sobota, 25 października 2014

L'esprit de l'escalier



Podły.

To jedyne słowo, które we mnie pobrzmiewa po dzisiejszej rozmowie z Arturem. Oczywiście pobrzmiewa we mnie, ale nie wybrzmieje nigdy. Bo ktoś mnie kiedyś nauczył, że od innych, tym bardziej starszych ode nie osób, mam obowiązek przyjmować obelgi. I nie wolno mi zgłosć jakichkolwiek zastrzeżeń co do tego, że nie podoba mi się, jak jestem przez nich traktowana. Że nie mam prawa głosu. Od lat zbieram owoce wpojonego we mnie przekonania, że jestem nic nie warta. Dzisiaj koszyczek zapełniam boleśnie świadomie.

Rzadko zdarza się tak, że brakuje mi słów, nie mam komentarza. Bóg stworzył mnie gadułą, ale w momentach, kiedy ktoś postanawia wymierzyć mi policzek, żeby poczuć się lepiej sam ze sobą, głos więznie mi w gardle.

A dzisiaj wyglądało to tak:dzwonię i pytam, co u niego, czy jest z wykładami w Katowicach.
Artur, przesadnie głośno żując jakieś jedzenie:
- Nie, mam studentów w Warszawie.
- A jak się czuje Twoja Mama?
- Nie wiem, chyba lepiej.
Cisza. Niezręczna cisza.
- Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia, Kasiu?
Zdębiałam. Jak można cokolwiek na to odpowiedzieć? Zebrałam się jednak w sobie i licząc na obecność dystansu i poczucia humoru w nim, powiedziałam:
- Wiem, że cały czas się gniewasz o ten nieszczęsny pedicuire.
A Artur na to:
- Nie będę z tobą na ten temat rozmawiał, bo coraz bardziej od jakiegoś czasu mnie rozczarowujesz i jesteś skończoną idiotką. Nie mam czasu na takie pierdolenie.
Po czym się rozłączył.
Trwałam jeszcze ze słuchawką przy uchu, licząc na to, że jednak miałam zwidy.
Surpresa: nie miałam.
 
Ostatnio rozmawiałam z Arturem w ubiegły piątek. Wszystko było w miarę w porządku do momentu, w którym zapytał: no, to kiedy skrobiemy nóżki? - mając na myśli profesjonalny zabieg pedicure'u, który robi zawsze perfekcyjnie Kamila. Kiedy byłam na zwolnieniu lekarskim i najmniejsza zewnętrzna bakteria była w stanie mnie zabić, Kamila przyjeżdżała do mnie i u mnie w domu robiła zabieg. Przy okazji robiła go również innym, którzy tego potrzebowali i ja nic nie miałam przeciwko temu, przeciwnie, cieszyło mnie to, że wszyscy są razem i Kamila za jednym zamachem obsługuje kilku klientów, nie musząc targać walizki z utensyliami po całym mieście i wszystkich piętrach.
Ale sytuacja zmieniła się, kiedy wróciłam do pracy. Teraz w redakcji muszę być już od rana, bo mało nas i w ogóle taka jest zasada, że najlepiej być w redakcji na miejscu, bo naczelny musi widzieć, jak fabryka dla niego pracuje.
A Artur od kilku tygodni bezskutecznie próbuje się umówić na pedicuire. Ale bezskutecznie nie dlatego, że Kamili nie pasuje. To jedna z najbardziej elastycznych osób, jaką znam. Okazuje się, że Artur nie wyobraża sobie, że zabieg będzie wykonany gdziekolwiek indziej niż u mnie w domu.
W tym celu mam zostać w domu, pracować z Saskiej Kępy, bo podczas zabiegu mogę zapewnić mu jeszcze intelektualną rozrywkę i przynieść kanapki albo zrobić obiad wtedy, kiedy przyjdzie mu na to ochota, jak również być pod ręką również wtedy, kiedy coś mu nie zasmakuje i będzie mógł mnie za to ukarać, albowiem taki właśnie ma kaprys. Już kilka razy tak było, że jak siedział u mnie na kanapie, to kiwał na mnie ręką jak na usłużnego psa: "kanapkę mi zrób". "Kawy" "Ciastko jakieś bym zjadł". "Zabierz to, to gówno". A ja, walcząc z bólem, utykając i jednocześnie klnąc pod nosem, stałam przy garach, nosiłam, pielęgnowałam, sromałam się, że ciastka mu nie smakują, a chlebek zbyt pikantny.
Ponieważ ostatnie tygodnie w redakcji są wyjątkowo pracowite, mieszka u mnie Asia, zaczęłam kurs hiszpańskiego i naprawdę nie pasuje mi siedzenie w domu przed południem tylko po to, żeby jego obsługiwać jako jego niańka, pedicuire się nie odbył. Zaproponowałam Arturowi, żeby zaprosił Kamilę do siebie. Nie, nie ma mowy. Bo ma nieposprzątane i na wizytę Kamili ze sprzątaniem się nie wyrobi. Ciekawe, że co do niego dzwonię, to sprząta. Zresztą, ma taką zasadę, że nikogo nie wpuszcza do domu. Nawet listonosza. Ekipę remontową ledwo wpuścił. Jak go znam, wcześniej pewnie sprawdził, czy nie mają teczek w IPNie. W ubiegłym roku, kiedy wyszedł ze szpitala, a ja byłam po operacji, pomogłam mu z Blue City przynieść zakupy do domu. Trzymał mnie w przedpokoju na wycieraczce.
Zaproponowałam: ok, skoro nie wyobrażasz sobie, że ktoś wejdzie do Twojego mieszkania, przyjedź do mnie do redakcji z Ochoty na Sadybę, weź klucze, jedź na Saską Kępę, wpuść Kamilę, niech Ci zrobi zabieg, po czym jedź z kluczami ponownie na Sadybę, oddaj mi je, a potem do siebie na Ochotę.
- Nie będę tyle jeździł.
Chacha. Sama się zastanawiam, dlaczego tyle miejsca całej tej żenującej sytuacji poświęcam. Chyba dlatego, że pani Bogna powiedziała mi, że chętnie przeczyta moje wpisy i zmierzy temperaturę ich emocji. Poza tym, jak już zaznaczyłam podczas ostatniej wizyty u niej, pisanie traktuję jak autoterapię.

Ale kolejny policzek od Artura nie wziął się znikąd. To pokłosie. Tego, że zaczęłam próbować mówić o moich potrzebach, o tym, co mnie boli.
W Grecji obraził się na mnie za to, że powiedziałam, że przejście przez kamienistą plażę jest nie dla mnie, bo ból później rozerwie mi biodro. Powiedziałam, że dalej może iść sam, ja zostaję, ale ze względu na mnie nie musi siedzieć pośrodku niczego, może iść dalej zwiedzać. Warknął na mnie, że jestem upierdliwa i głupia, że zamiast docenić to, że on się zdobywa na poświęcenie i zostaje, rezygnując z zapierających dech w piersiach widoków, to ja ględzę. To nie było fair. Wie dobrze, ile mnie kosztuje codzienna walka z moją chorobą i akceptacja mojej niepełnosprawności i jeżeli wytacza takie działa, zupełnie bezpodstawnie, to znaczy, ze ma potrzebę wyżycia się na mnie. I tyle. Nic więcej.
Później przez dwa dni się do mnie nie odzywał, więc w końcu nie wytrzymałam i wedle instrukcji Iwonki powiedziałam mu: "nie mam nic przeciwko temu, żebyś zwracał mi uwagę, kiedy moje zachowanie będzie Twoim zdaniem rozczarowujące albo nieodpowiednie, ale nie zgadzam się na to, żebyś od razu mnie obrażał. Nie zasłużyłam na to. Zrobiłeś mi przykrość. Jesteś dla mnie ważny, kocham cię i szanuję, ale nie zgadzam się na takie traktowanie". Jeszcze w Grecji ze dwa razy mi przyłożył, po czym zamilkł. Przestał mnie tłuc. Do czasu kwestii pedicure'u. A ona i tak ciągnie się od kilkunastu już tygodni. Po raz pierwszy zapytał o to, kiedy w sierpniu poszłam na kontrolę do Instytutu, doktor Michał przeraził się pracą mojego serca, dostałam skierowanie na oddział na cito i wyjazd na urlop zawisł na włosku. Wyszłam stamtąd przerażona, po usłyszeniu kolejnego pytania o badanie genetyczne, Artur zadzwonił, powiedziałam mu, co się stało, a on na to: no dobrze, ale ja chciałem nóżki oskrobać. Gdyby nie to, że miałam ochotę przerwać mu krtań ze wściekłości przez słuchawkę, pewnie popadłabym w katatonię. Naprawdę, przy jego fochach można zwariować. Nikt normalny by tego nie zniósł.  Ale kto powiedział, że ja do normalnych należę.

Pani Bogna powiedziała mi, że jestem ciekawym przypadkiem, bo nie widziała jeszcze, żeby ktoś po takich powiedzmy intensywnych zdrowotnych przejściach jak ja "był taki, jak ja". Mniej więcej tak to powiedziała, w sensie do tego się to sprowadzało. Ale wszystko wskazuje na to, że jeśli będzie kontynuował takie traktowanie, moja cierpliwość się skończy. Coraz częściej mam ochotę mówić na głos o tym, co mnie boli albo co mi nie pasuje. Iwonie jestem wdzięczna bezgranicznie za wszystko, co dla mnie zrobiła. Ale kiedy zaczęła mnie karcić za brak asertywności w taki sposób, że zarzucała mi, że niszczę jej pracę, zaprotestowałam. Powiedziałam, że to nie jest do mnie droga dotarcia. Że jeżeli karci mnie albo ocenia, mówiąc, że niszczę jej pracę, wzbudza we mnie tym większe wyrzuty sumienia. I że to donikąd nie prowadzi. Nawet wycięłam z Wysokich Obcasów wywiad z panią psycholog, który mówi o takich osobowościach, jak ja: że kiedy do kogoś się przywiąże, ten ktoś nie może we mnie walić jak w bęben.
Powiedziałam o tym Iwonie, byłam pewna, że to przyjęła, zrozumiała, naprawdę ma wielką intuicję pod tym względem. Ale dzisiaj dowiedziałam się, ze Iwona jest zdania, że zaprzepaściłam w całości jej pracę. Wychodzi na to, ze jestem w całości winna mojej chorobie. Jak się tego dowiedziałam, najpierw poczułam ucisk w żołądku, a później raptowny ból w biodrze. Ojezu, zawiniłam, Iwonka, której tyle zawdzięczam, jest na mnie zła. Słusznie się gniewa. Ma rację, że się złości. Oboże, jaka ja jestem beznadziejna. Zaprzepaszczam jej ciężką pracę nade mną, której i tak nie jestem warta. To najlepsza terapeutka w Polsce, a ja nie jestem warta ani jednej minuty, którą mi poświęciła, a ja teraz jeszcze moją niesubordynacją, brakiem asertywności i głupotą najzwyczajniejszą wszystko psuję.
A Iwona to przyklepała. Że wszystko zawaliłam. A przynajmniej ta powiedziała Kamili. Poczułam się taka zimna w środku. Opuszczona. I poza jakimś zbiorem. Takim, który rysowaliśmy w podstawówce na matematyce. Bez części wspólnej. Wykluczona. Mówi się o mnie beze mnie. Ocenia się. Przygląda mi się z daleka albo pod lupą. Jak robalowi. Tylko że ja ciągle jestem sama.
Kurwa, sama. I wtedy, jak się budzę o 2 i z bólu nie mogę nawet pisnąć. Do piątej. Kiedy odpokutowuję ataki w Syrii. Grzechy mojego biologicznego ojca. Niemieckie nadużycia wobec mojej rodziny. Polityczne i poselskie grzechy i grzeszki.
Nigdy w życiu bardziej nie pragnęłam samotności. Milczenia książek, kurzu gazet, skrzypienia płyty w czytniku, szumu radia. I jednocześnie od dawna nie miałam tak, że mam ochotę wyć w głos z wściekłości na prawdziwość słów cholernego Sartre'a, że samemu się żyje i samemu umiera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz