piątek, 10 października 2014

Jesteś lekiem na całe zło

Nie jest wcale źle być Kopciuszkiem. Wybrał z innych właśnie mnie. W bodaj najpiękniejszy i chyba już ostatni tak słoneczny i ciepły dzień w tym roku udało się nam spotkać. I nagle okazuje się, że czasami życie bywa znośne.

Tak ciepłe i lekkie jak wczorajsze wieczorne powietrze w Łazienkach, kiedy na bucie usiadła mi wiewiórka. Paw spojrzał na mnie łaskawie. I dwa kasztany z lśniącym trawiastym łoskotem zaburzyły codzienną pracę mrówek.
trzeba dokumentować takie dni, jak dzisiaj. Bo udało mi się od Iwony przejść do Alei Zielenieckiej i mnie nie bolało. Byłam taka spokojna i szczęśliwa. Wszystko w środku miałam uporządkowane i spokojne. Każda grudka powietrza nim się mieniła.
Tak niewiele mi dzisiaj trzeba było. I tyle mi się przypomniało. Dzwonienie tramwajów przy Placu Narutowicza działa jakoś kojąco, z Łodzią się kojarzy. I z wesołymi porankami na Starej Ochocie, kiedy ze starej suszarki z łoskotem spadały kubki do kawy. Wspominając ten dziwny i nieuporządkowany czas, dzisiaj byłam z nim taka pogodzona, taka szczęśliwa, że w ogóle był mi dany. Ile to razy smażyłyśmy się na dziedzińcu kamienicy z Toot, a w tle dochodził do nas dźwięk puzonu i waltorni upiornych bliźniaków spod siedemnastki. I ten zapach kwiatów od kwiaciarek spod kościoła. I artretyczne rozmowy na ławkach przy przystanku. Chrzęst białych kamieni, kiedy jeszcze w szpilkach przecinałam torowisko, wracając z długiej i potwornej podróży z Katowic, a Toot wyszła mi na spotkanie i pomogła wtargać do mieszkania ciężki roll-up. Kiedy płakałam na ławce pod nieruchomym okiem prezydenta Narutowicza dłuta Wittiga, bo mama przez telefon powiedziała mi, że nic nie jestem warta, a był Dzień Matki i zadzwoniłam do niej, żeby powiedzieć, że właśnie dostałam się na staż do "Polityki". Albo kiedy na Filtrowej odkryłam najlepsze na świecie maliny sprzedawane pod starą pocztą, która miała skrzypiące drzwi i pachniała kwaśnym papierem i kurzem starych listów. Albo jak światło kładło się na murze kamienicy na Mianeckiego, kiedy szłyśmy z Toot poszukiwać znikającej ławeczki. Albo wtedy, kiedy jesień wybuchła rubinowym bluszczem przy kamienicy, gdzie mieszkał Borowski. Tyle wspomnień. Tyle jasnych dni. Wtedy były dla mnie trudne. Dzisiaj wiele bym dała za to, żeby choć jeden taki ochocki dzień przeżyć, bo wtedy jeszcze nie wiedziałam. Bo bolało, ale nie wiedziałam. I karciłam się za moją niesubordynację, za moje narzekanie. Ale jeszcze mogłam przebiegać przez jezdnię, żeby jako pierwsza w kiosku kupić gazetę i sprawdzić, czy to nie sen, że moje nazwisko znalazło się w środku. Że to nie pomyłka w druku, że oto ja, taka przypadkowa dziewczyna z Bałut, przeczytałam książkę, napisałam o niej, a potem ktoś chciał to wydrukować i ktoś oprócz mnie pewnie jeszcze przeczytał. 

Rozmawiałam z Babcią przez telefon.
- Ja to już umrę na pewno, przecież mam sto siedem lat.
- Babciu, w ubiegłym tygodniu miałaś podobno sto, a umierasz od dwudziestu lat.
- A kto ci takich głupot naopowiadał? A moja siostra to jeszcze siedem lat starsza ode mnie jest, to ja już nie wiem, ile ona może mieć lat.
- Babciu, radzę Ci nie mówić Cioci, że skończyła setkę, bo sie na Ciebie obrazi. Ciocia ma dziewięćdziesiąt cztery lata, jest starsza od Ciebie o cztery, nie możesz mieć stu siedmiu, masz dziewięćdziesiąt.
- No tak, ale w dowodzie mi pomylili, a teraz to i tak już umieram i wszystkim o tym mówię.
- Babciu, mówisz to od prawie dwudziestu lat, jestem pewna, że jeszcze pożyjesz.
- Ale mnie już kręgosłup boli.
Nie umiałam odpowiedzieć. Głównie ze względu na "już".
- Mnie też boli, Babciu.
- Bo ty się nie odżywiasz, dziecko.
Zmieniłam temat:
- A jak Kropka?
- Kropka?
- No tak, Kropka, nasz piesek.
- Piesek?
O-o. Znowu.
- Tak, Babciu, piesek, takie czarne stworzonko, co z Tobą mieszka.
Pudło, bo:
- Stworzonko? Co to znaczy?
- No taki czarny piesek, chodzi, przytula się, szczeka czasem.
- ja nie wiem, co ty dziecko mówisz? Jaki piesek?
Kropka w tle zaszczekała:
- Cicho, Kropka, to listonosz pewnie idzie.
Nie poddawałam się:
- No to jak, Babciu, Kropka grzeczna?
- A tak, grzeczna jest. Taka ciocia ją codziennie wyprowadza.
Zdębiałam:
- Babciu, jaka znowu ciocia?
- Oj, bo taka, nie znasz chyba, zakupy mi tu robi, karmi mnie, myje, pilnuje wszystkiego i z Kropką to śpi nawet, w nocy mi lampę gasi. A ja potem zapalam, bo jak wstaję, to bym zęby wybiła, tak ciemno.
- Babciu, to jest Ela, Twoja córka, moja mama.
- Co ty dzisiaj wygadujesz? Ja nie miałam dzieci!
- Babciu, a ja, to kto?
- Kasia jesteś przecież.
- I kim ja jestem dla Ciebie?
- No mówiłaś, że jesteś chora. Ale katar masz?
Wejść tam nie można. Ale jest. Na pewno. W ogrodzie zaświatów siedzi moja Babcia i robi na drutach. Ręce pachną jej drożdżowym ciastem. Herbatę popija ze swojego ulubionego kamiennego kubka. Zawsze z wyciskaną cytryną. Usta maluje karminową pomadką nawet wtedy, kiedy wynosi śmieci. I wypieka najlepsze pączki na osiedlu, za którymi proboszcz przepada i grzeszyć dla nich gotów.

Już widziałam ten babciny uśmiech w ogrodzie, kiedy z daleka go zobaczyłam. Szedł naprzeciwko mnie w niebieskiej bluzie. Chudszy niż zazwyczaj. Bardziej zmęczony. Też rozmawiał przez telefon. Stanęliśmy naprzeciwko siebie. Miał piękne buty z brązowej skóry. W tym samym momencie wyciągnęliśmy palce, wskazując na nasze buty. Bo ja założyłam w hołdzie jesieni lakierowane buty Ala Capone. Uśmiechnął się. Jedną rękę przyłożył do drugiej jak do modlitwy w geście przeprosin.
- Bardzo przepraszam, ale będę musiał kończyć, zaczynam spotkanie.
- A to ja już teraz się położę, dziecko, bo już mi oddychać trudno. Ale ty dużo owoców jedz, bo blada jesteś i pochylona taka. Kości będą chore. Jabłka jedz, niech ci ktoś obierze ze skóry, bo pryskane.
- Dobrze, Babciu, będę jadła.
- I przyjedź do mnie. A nie przykrzy ci się tam? Bo może ci nudno tam w tym mieście, no, jak ono tam, jak mu tam było... Nie przykrzy ci się?
- Nie, Babciu, chodzę do pracy.
Fantom w tym czasie:
- Ależ nie, nie, to nie jest kwestia nakładu...
Babcia:
- To dzieciom teraz każą pracować? Co za czasy przyszły! A do szkoły to ty chodzisz? Śniadaniówkę zabierasz?
- We wtorek wezmę - uśmiechnęłam się, bo przecież we wtorek zaczynam kurs hiszpańskiego.
- No, dobrze, dziecko, na przerwie sobie zjesz. Tylko na dwór nie wychodź, bo się przeziębisz. A ty teraz do szkoły idziesz?
- tak, Babciu, będę miała lekcje z literatury.
- A, no to uważaj, nie gadaj za dużo, żebyś uwagi nie dostała.
Opuścił głowę, ale zerknął na mnie:
- Przepraszam, ale naprawdę muszę już kończyć, oddzwonię do pana wieczorem.
- Dobrze, Babciu, będę się odzywać tylko pytana.
- No dobrze, dziecko, to przyjedź do mnie, bo ja już się z cała rodziną żegnam, bo już będę umierać.
- Nie wiemy, Babciu, kto pierwszy.
- To mówisz, że to moja córka jest?
- Do zobaczenia, Babciu.

Postałam jeszcze chwilę. Pokazał palcem, który stolik. Wyciągnęłam z torby cztery egzemplarze książek do podpisania. Czułam się jak kolporterka z powstania. Napisał "Katarzyna Annie za czujne i życzliwe spojrzenie".
prawie dwie godziny mogłam patrzeć, jak się śmieje. Cieszyłam się każdym zadanym pytaniem. Każdym gestem. Nieruchomym spojrzeniem.
A potem pokazał mi zdjęcia kolegi. Pochyliliśmy się nad ekranem tabletu, jak by to była reprodukcja obrazu.
- Co widzisz?
- Velazqueza.
- Tak, właśnie tak jak w malarstwie XIX-wiecznym pracuje tu światło. A on mu pomaga się rozpraszać.
- Zobacz, jak wyznaczył oś kadru. Żyrandolem.
- A ta kanapa jak z Vermeera, wygląda na miękką, tak światłem nasiąkła.
- Patrz, podwójna przestrzeń, ta kobieta sie odbija w lustrze, a wygląda, jakby do niego zaglądała.
- Tutaj tworzy podwójną, a nawet potrójną przestrzeń.
- Złamał kadr murem i oddzielił nim dwa światła - dzienne i sztuczne.
- Ta stopa. taka erotyczna.
- Rozciągnął przestrzeń.
- Dla mnie rozbielił. idzie w kierunku geometrii.
- I widzisz? Ja tam mam, że potrafię o tym mówić, potrafię to wszystko nazwać, ale nie potrafię zrobić takiego zdjęcia.
- Bo nie można miec wszystkiego. Ale za to jak twój kolega fotograf ma sie wypowiedzieć dla mediów, to nie wiadomo, gdzie patrzeć. Zdania sklecić nie umie. gdyby każdy miał to samo, nikt nikomu nie byłby potrzebny. No i po co być zabierał reportera, żeby zrobić materiał?
- No tak, ale zawsze marzyłem, żeby móc robić dobre zdjęcia.
- A ja zawsze marzyłam, żeby dobrze pisać. Umiem opowiedzieć ludziom o tym, co było w książce. Tak, że po tę książkę pójdą do księgarni. Ale sama książki nie umiem napisać.
- Umiesz. Tylko nie wiesz.
- A Ty umiesz w takim razie robić zdjęcia.
- Zapisz się do OFE.

Nigdy jednego dnia nie usłyszałam od jednej tak ważnej dla mnie osoby tylu komplementów naraz. Ale nie z kategorii tanich i oczywistych. Ona nawet komplementuje, potakując. Powiedział: "matko, jaką ty masz wiedzę. I że ty to zapamiętujesz". niech nie wie, że jestem encyklopedią wiedzy bezużytecznej. Na co komu udziały rynkowe karmelków twardych do życia?

Po secundo: "ty naprawdę czytasz książki. Rozumiesz autora. Nawet jak coś chciał napisać, a mu nie wyszło. Wiesz, o co mu chodzi. Jak ty to robisz?"

I najważniejsze: "nie rozumiem twojej choroby. Ale wiem, że ty już z nią wygrałaś".

Zawisłam na nim w strugach babiego lata. Bo tak rzadko mogę z kimś naprawdę porozmawiać. Tak mało, w dawkach symbolicznych, jak słońce zimą. A to jest jak drugi oddech dla biegacza, jak pierwsze spojrzenie na Ludną, kiedy zakwitły dzikie jabłonie, a ja je zobaczyłam. Widziałam. Wzrok wrócił.

Iwona mnie nie poznała. Byłam tak sprawna, jak wtedy, kiedy brałam Encorton. Spokojna. Nawet trochę senna. Z radości płakałam na wspomnienie jego uśmiechu. I tego, że tak mu się ta książka udała. Boże, jak sie można cieszyć cudzym sukcesem, aż tchu brakuje.

Na balkonie dzisiaj zatrzęsienie biedronek. Nawet piękno w nadmiarze może być odrażające. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz