sobota, 25 października 2014

L'esprit de l'escalier



Podły.

To jedyne słowo, które we mnie pobrzmiewa po dzisiejszej rozmowie z Arturem. Oczywiście pobrzmiewa we mnie, ale nie wybrzmieje nigdy. Bo ktoś mnie kiedyś nauczył, że od innych, tym bardziej starszych ode nie osób, mam obowiązek przyjmować obelgi. I nie wolno mi zgłosć jakichkolwiek zastrzeżeń co do tego, że nie podoba mi się, jak jestem przez nich traktowana. Że nie mam prawa głosu. Od lat zbieram owoce wpojonego we mnie przekonania, że jestem nic nie warta. Dzisiaj koszyczek zapełniam boleśnie świadomie.

Rzadko zdarza się tak, że brakuje mi słów, nie mam komentarza. Bóg stworzył mnie gadułą, ale w momentach, kiedy ktoś postanawia wymierzyć mi policzek, żeby poczuć się lepiej sam ze sobą, głos więznie mi w gardle.

A dzisiaj wyglądało to tak:dzwonię i pytam, co u niego, czy jest z wykładami w Katowicach.
Artur, przesadnie głośno żując jakieś jedzenie:
- Nie, mam studentów w Warszawie.
- A jak się czuje Twoja Mama?
- Nie wiem, chyba lepiej.
Cisza. Niezręczna cisza.
- Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia, Kasiu?
Zdębiałam. Jak można cokolwiek na to odpowiedzieć? Zebrałam się jednak w sobie i licząc na obecność dystansu i poczucia humoru w nim, powiedziałam:
- Wiem, że cały czas się gniewasz o ten nieszczęsny pedicuire.
A Artur na to:
- Nie będę z tobą na ten temat rozmawiał, bo coraz bardziej od jakiegoś czasu mnie rozczarowujesz i jesteś skończoną idiotką. Nie mam czasu na takie pierdolenie.
Po czym się rozłączył.
Trwałam jeszcze ze słuchawką przy uchu, licząc na to, że jednak miałam zwidy.
Surpresa: nie miałam.
 
Ostatnio rozmawiałam z Arturem w ubiegły piątek. Wszystko było w miarę w porządku do momentu, w którym zapytał: no, to kiedy skrobiemy nóżki? - mając na myśli profesjonalny zabieg pedicure'u, który robi zawsze perfekcyjnie Kamila. Kiedy byłam na zwolnieniu lekarskim i najmniejsza zewnętrzna bakteria była w stanie mnie zabić, Kamila przyjeżdżała do mnie i u mnie w domu robiła zabieg. Przy okazji robiła go również innym, którzy tego potrzebowali i ja nic nie miałam przeciwko temu, przeciwnie, cieszyło mnie to, że wszyscy są razem i Kamila za jednym zamachem obsługuje kilku klientów, nie musząc targać walizki z utensyliami po całym mieście i wszystkich piętrach.
Ale sytuacja zmieniła się, kiedy wróciłam do pracy. Teraz w redakcji muszę być już od rana, bo mało nas i w ogóle taka jest zasada, że najlepiej być w redakcji na miejscu, bo naczelny musi widzieć, jak fabryka dla niego pracuje.
A Artur od kilku tygodni bezskutecznie próbuje się umówić na pedicuire. Ale bezskutecznie nie dlatego, że Kamili nie pasuje. To jedna z najbardziej elastycznych osób, jaką znam. Okazuje się, że Artur nie wyobraża sobie, że zabieg będzie wykonany gdziekolwiek indziej niż u mnie w domu.
W tym celu mam zostać w domu, pracować z Saskiej Kępy, bo podczas zabiegu mogę zapewnić mu jeszcze intelektualną rozrywkę i przynieść kanapki albo zrobić obiad wtedy, kiedy przyjdzie mu na to ochota, jak również być pod ręką również wtedy, kiedy coś mu nie zasmakuje i będzie mógł mnie za to ukarać, albowiem taki właśnie ma kaprys. Już kilka razy tak było, że jak siedział u mnie na kanapie, to kiwał na mnie ręką jak na usłużnego psa: "kanapkę mi zrób". "Kawy" "Ciastko jakieś bym zjadł". "Zabierz to, to gówno". A ja, walcząc z bólem, utykając i jednocześnie klnąc pod nosem, stałam przy garach, nosiłam, pielęgnowałam, sromałam się, że ciastka mu nie smakują, a chlebek zbyt pikantny.
Ponieważ ostatnie tygodnie w redakcji są wyjątkowo pracowite, mieszka u mnie Asia, zaczęłam kurs hiszpańskiego i naprawdę nie pasuje mi siedzenie w domu przed południem tylko po to, żeby jego obsługiwać jako jego niańka, pedicuire się nie odbył. Zaproponowałam Arturowi, żeby zaprosił Kamilę do siebie. Nie, nie ma mowy. Bo ma nieposprzątane i na wizytę Kamili ze sprzątaniem się nie wyrobi. Ciekawe, że co do niego dzwonię, to sprząta. Zresztą, ma taką zasadę, że nikogo nie wpuszcza do domu. Nawet listonosza. Ekipę remontową ledwo wpuścił. Jak go znam, wcześniej pewnie sprawdził, czy nie mają teczek w IPNie. W ubiegłym roku, kiedy wyszedł ze szpitala, a ja byłam po operacji, pomogłam mu z Blue City przynieść zakupy do domu. Trzymał mnie w przedpokoju na wycieraczce.
Zaproponowałam: ok, skoro nie wyobrażasz sobie, że ktoś wejdzie do Twojego mieszkania, przyjedź do mnie do redakcji z Ochoty na Sadybę, weź klucze, jedź na Saską Kępę, wpuść Kamilę, niech Ci zrobi zabieg, po czym jedź z kluczami ponownie na Sadybę, oddaj mi je, a potem do siebie na Ochotę.
- Nie będę tyle jeździł.
Chacha. Sama się zastanawiam, dlaczego tyle miejsca całej tej żenującej sytuacji poświęcam. Chyba dlatego, że pani Bogna powiedziała mi, że chętnie przeczyta moje wpisy i zmierzy temperaturę ich emocji. Poza tym, jak już zaznaczyłam podczas ostatniej wizyty u niej, pisanie traktuję jak autoterapię.

Ale kolejny policzek od Artura nie wziął się znikąd. To pokłosie. Tego, że zaczęłam próbować mówić o moich potrzebach, o tym, co mnie boli.
W Grecji obraził się na mnie za to, że powiedziałam, że przejście przez kamienistą plażę jest nie dla mnie, bo ból później rozerwie mi biodro. Powiedziałam, że dalej może iść sam, ja zostaję, ale ze względu na mnie nie musi siedzieć pośrodku niczego, może iść dalej zwiedzać. Warknął na mnie, że jestem upierdliwa i głupia, że zamiast docenić to, że on się zdobywa na poświęcenie i zostaje, rezygnując z zapierających dech w piersiach widoków, to ja ględzę. To nie było fair. Wie dobrze, ile mnie kosztuje codzienna walka z moją chorobą i akceptacja mojej niepełnosprawności i jeżeli wytacza takie działa, zupełnie bezpodstawnie, to znaczy, ze ma potrzebę wyżycia się na mnie. I tyle. Nic więcej.
Później przez dwa dni się do mnie nie odzywał, więc w końcu nie wytrzymałam i wedle instrukcji Iwonki powiedziałam mu: "nie mam nic przeciwko temu, żebyś zwracał mi uwagę, kiedy moje zachowanie będzie Twoim zdaniem rozczarowujące albo nieodpowiednie, ale nie zgadzam się na to, żebyś od razu mnie obrażał. Nie zasłużyłam na to. Zrobiłeś mi przykrość. Jesteś dla mnie ważny, kocham cię i szanuję, ale nie zgadzam się na takie traktowanie". Jeszcze w Grecji ze dwa razy mi przyłożył, po czym zamilkł. Przestał mnie tłuc. Do czasu kwestii pedicure'u. A ona i tak ciągnie się od kilkunastu już tygodni. Po raz pierwszy zapytał o to, kiedy w sierpniu poszłam na kontrolę do Instytutu, doktor Michał przeraził się pracą mojego serca, dostałam skierowanie na oddział na cito i wyjazd na urlop zawisł na włosku. Wyszłam stamtąd przerażona, po usłyszeniu kolejnego pytania o badanie genetyczne, Artur zadzwonił, powiedziałam mu, co się stało, a on na to: no dobrze, ale ja chciałem nóżki oskrobać. Gdyby nie to, że miałam ochotę przerwać mu krtań ze wściekłości przez słuchawkę, pewnie popadłabym w katatonię. Naprawdę, przy jego fochach można zwariować. Nikt normalny by tego nie zniósł.  Ale kto powiedział, że ja do normalnych należę.

Pani Bogna powiedziała mi, że jestem ciekawym przypadkiem, bo nie widziała jeszcze, żeby ktoś po takich powiedzmy intensywnych zdrowotnych przejściach jak ja "był taki, jak ja". Mniej więcej tak to powiedziała, w sensie do tego się to sprowadzało. Ale wszystko wskazuje na to, że jeśli będzie kontynuował takie traktowanie, moja cierpliwość się skończy. Coraz częściej mam ochotę mówić na głos o tym, co mnie boli albo co mi nie pasuje. Iwonie jestem wdzięczna bezgranicznie za wszystko, co dla mnie zrobiła. Ale kiedy zaczęła mnie karcić za brak asertywności w taki sposób, że zarzucała mi, że niszczę jej pracę, zaprotestowałam. Powiedziałam, że to nie jest do mnie droga dotarcia. Że jeżeli karci mnie albo ocenia, mówiąc, że niszczę jej pracę, wzbudza we mnie tym większe wyrzuty sumienia. I że to donikąd nie prowadzi. Nawet wycięłam z Wysokich Obcasów wywiad z panią psycholog, który mówi o takich osobowościach, jak ja: że kiedy do kogoś się przywiąże, ten ktoś nie może we mnie walić jak w bęben.
Powiedziałam o tym Iwonie, byłam pewna, że to przyjęła, zrozumiała, naprawdę ma wielką intuicję pod tym względem. Ale dzisiaj dowiedziałam się, ze Iwona jest zdania, że zaprzepaściłam w całości jej pracę. Wychodzi na to, ze jestem w całości winna mojej chorobie. Jak się tego dowiedziałam, najpierw poczułam ucisk w żołądku, a później raptowny ból w biodrze. Ojezu, zawiniłam, Iwonka, której tyle zawdzięczam, jest na mnie zła. Słusznie się gniewa. Ma rację, że się złości. Oboże, jaka ja jestem beznadziejna. Zaprzepaszczam jej ciężką pracę nade mną, której i tak nie jestem warta. To najlepsza terapeutka w Polsce, a ja nie jestem warta ani jednej minuty, którą mi poświęciła, a ja teraz jeszcze moją niesubordynacją, brakiem asertywności i głupotą najzwyczajniejszą wszystko psuję.
A Iwona to przyklepała. Że wszystko zawaliłam. A przynajmniej ta powiedziała Kamili. Poczułam się taka zimna w środku. Opuszczona. I poza jakimś zbiorem. Takim, który rysowaliśmy w podstawówce na matematyce. Bez części wspólnej. Wykluczona. Mówi się o mnie beze mnie. Ocenia się. Przygląda mi się z daleka albo pod lupą. Jak robalowi. Tylko że ja ciągle jestem sama.
Kurwa, sama. I wtedy, jak się budzę o 2 i z bólu nie mogę nawet pisnąć. Do piątej. Kiedy odpokutowuję ataki w Syrii. Grzechy mojego biologicznego ojca. Niemieckie nadużycia wobec mojej rodziny. Polityczne i poselskie grzechy i grzeszki.
Nigdy w życiu bardziej nie pragnęłam samotności. Milczenia książek, kurzu gazet, skrzypienia płyty w czytniku, szumu radia. I jednocześnie od dawna nie miałam tak, że mam ochotę wyć w głos z wściekłości na prawdziwość słów cholernego Sartre'a, że samemu się żyje i samemu umiera.

środa, 22 października 2014

"Już sen, który jest twoim obrazem jedynie, jakże miły"



Sen miałam. Z soboty na niedzielę.
Byłam w Łodzi, to chyba było ciepłe lato. Miałam na sobie długą sukienkę w kwiatki. Padał taki ciepły deszcz, a ja bez butów chodziłam i biegałam po Limanowskiego. A jak do mnie dotarło, że nie boli- zaczęłam tańczyć. Dotańczyłam boso do Dolnej.
Zobaczyłam, że J idzie z M za rękę. Podszedł do mnie, poprawił kaptur bluzy i powiedział: - Moja córka jest taka zmęczona. Chciałbym, żeby odpoczęła. Możemy zatrzymać się u ciebie?
A ja powiedziałam, że z radością. Że mam ciasto i cukierki z prawdziwą czekolada. I że pogramy w jakąś grę.
Nagle okazało się, że nie mogę się ruszyć. Jakaś pani przechodziła obok objuczona zakupami i powiedziała: „głupia, duchy nie zapraszają gości. Nie żyjesz, bo cię nie boli”.
Spłynęłam razem z deszczem. Taki niekompletny człowiek.



***

Kiedyś na zajęciach z interpretacji tekstu usłyszałam, że żeby zrozumieć wiersz, trzeba się go nauczyć na pamięć i chodzić z nim przez kilka lat. Albo kilkanaście. Nieść go po łąkach, po ogrodach, po miastach, dworcach, sklepach, parkach i biurowcach. I tak oto dotarło do mnie, że sonetu Johna Donne'a jeszcze długo będę się uczyć:

Śmierci, próżno się pysznisz; cóż, że wszędy słynie
Potęga twa i groza; licha w tobie siła,
Skoro ci, których — myślisz -jużeś powaliła,
Nie umrą, biedna Śmierci; mnie też to ominie.
Już sen, który jest twoim obrazem jedynie,
Jakże miły: tym bardziej więc musisz być miła,
Aby ciała spoczynek, ulga duszy była
Przynętą, która ludzi wabi w twe pustynie.
Losu, przypadku, królów, desperatów sługo,
Posłuszna jesteś wojnie, truciźnie, chorobie;
Łatwiej w maku czy w czarach sen znaleźć niż w tobie
I w twych ciosach; więc czemu puszysz się tak długo?
Ze snu krótkiego zbudzi się dusza człowieka
W wieczność, gdzie Śmierci nie ma; Śmierci, śmierć cię czeka.

piątek, 10 października 2014

Jesteś lekiem na całe zło

Nie jest wcale źle być Kopciuszkiem. Wybrał z innych właśnie mnie. W bodaj najpiękniejszy i chyba już ostatni tak słoneczny i ciepły dzień w tym roku udało się nam spotkać. I nagle okazuje się, że czasami życie bywa znośne.

Tak ciepłe i lekkie jak wczorajsze wieczorne powietrze w Łazienkach, kiedy na bucie usiadła mi wiewiórka. Paw spojrzał na mnie łaskawie. I dwa kasztany z lśniącym trawiastym łoskotem zaburzyły codzienną pracę mrówek.
trzeba dokumentować takie dni, jak dzisiaj. Bo udało mi się od Iwony przejść do Alei Zielenieckiej i mnie nie bolało. Byłam taka spokojna i szczęśliwa. Wszystko w środku miałam uporządkowane i spokojne. Każda grudka powietrza nim się mieniła.
Tak niewiele mi dzisiaj trzeba było. I tyle mi się przypomniało. Dzwonienie tramwajów przy Placu Narutowicza działa jakoś kojąco, z Łodzią się kojarzy. I z wesołymi porankami na Starej Ochocie, kiedy ze starej suszarki z łoskotem spadały kubki do kawy. Wspominając ten dziwny i nieuporządkowany czas, dzisiaj byłam z nim taka pogodzona, taka szczęśliwa, że w ogóle był mi dany. Ile to razy smażyłyśmy się na dziedzińcu kamienicy z Toot, a w tle dochodził do nas dźwięk puzonu i waltorni upiornych bliźniaków spod siedemnastki. I ten zapach kwiatów od kwiaciarek spod kościoła. I artretyczne rozmowy na ławkach przy przystanku. Chrzęst białych kamieni, kiedy jeszcze w szpilkach przecinałam torowisko, wracając z długiej i potwornej podróży z Katowic, a Toot wyszła mi na spotkanie i pomogła wtargać do mieszkania ciężki roll-up. Kiedy płakałam na ławce pod nieruchomym okiem prezydenta Narutowicza dłuta Wittiga, bo mama przez telefon powiedziała mi, że nic nie jestem warta, a był Dzień Matki i zadzwoniłam do niej, żeby powiedzieć, że właśnie dostałam się na staż do "Polityki". Albo kiedy na Filtrowej odkryłam najlepsze na świecie maliny sprzedawane pod starą pocztą, która miała skrzypiące drzwi i pachniała kwaśnym papierem i kurzem starych listów. Albo jak światło kładło się na murze kamienicy na Mianeckiego, kiedy szłyśmy z Toot poszukiwać znikającej ławeczki. Albo wtedy, kiedy jesień wybuchła rubinowym bluszczem przy kamienicy, gdzie mieszkał Borowski. Tyle wspomnień. Tyle jasnych dni. Wtedy były dla mnie trudne. Dzisiaj wiele bym dała za to, żeby choć jeden taki ochocki dzień przeżyć, bo wtedy jeszcze nie wiedziałam. Bo bolało, ale nie wiedziałam. I karciłam się za moją niesubordynację, za moje narzekanie. Ale jeszcze mogłam przebiegać przez jezdnię, żeby jako pierwsza w kiosku kupić gazetę i sprawdzić, czy to nie sen, że moje nazwisko znalazło się w środku. Że to nie pomyłka w druku, że oto ja, taka przypadkowa dziewczyna z Bałut, przeczytałam książkę, napisałam o niej, a potem ktoś chciał to wydrukować i ktoś oprócz mnie pewnie jeszcze przeczytał. 

Rozmawiałam z Babcią przez telefon.
- Ja to już umrę na pewno, przecież mam sto siedem lat.
- Babciu, w ubiegłym tygodniu miałaś podobno sto, a umierasz od dwudziestu lat.
- A kto ci takich głupot naopowiadał? A moja siostra to jeszcze siedem lat starsza ode mnie jest, to ja już nie wiem, ile ona może mieć lat.
- Babciu, radzę Ci nie mówić Cioci, że skończyła setkę, bo sie na Ciebie obrazi. Ciocia ma dziewięćdziesiąt cztery lata, jest starsza od Ciebie o cztery, nie możesz mieć stu siedmiu, masz dziewięćdziesiąt.
- No tak, ale w dowodzie mi pomylili, a teraz to i tak już umieram i wszystkim o tym mówię.
- Babciu, mówisz to od prawie dwudziestu lat, jestem pewna, że jeszcze pożyjesz.
- Ale mnie już kręgosłup boli.
Nie umiałam odpowiedzieć. Głównie ze względu na "już".
- Mnie też boli, Babciu.
- Bo ty się nie odżywiasz, dziecko.
Zmieniłam temat:
- A jak Kropka?
- Kropka?
- No tak, Kropka, nasz piesek.
- Piesek?
O-o. Znowu.
- Tak, Babciu, piesek, takie czarne stworzonko, co z Tobą mieszka.
Pudło, bo:
- Stworzonko? Co to znaczy?
- No taki czarny piesek, chodzi, przytula się, szczeka czasem.
- ja nie wiem, co ty dziecko mówisz? Jaki piesek?
Kropka w tle zaszczekała:
- Cicho, Kropka, to listonosz pewnie idzie.
Nie poddawałam się:
- No to jak, Babciu, Kropka grzeczna?
- A tak, grzeczna jest. Taka ciocia ją codziennie wyprowadza.
Zdębiałam:
- Babciu, jaka znowu ciocia?
- Oj, bo taka, nie znasz chyba, zakupy mi tu robi, karmi mnie, myje, pilnuje wszystkiego i z Kropką to śpi nawet, w nocy mi lampę gasi. A ja potem zapalam, bo jak wstaję, to bym zęby wybiła, tak ciemno.
- Babciu, to jest Ela, Twoja córka, moja mama.
- Co ty dzisiaj wygadujesz? Ja nie miałam dzieci!
- Babciu, a ja, to kto?
- Kasia jesteś przecież.
- I kim ja jestem dla Ciebie?
- No mówiłaś, że jesteś chora. Ale katar masz?
Wejść tam nie można. Ale jest. Na pewno. W ogrodzie zaświatów siedzi moja Babcia i robi na drutach. Ręce pachną jej drożdżowym ciastem. Herbatę popija ze swojego ulubionego kamiennego kubka. Zawsze z wyciskaną cytryną. Usta maluje karminową pomadką nawet wtedy, kiedy wynosi śmieci. I wypieka najlepsze pączki na osiedlu, za którymi proboszcz przepada i grzeszyć dla nich gotów.

Już widziałam ten babciny uśmiech w ogrodzie, kiedy z daleka go zobaczyłam. Szedł naprzeciwko mnie w niebieskiej bluzie. Chudszy niż zazwyczaj. Bardziej zmęczony. Też rozmawiał przez telefon. Stanęliśmy naprzeciwko siebie. Miał piękne buty z brązowej skóry. W tym samym momencie wyciągnęliśmy palce, wskazując na nasze buty. Bo ja założyłam w hołdzie jesieni lakierowane buty Ala Capone. Uśmiechnął się. Jedną rękę przyłożył do drugiej jak do modlitwy w geście przeprosin.
- Bardzo przepraszam, ale będę musiał kończyć, zaczynam spotkanie.
- A to ja już teraz się położę, dziecko, bo już mi oddychać trudno. Ale ty dużo owoców jedz, bo blada jesteś i pochylona taka. Kości będą chore. Jabłka jedz, niech ci ktoś obierze ze skóry, bo pryskane.
- Dobrze, Babciu, będę jadła.
- I przyjedź do mnie. A nie przykrzy ci się tam? Bo może ci nudno tam w tym mieście, no, jak ono tam, jak mu tam było... Nie przykrzy ci się?
- Nie, Babciu, chodzę do pracy.
Fantom w tym czasie:
- Ależ nie, nie, to nie jest kwestia nakładu...
Babcia:
- To dzieciom teraz każą pracować? Co za czasy przyszły! A do szkoły to ty chodzisz? Śniadaniówkę zabierasz?
- We wtorek wezmę - uśmiechnęłam się, bo przecież we wtorek zaczynam kurs hiszpańskiego.
- No, dobrze, dziecko, na przerwie sobie zjesz. Tylko na dwór nie wychodź, bo się przeziębisz. A ty teraz do szkoły idziesz?
- tak, Babciu, będę miała lekcje z literatury.
- A, no to uważaj, nie gadaj za dużo, żebyś uwagi nie dostała.
Opuścił głowę, ale zerknął na mnie:
- Przepraszam, ale naprawdę muszę już kończyć, oddzwonię do pana wieczorem.
- Dobrze, Babciu, będę się odzywać tylko pytana.
- No dobrze, dziecko, to przyjedź do mnie, bo ja już się z cała rodziną żegnam, bo już będę umierać.
- Nie wiemy, Babciu, kto pierwszy.
- To mówisz, że to moja córka jest?
- Do zobaczenia, Babciu.

Postałam jeszcze chwilę. Pokazał palcem, który stolik. Wyciągnęłam z torby cztery egzemplarze książek do podpisania. Czułam się jak kolporterka z powstania. Napisał "Katarzyna Annie za czujne i życzliwe spojrzenie".
prawie dwie godziny mogłam patrzeć, jak się śmieje. Cieszyłam się każdym zadanym pytaniem. Każdym gestem. Nieruchomym spojrzeniem.
A potem pokazał mi zdjęcia kolegi. Pochyliliśmy się nad ekranem tabletu, jak by to była reprodukcja obrazu.
- Co widzisz?
- Velazqueza.
- Tak, właśnie tak jak w malarstwie XIX-wiecznym pracuje tu światło. A on mu pomaga się rozpraszać.
- Zobacz, jak wyznaczył oś kadru. Żyrandolem.
- A ta kanapa jak z Vermeera, wygląda na miękką, tak światłem nasiąkła.
- Patrz, podwójna przestrzeń, ta kobieta sie odbija w lustrze, a wygląda, jakby do niego zaglądała.
- Tutaj tworzy podwójną, a nawet potrójną przestrzeń.
- Złamał kadr murem i oddzielił nim dwa światła - dzienne i sztuczne.
- Ta stopa. taka erotyczna.
- Rozciągnął przestrzeń.
- Dla mnie rozbielił. idzie w kierunku geometrii.
- I widzisz? Ja tam mam, że potrafię o tym mówić, potrafię to wszystko nazwać, ale nie potrafię zrobić takiego zdjęcia.
- Bo nie można miec wszystkiego. Ale za to jak twój kolega fotograf ma sie wypowiedzieć dla mediów, to nie wiadomo, gdzie patrzeć. Zdania sklecić nie umie. gdyby każdy miał to samo, nikt nikomu nie byłby potrzebny. No i po co być zabierał reportera, żeby zrobić materiał?
- No tak, ale zawsze marzyłem, żeby móc robić dobre zdjęcia.
- A ja zawsze marzyłam, żeby dobrze pisać. Umiem opowiedzieć ludziom o tym, co było w książce. Tak, że po tę książkę pójdą do księgarni. Ale sama książki nie umiem napisać.
- Umiesz. Tylko nie wiesz.
- A Ty umiesz w takim razie robić zdjęcia.
- Zapisz się do OFE.

Nigdy jednego dnia nie usłyszałam od jednej tak ważnej dla mnie osoby tylu komplementów naraz. Ale nie z kategorii tanich i oczywistych. Ona nawet komplementuje, potakując. Powiedział: "matko, jaką ty masz wiedzę. I że ty to zapamiętujesz". niech nie wie, że jestem encyklopedią wiedzy bezużytecznej. Na co komu udziały rynkowe karmelków twardych do życia?

Po secundo: "ty naprawdę czytasz książki. Rozumiesz autora. Nawet jak coś chciał napisać, a mu nie wyszło. Wiesz, o co mu chodzi. Jak ty to robisz?"

I najważniejsze: "nie rozumiem twojej choroby. Ale wiem, że ty już z nią wygrałaś".

Zawisłam na nim w strugach babiego lata. Bo tak rzadko mogę z kimś naprawdę porozmawiać. Tak mało, w dawkach symbolicznych, jak słońce zimą. A to jest jak drugi oddech dla biegacza, jak pierwsze spojrzenie na Ludną, kiedy zakwitły dzikie jabłonie, a ja je zobaczyłam. Widziałam. Wzrok wrócił.

Iwona mnie nie poznała. Byłam tak sprawna, jak wtedy, kiedy brałam Encorton. Spokojna. Nawet trochę senna. Z radości płakałam na wspomnienie jego uśmiechu. I tego, że tak mu się ta książka udała. Boże, jak sie można cieszyć cudzym sukcesem, aż tchu brakuje.

Na balkonie dzisiaj zatrzęsienie biedronek. Nawet piękno w nadmiarze może być odrażające.