piątek, 17 maja 2019

Medical failure

Przyjeżdżam jako przykładna pacjentka do Instytutu na planowy, oczekiwany wlew z leku biopodobnego. Nie zadziałał na początku kwietnia, ale może tym razem się uda. Dziewczyny na izbie przyjęć przyglądają mi się inaczej niż zwykle. Mniej mówią. Nie szukają newsów z życia pisarzy i polityków. Nie chcwalą się nowymi podbojami miłosnymi swoich dzieci. Jedna z nich pyta mnie niespodziewanie, jak się czuję, chociaż to pytanie z jej ust nigdy dotąd nie padło, a widujemy się regularnie od 2015 r.

W ośrodku terapii biologicznej Pani Mirka załatwia za mnie wszystko, tak ja za wszystkich obolałych pacjentów. Wchodzę na kwalifikację. Dzisiaj jest doktor Kasia. Lubię ją, chociaż ona długo nie była do mnie przekonana. Dopiero ubiegłoroczna wystawa zdjęć, do których przygotowałam opisy, przekonała ją do mnie. Zaczęła za mną żartować, powiedziała, że wystawa bardzo ją poruszyła' "Zdjęcia to wcale, pani Kasiu, tak szczerze. Ale przy tych opisach płakałam jak dziecko. Sama nie wierzyła, że pod wpływem liter można tak reagować".
To wpływ sztuki, pani doktor. Nie liter.

Patrzy na mnie też inaczej. Podaję nkietę, teczkę z historią choroby, przyjęciem. Witam się z nią i dziwaczną trochę, zahukaną rezydentką.
- Siłą uścisku taka sama. Ale pani się nie uśmiecha.
O, czyli już widać.
Milczę, bo i co na to odpowiedzieć.
- Jak jest, pani Kasiu?
Opieram z trudem głowę na dłoniach na biurku w gabinecie. Patrzę jej w oczy i milczę. Rozważam. Wyciągam wyniki badań krwi z ubiegłego tygodnia. Podaję je przez biurko. Widzę, jak zmienia się twarz pani doktor. Zerka na mnie znad kartki:
- Boli razy milion widzę. I nerki nie chcą współpracować.
Nie mrugam, nie reaguję.
- Pani Kasiu, czy to możliwe, że pani się poddała?
Myślę sobie, że skoro Kaja Godek widzi związek między zaostrzeniem prawa przeciwko działaniom pedofilskim a wzrostem liczby aborcji, to wszystko jest możliwe. Ale nie odpowiadam.
- Jakie leki pani bierze?
- Osłonowo Dexilant, niestety Diclo Duo dwa razy po 75 mg, Aclexa 200 działa, ale po sześciu godzinach, więc jej nie chcę, Floradix, którego nie wchłaniam, Baclofen, który nie działa, tylko zwalnia mi oddech, Doretę, która też nie działa, ale ma ładne kolory na opakowaniu i okresowo Trosicam, który też nie działa. Ale za to w życiu nie wyremontowałam tylu dachów we śnie jak po tym leku - nawiązuję do żartu Piotra ode mnie z redakcji.
Pani doktor uśmiecha się pod nosem i mówi:
- Humor pani dopisuje, ale widzę tu wpływ doktora House'a.
- Właśnie, czy w Polsce leczy się Vicodinem?
- W życiu go nie przepisałam.
Pani doktor patrzy na książkę, która wystaje spod teczki z historią choroby. Czytam "Zazdrość i medycynę" Michała Choromańskiego i jestem zaskoczona, jakie to dobre. Czytałam też na studiach, ale wtedy czytało się stosy przeróżnych rzeczy nie pod kątem smakowania, tylko konieczności zaliczenia listy lektur. Choromański pisze na przykład o tym, że między miłością a podłością nie ma żadnej różnicy. Dla takich fragmentów warto przejść się do biblioteki:



Nie mam cech infekcji, rezydentka osłuchuje serce, naciska na brzuch, obserwuję, jak z trudem zdejmuję granatowy podkoszulek z granatową lamówką. Pani doktor w tym czasie milczy, ale zerka na mnie. Mówi, że jeśli lek nie działa, można spróbować go zmienić. Zazwyczaj reagowałam w takich sytacjach zaciekawieniem. Teraz znowu nie reaguję. Opowiada o golimumabie, o adalimumabie, o innych wariantach inhibitorów TNF alfa. Milczę, więc podrzuca mi kawałek mięska:
- Interleukiny L-1 - pani pewnie wie, co to.
- Tak, ale moja wiedza nie ma znaczenia przecież.
- Dla mnie ma. Proszę wracać na front. Będziemy dla pani szukać rozwiązania.
Wypisuje plik skierowań, umawia wizyty ambulatoryjne, stempluje recepty. Wysyła mnie na wlew.

W pokoju wlewów pielęgniarki witają mnie niezmiennie serdecznie. Najserdeczniej Małgosia, która mówi o sobie, że "na bank jestem Żydówa, ale Żydów ogólnie nie znoszę". Mało kto jednak umie się wkłuwać tak jak ona - lata praktyki w Instytucie Onkologii robią swoje.
Dostaję wenflon w dłoń, chociaż dziewczyny krzyczą, że tu przecież boli. Patrzę na nie bez wyrazu: przecież tak mnie napierdala kręgosłup, że nawet tego nie poczuję. Znajdują głęboką żyłę od zewnętrznej strony kłębu. Nawet nie mrugam, jak się wkłuwają.

Idzie sól fizjologiczna, ręka chłodnieje, przepływ w żyle pełen. Godzina 8.24. Start wlewu. Dziewczyny zagadują, pytają o książkę Elizabeth Asbrink. Streszczam im opowieść o faszystowskiej przeszłości założyciela IKEA i jego żydowskim przyjacielu.
Dziewczyny przerzucają się plotkami z Pudelka: że dziecko księcia Harry'ego wcale jego nie jest, że Majdanowie mają dziecko z in vitro, że susza taka, że w sumie dobrze, że leje, chociaż będą truskawki.
Wlew idzie swoim zwykłym tempem. Mam tu być nie krócej inż trzy godziny. Ciśnienie miałam niskie, ale przecież zawsze takie mam. Odwdzięczam się dziewczynom opowieścią o wczorajszym koncercie Hani Rani.
Że pokawałkowałam sobie życie, żeby dożywać małych eksplozji radości. Ze teraz dożyję do koncertu, potem dożyję do Targów Książki, potem do Dnia Dziecka, żeby na przystanku jeść truskawki prosto z reklamówki, koniecznie niemyte. I że tak czekałam na koncert Hani Rani, żeby na własne oczy i uszy się przekonać o jej fenomenie. I wczoraj to widziałam. Jak jedna dziewczyna na środku sali w modnym klubie w Warszawie, do którego ludzie przychodzą się głównie alkoholowo upodlić, zahipnotyzowała dziesiątki dusz. Że młodzież porzuciła swoje telefony, nie klikała, nie odpowiadała na Messengerze. Tylko stała ponad dwie godziny w milczeniu, z zamkniętymi oczami i słuchała krystalicznego pianina. Muzyki poważnej. Na ulicy Nowy Świat. W zagłębiu pomiędzy klubami, na tyłach najmodniejszej wśród imprezowiczów i turystów ulicy. Widziałam, jak dziewczęta i chłopcy ocierali łzy, a byłam tam jedną ze starszych słuchaczek. Choć i ludzi w moim wieku nie zabrakło. Znalazłam miejsce przy parapecie, gdzie mogłam trochę się oprzeć i odciążyć kręgosłup. Podszedł jakiś chłopak z piwem w plastikowym kubku. Był tak podobny do Karola ode mnie z roku. Karol miał brązowe, najpiękniejsze oczy świata, włosy w nieładzie, kurtkę prawdziwego podróżnika i w weekendy głównie podróżował autostopem. Pisał pięknie. Kiedyś przy oknie w Maiusie na wiosnę, przy bibliotece żulił ode mnie notatki. I tak bym mu dała. Też był późny maj. Karol pochwalił moje czerwone buty. Założył mi włosy za ucho, bo spadały.
Na rękawie jego kurtki usiadła biedronka. W ciszy Karol przełożył ją na rękę, a potem na mój palec. "Lubi cię" - powiedział Karol. Uśmiechnęłam się, kiedy biedronka maszerowała po mojej dłoni i przeszła na mały palce.
Okazało się, że przed Maiusem Michał palił papierosa. Śledził mnie już od dawna. Przez okno na wysokim parterze widział, że ja i Karol uśmiechamy się do siebie. Kiedy wychodziliśmy razem na ulicę Fosa Staromiejska, żeby razem pójść na wykład z filozofii starożytnej, przyłożył Karolowi w nos. A kiedy chciał go bić dalej, zasłoniłam Karola, rozkładając szeroko ręce. Oparły się o nieostrzyżony żywo[płot. Jedna z gałązek skaleczyła mnie w prawą dłoń.
- Jak możesz, człowieku! To mój kolega z roku!
- Wypierdalaj, dziwko!
I i sama dostałam z pięści w żołądek, a potem w tył głowy. Zdążyłam jeszcze wydusić: uciekaj, Karol!
Michał złapał mnie za włosy i cisnął w żywopłot. Z torby wypadł mi tomik "Opali" Bronisławy Ostrowskiej i klapnął otwarty prosto w soczystą trawę.
Jak to było?

Nie wiem, czy piję złote wino,
Czy wiosennego kwiecia pył?
Czuję na oczach bajkę siną

Podniosła mnie koleżanka z kierunku historia starożytna. Powiedziała tylko, że mogę nocować u niej. Trzymając się za żołądek, podziękowałam i poszłam na piechotę do mieszkania. Wiedziałam, że Michał będzie już pijany, więc raczej do rana nic mi nie zrobi. Bo będzie chrapał. A Kropka czekała na wyprowadzenie na spacer.

Ale ja nie o tym. Chłopak sączył piwo powolutku, słuchał w nabożnym skupieniu. ładnie przymykał oczy. Poprawił raz kosmyk nad czołem takim samym gestem jak onegdaj Karol. Haniu Rani, jesteś objawieniem.

Pielęgniarki rozkręcają się, opowiadają o pacjentach, których historii warto by było, żebym wysłuchała. Że mogę przyjechać z dyktafonem, nagrać, a tak w ogóle to one chcą mnie wyswatać i mają całą kolejkę fajnych chłopaków. I że ja taka fajna, to nie mogę być sama, że chłopa w domu trzeba mieć.

Słucham, ale słyszę coraz słabiej. Na początku czuję niepozorne ciepło w głowie. Może nawet uśmiecham się rozczulona dziewczyn troską. Jest 8.39.
I nagle wiem już, co się ze mną dzieje. Zaczynam wchodzić we wstrząs.
Jeśli teraz przerwą wlew, nie mam szans na poprawę w najbliższych tygodniach. Decyduję się nie zgłaszać objawów niepożądanych. Czuję swędzenie wnętrz ramion. Tak, żeby nie zauważyły, zwalniam kroplówkę. Niech leci powoli. Wzięłam przecież lek antyhistaminowy.
Czuję mrowienie na brzuchu i udach. W głowie czuję już pochodnię. Zerkam na nadgarstek. Tu czysto, ale przy łokciu wykwita czerwony pąk pokrzywki.
Szumi mi w głowie. Zaczyna mnie swędzieć brzuch. Wytrzymasz, Jadwiniu. Chociaż do połowy. Żeby choć jedno popołudnie nie bolało. Wytrzymasz. Babcia z tobą jest.
Dziewczyny świergoczą. Małgosia przynosi mi kawałek Schogetten. Odkładam go jednak na okładkę Choromańskiego zamiast zjeść łapczywie.
Czuję, jak zwalnia mi oddech. Powolutku dociera do mnie, co się dzieje. Mięśnie wiotczeją, więc ból maleje. Jest mi duszno, skóra robi się coraz bledsza i bardziej śliska. "To teraz" - myślę. Jeśli teraz nie zgłoszę działań niepożądanych, mam szansę już się nie obudzić. Wytrzymasz, Jadwiniu. Uda się. Nie masz odwagi zabić się w domu. Więc wykorzystaj tę okazję. Już nie będzie bolało. Koniec nieprzespanych nocy, tańców z poduszkami, podkładanymi a to pod kręgosłup, a to pod nogę. Koniec bolesnego rozciągania taśm, głupich rad typu: może ziółka jakieś wypij na wzmocnienie?
Koniec jeszcze durniejszych i bardziej upokarzających komentarzy: "och, ja doskonale rozumiem, co z tymi nerkami. Teraz w ciąży to wiesz, jak mi wszystko oszalało? Nie masz pojęcia, co ja się wycierpiałam. Normalnie ten mocz to ciągle mam jakiś dziwny, więc doskonale cię rozumiem, w ciąży to cały świat mi wiruje".
Koniec. Uporczywych ćwiczeń bez sensu. Działań bez sensu, bo choroba jest nieuleczalna. Sny o pogrzebie były prorocze.
Jezu, nie boli, mięśnie się rozluźniły. Nareszcie.

Całe moje 33-letnie życie staje mi przed oczami. Ale tylko jego jasne, radosne chwile. Koncert Beth Hart z Mamą Alą i Moniką, smak białego wina z Toskanii, atak śmiechu z Natalią i Radkiem na plaży w Mechelinkach, Natalia idzie do mnie przez słoneczny deptak podczas Festiwalu w Gdyni z widocznym już brzuszkiem, w którym siedzi Zojka. Przynosi mi dwa pyszne ciastka i złotą gwiazdkę na szyję. Mam ją dzisiaj ze sobą. Tak miało być.
Widzę uśmiech Zojki, Henryczek dzielący się ze mną truskawką, oczy miesięcznego Kostka, szalone wygłupy Stacha, skupienie Matyldy, kiedy lepi pierogi, Ania pcha wózek przez angielski park pełen kwitnących jaśminów, deszcz uderza o beton, kiedy czekam na pociąg do Gdyni. Mam cztery lata, a Babcia przynosi mi na kocyk jagody zawinięte w materiałową, twardą od krochmalu chustkę do nosa. Jej ręce pachną drożdżowym ciastem. Idę do Ciebie,  Babuniu. Będziemy razem śpiewać. Ani Ciebie, ani mnie nie będzie już nic bolało. Niech się śmieją Twojej demencji i z mojego utykania. Opowiesz mi, jak się łamie męskie serca. Stamtąd się ponabijam z tego chorego gatunku. Razem z Tobą. I to wrażenie cudu, kiedy siedzę skrzywiona na parapecie, mam zamknięte oczy, a na sweter skapują mi obficie łzy, których się nie wstydzę. Słyszę staccato Hani, nic od siebie nie chcę. Hania jest na tej scenie cała bez naskórka. Z tą nieopisaną wrażliwością wobec agresywnego świata. Wzmacnia dźwięk prawym pedałem, dis we mnie wibruje, drasnęła jakąś część mnie, która zasnęła kamiennym snem. Wiem, że o swoją drogę artystyczną walczyła jak szalona, bo wszyscy jej to odradzali. A ona postawiła na swoim. Po to, żeby teraz ludziom w sercach lód niespodziewanie roztapiać.
Nie ma we mnie żalu ani niezgody. Niczego nie chcę od nikogo. Nie czekam już nawet na spotkanie z Tatą. W głowie tętni mi wierszyk córki Jowo o poznańskich koziołkach, przemykają przed oczami lampy, które liczyłam w drodze na operację, plotę wianek z mleczy w Bieszczadach, Pan Fi przynosi mi peonie, Krysia podaje świeżo wydrukowaną książkę "Czarodzieje", na Targach Książki śmieję się z Paziakiem z nieudolnej propagandy, na komunii Stasia gramy znudzeni z Ignasiem w kółko i krzyżyk i każdy bóg nam ten grzech wybacza, na Unter den Linden słońce niespodziewanie rozlewa się na ulicę po deszczu, Hassan mówi do mnie "Habibati", a potem zaprasza do szalonego tańca wokół ogniska. W Mołdawii siadam na olbrzymich schodach jakiegoś ministerstwa i po prostu patrzę, jak ludzie biegną do pracy. Jest październik, a ja mam urlop. Niczego nie muszę. A razy za wolne spadną do mnie dopiero za tydzień. Więc jeszcze tydzień.
A teraz będzie już tylko teraz. Bez Bólu, bez suchego płaczu, bez beznadziei, bez Niedźwiedzia, jego bolesnej nieobecności, bez igieł, drenów, szarpiącego boku, sztywności porannej, południowej i wieczornej. Nareszcie.
Nie, Małgosiu, nie szarp mną. Daj mi odejść. Już nie chcę. Tak mi dobrze. Wczoraj widziałam się z Kamilą i Maćkiem, zdążyłam wysłuchać Hani Rani, z Wami jestem spokojna i szczęśliwa, nie jestem sama, mam na kolanach Choromańskiego. Zostaw, zostaw ten wenflon, nie wbijaj tam już nic, proszę. Jestem taka zmęczona.



Fotel w pokoju wlewów raptownie zjeżdża. Kładą mnie do reanimacji. Ktoś klepie mnie po twarzy. Słyszę furkot wózka wstrząsowego, wjeżdża defibrylator. O nie, nie podpisałam deklaracji DNR. Będą mnie ratować. Zapomniałam poprosić, żeby jednak nie.
- Słyszy mnie pani? - nachyla się nade mną rezydentka.
Pielęgniarka Małgosia wrzeszczy na rezydentkę: niech pani natychmiast poda epi! Albo steryd, prędko, bo już prawie nie ma ciśnienia! Saturacja sześćdziesiąt, KURWA!
Po raz pierwszy i być może ostatni w życiu słyszę, jak Małgosia przeklina.
Łapie mnie za rękę i sama podaje jakieś leki wielką strzykawką. Nie czeka na reakcję struchlałej rezydentki.
Bledną słoneczne wspomnienia dobrego życia. Znowu mnie szarpią, znowu na siłę mam żyć.
Syczy butla z tlenem, na mojej twarzy lądują plastikowe wąsy.
- Nie nadaje się pani do zawodu! - wrzeszczy doktor Kasia do rezydentki, bo słyszę, jak wbiega do sali.
Naklejają na mnie plastry do monitorowania funkcji życiowych. przypomina mi się OIOM w Otwocku i wrzask Niedźwiedzia: "krew na ósemkę! Natychmiast!".
Zimny stetoskop na mojej klatce piersiowej. Lód w żyłach. Płynie koktajl sterydowy. Płyną leki przeciw reakcji alergicznej.
Małgosia pyta, czy łądować defibrylator.
Doktor Kasia świeci mi w oko latarką.
- Nie, na moim dyżurze pani Kasia nie odejdzie. Pani Kasiu, ja też lubię Choromańskiego. Widziałam, co pani czyta. Nie chce pani doczytać do końca? - jej głos jest spokojny i matczyny, chociaż dzieci nie ma. Jest córką dyplomatów, dzieciństwo spędziła w Stanach, w Polsce nigdy się nie odnalazła oprócz przychodni i niesienia pomocy wykrzywionym bólem.
- Wracaj do nas, pani Kasiu. Wracaj, dziecko - patrzę w wielkie brązowe oczy Małgosi.

Mam łzy w uszach.

Płyną obficie po policzkach.

Kroplówka z lekiem, który zabierał mój Ból, ląduje w koszu. Dwanaście tysięcy złotych idzie do kosza.

Śpię twardo cztery godziny. Pika pulsometr na palcu. Cztery pielęgniarki nie odchodzą od fotela. Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Po 14 już wiadomo, że nie, nie umrę. Jeszcze nie dzisiaj. Nie w maju. Chociaż Babcia mówiła, że maj to najpiękniejszy miesiąc, żeby umrzeć.

Pani doktor patrzy na mnie zmartwiona.
- Pani Kasiu, osoby samotne w takich wypadkach hospitalizujemy.

Odmawiam.

Nie udało się.

A tak blisko byłam zmartwychwstania.




2 komentarze:

  1. Kasiu, walcz i nie poddawaj się. Wiosna idzie, ogródki w Krakowie przed knajpami wyrastają. Jeszcze jeden i kolejny, pamiętaj-licz...
    Ściskam i troskę wysyłam
    A.

    OdpowiedzUsuń