piątek, 24 maja 2019

Być jak preparat laboratoryjny

Piątek, na oddziale luźniej, fizjoterapeuci wzięli wolne, pacjentów mniej. Kriokomora mrozi skórę boleśnie. Pani ode mnie z grupy opowiada o swoim RZSie, trądziku różowatym i niepoddawaniu się.
Ćwiczę przykładnie w grupie, tym razem ćwiczenia prowadzi Daniel, co chwilę podchodzi do mnie i coś koryguję, bo mięśnie słabe. Przecież nie będę mu tłumaczyć, ze jak na leżąco jak napinam biodra i podnoszę miednicę, to boli mnie prawy bark niespodziewanie. Wszak wie, co to taśma mięśniowa.
Reszta ćwiczących za to reaguje zaciekawieniem w wersji niezdrowej, co już zaczyna mnie irytować. Zmęczenie materiału.
Na polu magnetycznym zasypiam w trzy minuty - noc miałam rwaną, obudziłam się o 4.25, żeby się porozciągać, ale z łóżka udało mi się zwlec dopiero o 4.50 - przecież ja nie wstaję, ja zmartwychwstaję.
Połknęłam Diclo Duo i w akcie desperacji podwójną dawkę Encortonu. A niech tam. Żeby tylko nie rwało. Zaczynają powoli działać po godzinie.

Czekam na ćwiczenia grupowe, więc łażę po olejnych salach klinicznych i szukam wolnej kraty do ćwiczeń rozciągających. Udało się, dzisiaj już nikomu się nie chce. Wolna krata, wolne sądy, wolne asany.
Do sali wchodzi w pewnym momencie blondyn niewysoki w typie urody Michaela Foxa. Ma coś fajnego w aurze, więc gapię się na niego bezczelnie i wysyłam w jego kierunku molekuły zainteresowania - jak Kropka, która węszy. Pan pyta:
- Daniel, mam studentów z AWFu. Nie masz może jakiegoś przypadku ZZSK do pokazania?
Daniel odpowiada:
- Nie, już wszyscy wypisani, a dzisiaj to w ogóle pustki na oddziale.
Michael Fox się stropił:
- Jaka szkoda, tych RZSów tyle, a ZZSK taka trudna i taka ciekawa.

Nie zastanawiam się długo:
- Ja mam ZZSK. I jestem w trakcie rzutu. Z endoprotezą sprzed trzech miesięcy. Spadłam panu zatem z nieba. Chętnie przysłużę się studentom!
Pan pokraśniał. Idziemy na oddział kardiologii. Jest tam sala wykładowa. Po drodze pan mnie przepytuje o wiek, obserwuje moje okrągłe plecy. Wchodzę do sali, tam piętnastu chyba studentów. Patrzą na mnie jak na robala. Skoro już nic w tej chorobie nie ma sensu, to niech się na mnie chociaż uczą.
Notują każde słowo wykładowcy, że to choroba zapalna, przewlekła (jeden student pyta, czy przewlekła oznacza nieuleczalna. Tak - odpowiadam za wykładowcę).
Potem opowiadam, jaki to rodzaj bólu, o jego skali, o tym, co nie działa.
Mówię tak, jakby ich w sali nie było, robiąc z siebie typowy model w sali ćwiczeniowej.
Wskazuję ręką stawy krzyżowo-biodrowe, pokazuję, którędy ból promieniuje. Używam takich słów jak więzadło nadkolcowe, przyczep mięśnia biodrowo-lędźwiowego, gluteus maximus i przeciążenie C4. Mówię też o wyrostkach kolczystych kręgosłupa, osteofitach, supinacji stopy operowanej nogi i przykurczu mięśni klatki piersiowej. Oddzielna wypowiedź dotyczy wskaźników zapalnych i obrazu laboratoryjnego, ale z grupy tylko jedna osoba wie, co to OB. Wyjaśniam. Potem mówię o metodach stosowanych w moim przypadku w terapii manualnej: o metodzie McKenziego, Rakowskiego, terapii kranio-sakralnej, terapii jogą, znaczeniu krioterapii, TRE i metody Feldenkreisa (tak, tak! Żydzi dali światu mnóstwo dobra: Viagrę, sernik, prozac, Facebooka i metodę Feldenkreisa. Na przykład). Patrzę po twarzach, czy są jakieś pytania. Wykładowca w tym czasie milczy, po czym mówi sam:
- Jak państwo widzą, mamy szczęście, bo pani ma wykształcenie medyczne.

No kaman. Bo wiem, co to OB?
Zaprzeczam, mówię, że moje wykształcenie jest zupełnie inne. Po prostu chcę wiedzieć, które układy mi szwankują. Jeden ze studentów pod nosem: wychodzi na to, że wszystkie. Powiedziałam, ze postawiłabym mu piątkę. Za celność i odwagę. 
Potem mam się przechadzać po sali. Studenci opisują mój ruch: podobno widać zmniejszenie zakresu ruchomości bioder (gaddemyt), kompensowanie braku ruchu w stawie krzyżowo-biodrowym prawym lewą stroną ciała (o nie!), jedna z uważniejszych dziewcząt mówi o nienaturalnym podnoszeniu klatki piersiowej do góry, inna o braku wystających łopatek. Podobno pochylam głowę, jak idę. Zwracały mi na to uwagę joginki i mówiły, że to znak nie uduchowienia, a nadmiernego intelektualizmu. Dziwne. Akurat wtedy na terapii jogą miałam podkoszulek z Ulicą Sezamkową. A to ci tuzy intelektu.

Potem pan Fox mnie bada. Tak dokładnie, że Doktor Majkel chyba ostatnio tak dokładnie mnie badał. Muszę w tym celu zdjąć koszulkę, ale jaka to różnica. Przecież jestem preparatem. A oni nie takie rzeczy zobaczą.
Notują pilnie. Opisują moje okrągłe plecy. Moje niedowłady, osłabienia grup mięśniowych, atrofię woli życia. Staję raz na jednej, raz na drugiej nodze. Znów badają objawy Thomasa, Patricka, Trendelenburga Duchenne'a i innych mądrali od traumatologii. Śmieję się, że za dużo tych chłopów w moim życiu. Kiedy leżę na leżance, nie da się ukryć, że biodra są ciągle za słabe. Pan Fox jest zdania, że o kulach powinnam chodzić nadal - dopóki mięśnie miednicy i bioder się nie wzmocnią. bo przeciążenia i kompensacje mogą powodować skręcenie trzpienia wewnątrz kości. No panie, tego już mógł pan przy mnie nie mówić!
Jak ja mam tym sympatycznym dzieciakom powiedzieć, ze musiałam kule odłożyć jak najszybciej, a po operacji śmigać po domu bez, bo nie miałam nikogo do całodobowej pomocy? To nie czas i miejsce na takie dywagacje.
Pokazuje mi trudne ćwiczenie na otwieranie klatki piersiowej, na poszerzanie przyczepów przy mostku. Kiedy naciska na okolice od C4 do C7, syczę z bólu. Mówię, że ciągnie mnie cały mięsień kapturowy. Studenci zapomnieli, że taki istnieje. Cóż, w moim przypadku trudno o tym zapomnieć.
Podczas badania szyi pan Fox niespodziewanie mi tę szyję rozluźnia. Robi to tak niepostrzeżenie, że orientuję się, że mogę spojrzeć w prawo dopiero na czwartym piętrze. To było moje wynagrodzenie za bycie preparatem. Uznałam, że opłacało mi się.
Jeden chłopak zapytał: "ale jak już na starość się ten kręgosłup zrośnie, to przecież boleć nie będzie".
Fox mówi:
- Niekoniecznie na starość.
Musiałam znowu mimicznie zastygnąć, bo pan za chwilę każe mi dotknąć palcami ziemi i mówi, że nawet on tak daleko sięgnąć nie potrafi. Cóż, wiem, że blefował, ale pochwalił mnie:
- Widać, że pacjentka intensywnie ćwiczy. Wystarczy kilka dni bez żadnych ćwiczeń, a w ciele chorego z ZZSK mogą nastąpić nieodwracalne zmiany.

Żeby rozwiać grozę momentu, śmieję się, że twerka to już nie zrobię, ale studenci zauważają, że gdyby lędźwie były zrośnięte tak, jak pokazuje to obraz radiologiczny, nie chodziłabym. Cud, mili Państwo - odpowiadam, bo i co mam powiedzieć. Fox ratuje mnie wskazaniem, że to zasługa ćwiczeń. Trochę w środku rosnę, chociaż mam ochotę im powiedzieć, że gdyby wiedzieli, ile mnie to kosztuje, zastanowiliby się, czy faktycznie się to opłaca. To taka oeconomia divina - wyszarpuję sobie na żywca kawałek wątroby każdego dnia, żeby dostać za to rubinowy koralik widoczny pod mikroskopem. W każdym razie tak to widziałam dzisiaj o 5 rano.

Wczoraj nad ranem śniła mi się Eugenia. To znaczy nie wiem, czy faktycznie mi się śniła, czy do mnie przyszła. Po tym, jak spisałam dekalog radości, coś w środku mnie paliło. Jakieś poczucie nieadekwatności. Cóż to za nowość, że każda radość jest podszyta smutkiem. Ale "śni" mi się ta Gienka, że siedzi skrzywiona na moim obrotowym fotelu w pozie Elżbiety Jaworowicz. Bawi się setnie. Z trudem tłumi wybuch śmiechu. Kpi ze mnie, wiem to. Tupie obutą w trzewik prawą stopą o panele w mojej sypialni. Na palcu obranym z ciała buja zakrwawioną piłę. Musiała kogoś przerżnąć. Albo przypomina mi, co dzierżył Niedźwiedź podczas operacji. Nie wiem. Nie wiem. Jest po 3, zaczyna szarzeć za oknem, a jej pukanie staje się nieznośne. Trudno mi o tej godzinie ruszać szyją, więc mówię:
- Proszę, daj mi jeszcze z godzinę pospać. Miałaś przesiadkę w Modlinie? Gdzie Twoja walizka? Wróciłaś, czy jedziesz dalej?
Uśmiecha się ironicznie, ale tylko częścią niegnijącą. Puka nadal. Cholery można dostać. Kręci piłą na palcu i rozpryskuje mi przy łóżku kropelki krwi. Wpadam na pomysł:
- A może przyszłaś mnie zabrać? Pojedziemy razem. Zawsze chciałam zobaczyć Zanzibar.
Zatrzymuje na palcu piłę. Potem z plaśnięciem rzuca ją pod moje łóżko.
Czuję jej złość. Zbliża się do mnie jak fala.
Jej lot trwa zaskakująco krótko. Ryczy i rozdziewa czarną paszczę naszpikowaną igłami kości jakiegoś nieszczęśnika, którego pożarła przede mną. Wchłania mnie, zalewa ciemną falą wściekłości, że jak to ja jej teraz będę dyktować, kiedy mnie zabierze. Ogarnia mnie absolutna ciemność, pierwotna, afotyczna, niepodszyta światłem. Otwieram i zamykam oczy, ale nie widzę żadnej różnicy. Serce bije mi w tempie allegretto, młócę powietrze rękami i nogami, ale nie wiem, gdzie jest góra, a gdzie dół. Moje myśli są monotematyczne: nie zabijaj, nie zabijaj, nie zabijaj.
A potem już tylko: zabij, zabij, zabij.

Budzę się z cichym okrzykiem. Mam sucho w ustach. Z trudem przechylam się sprawdzić, co z piłą. To nie piła, a czytnik e-booków plasnął na panele. Ale tupanie słychać nadal.
To kran w łazience.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz