"Heca rodzinna"
Była
taka zabawna, łagodna, a to przecież niecodzienne w naszej
rodzinie. Nie miała tak jak Szaniawska skłonności do dominacji. Ta
jej tolerancja na wszystkich, wyrozumiałość – gdzie to teraz
znaleźć? Nawet dotyk nie sprawiał jej przykrości. A gości
potrafiła zawsze powitać wręcz wylewnie, ja taki nie jestem.
Umiała mądrze towarzyszyć. Czuło się, że nie oceniała. Wie
pani, była mi najbliższa z nich wszystkich. Dlatego pochowałem ją
najbliżej tarasu.
Nie
wiem, kiedy człowiek wie, że kocha. Wieczorem, czy rano? Kiedy
jeszcze jest czas, czy kiedy jest już za późno?
Zupełnie
nie wiem, dlaczego pani o tym opowiadam. Nikomu o takich rzeczach nie
mówię, naprawdę. Ale ta strata tak we mnie została, że nawet
mnie wiosna nie cieszy, a w każdym razie nie tak, jak zawsze mnie o
tej porze cieszyła.
To
było w drugi dzień świąt. Nie było żadnego siedzenia przy
stole. Cisza jak w niedzielę - nie taka całkowita, ale
wystarczająca. Wie pani, taka, że jak coś przejedzie albo ktoś
krzyknie, to krzywdy nie zrobi. Powietrza i światła nie dawało się
tam wtedy oddzielić.
Zula
raz jest głupsza, innym razem mądrzejsza. Uroda, charakter - to są
bardzo dynamiczne sprawy w jej wieku. Koniecznie chciała do
koleżanek, do Warszawy. Jej matka na to, że w takim razie bierze
Hecę na spacer nad groblę. Powiedziałem, że Zulę chociaż
odwiozę na autobus. Wie pani, tej córki tak mało mam. Prawie jej
nie znam. Czasem zawstydzony podpatruję, jak się zmienia. Ładnie
pływa. Kiedyś wieczorem sprawdzała moją cierpliwość i po
dziewiątej kazała się wieźć nad stawy. Pojechałem. Przecież ja
ją znałem najlepiej, jak siedziała w wózku. A teraz jest prawie
tak wysoka jak ja. Smukła, gibka taka, nurkuje jak wydra. Jeszcze
się na czymś zabawnym złapałem. Kilka tygodni temu przyjechałem
do Szaniawskiej na Żoliborz, bo wymyśliła jakąś bzdurę do
załatwienia. Parkowałem przed ich domem i zobaczyłem na ulicy
fajną, zgrabną dziewczynę, która wyprowadzała cocer spaniela.
Nawet podjechałem bliżej, żeby się jej przyjrzeć. A to była
moja córka Zula. Z Hecą na smyczy.
Z
Szaniawską zaczęło się psuć, jak Zula poszła do szkoły.
Wszystkiego było za dużo: decyzji, opłat, naskórka i nieudanych
niedziel. Nie pomogło też to, że moja choroba zaczęła
postępować. Traciłem równowagę, bo mięśnie słabną. Nagle
okazało się, że książki w naszym domu się potajemnie
rozmnożyły. Układała je na podłodze, więc się o nie potykałem.
Kazała mi je wyrzucać. Pozbyłem się połowy mojej biblioteki. I
szacunku do samego siebie.
Ale
i to nie wystarczyło. Wyprowadziłem się daleko za miasto. I
codziennie jeżdżę do Warszawy czterdzieści kilometrów do pracy.
Szaniawska z Zulą przyjeżdżają do mnie czasem na święta, córka
z koleżankami czasami na weekend. Oglądają tylko seriale,
zamknięte u Zuli w pokoju.
Fajne
te dzieci dzisiaj wychowujemy, boję się czasami, że na "Białą
gwardię". Czytała pani Bułhakowa? Koszmarzy mi się taka
scena z „Doktora Żywago”: idą ładni, mądrzy chłopcy z
dobrych domów z bagnetami przez wysoką trawę, dostrzegają ich
bolszewicy, krzyczą: "kadeci" i kosza z maxima.
Co
ja pamiętam? Jak byłem młody, to do śmierci ojca haustami życie
brałem. Wszystko robiłem do czternastego roku życia, potem już
tylko rutyna. Moim latawcem był kupiony nad morzem biały samolocik,
któremu wirowały skrzydła - latał świetnie, właśnie jak
latawiec. Potem podróżował ze mną przez całe wakacje. Puszczałem
go też z moim ojcem na wysokiej wiślanej skarpie, podczas odwiedzin
u babci. Zakończył żywot po wakacjach w jakimś pudle, jako
zmięta, coraz bardziej porzucona pamiątka lata.
Ale
co ja tu pani za smęty opowiadam. Odwiozłem wtedy córkę na
autobus, nawet się za mną nie obejrzała. Wracam do domu, a tu
Szaniawska dzwoni. Że Heca zniknęła. Niech pani powie: czy pani
kiedyś zgubiła psa? To tak samo jak zgubić dziecko. Nie chciałem
Zuli zawracać, pojechałem prosto nad groblę. Szaniawska już
czekała na mnie. I zamiast od razu zacząć psa szukać, to myśmy
zaczęli się kłócić. Jak szczeniaki. Może gdybyśmy od razu jej
szukali, to by jeszcze żyła. A ta wrzeszczy na mnie, że gdybyśmy
byli we troje, to pies by nie uciekł. Ja nie mogę, nie potrafię
kilku rzeczy jednocześnie robić, mój układ nerwowy tego nie
wytrzymuje i się przewracam. Więc musiałem stanąć i skończyć
się z nią kłócić. I dopiero poszliśmy szukać Hecy. To kawał
terenu, równie dobrze mogliśmy jej nigdy nie znaleźć. Tym
bardziej, że to trikolor, umaszczona gęsto, w tej zieleni trudno
dojrzeć.
Znalazłem
ją na brzegu stawu. Miała krew na nosie. Potem nie mogłem przez to
spać. Tak, łzy mi co prawda lecą, ale to z unerwienia, nie z bólu.
Najgorsze, że na tę śmierć nic nie można było poradzić.
Zadzwoniła
do córki, jak znaleźliśmy martwą Hecę. Zula zdecydowała, że
nie wraca. I zabroniła w ogóle o psie wspominać. Ani słowa.
Jestem
od pani na pewno mądrzejszy w sensie starości i doznanych porażek.
A wie pani, co mi się najgorszego przydarzyło w życiu? Ja sam.
Jestem stary i głupi. A pani jest młoda i głupia. I niech się
pani za to nie obraża, bo powinna pani w tym wyczuć nutę tęsknej
zazdrości. Albo generacyjnej zawiści.
No,
dosyć już, dosyć. Co ja, stary, będę pani głowę zawracał.
Bardzo
pani dziękuję za pomarańczę w prezencie. Świeci blaskiem piasku
areny. Hołubię ją na spożywczej półce w galerii, ale jutro w
końcu zjem.
Znajdź wydawcę Kasiu...
OdpowiedzUsuń