. A pani jest młoda i głupia. I niech się pani za to nie obraża, bo powinna pani w tym wyczuć nutę tęsknej zazdrości. Albo generacyjnej zawiści.
No, dosyć już, dosyć. Co ja, stary, będę pani głowę zawracał.
Bardzo pani dziękuję za pomarańczę w prezencie. Świeci blaskiem piasku areny. Hołubię ją na spożywczej półce w galerii, ale jutro w końcu zjem.

1 komentarz: