niedziela, 12 maja 2019

Tuż pod powierzchnią

Nareszcie pada.
Strach pomyśleć, jakie żniwo susza zbiera już teraz. Kto wie, czy będą czereśnie, jabłka, bo truskawki zawsze można przeflancować z Grecji.



To nie jest tak, że tylko siedzę i się nad sobą użalam. Robię, co w mojej ludzkiej mocy. Staram się w domu nie siedzieć, więc wychodzę, spaceruję. Tyle że długo nie mogę, bo boli. Jak już przejdę kilka kilometrów, siadam, bo przecież w rzucie nie mogę przesadzać. I wtedy zaczyna się dramat, bo siedzenie betonuje.
Nie, nie przywarłam do choroby. Nie przytulam się do niej. Nie chcę być chora. Nienawidzę chorowania. Moje życie odkąd pamiętam było pasmem aktywności. W ciągu doby więcej działałam niż spałam. Byłam wręcz zła, że muszę położyć się spać, sen uważałam za stratę czasu. A teraz? Po południu ścina mnie z nóg i czy mi się to podoba, czy nie, muszę się położyć. Śnię o pobieraniu krwi, ucieczce z budynku, w którym za chwilę ma wybuchnąć bomba, o spacerach z Kropką i mnóstwie dziwności, które wyrzuca z siebie moja podświadomość. Ja te obrazy zapominam, a Jung nie nadążyłby z ich interpretacją.

W piątek odebrałam wyniki badań krwi. Są jeszcze gorsze niż przed wlewem. Nowością jest to, że siadają mi nerki. Nie tolerują tylu leków przeciwbólowych, strajkują. Mam krew w moczu. Anemia wróciła. OB zbliża się do trzech cyfr. CRP 39. Płytki krwi są olbrzymie. Wskaźniki anizocytozy dramatycznie zaniżone. Co się z Tobą dzieje, Jadwiniu?
Piję pokornie Floradix, namaszczam się więc wyciągiem z ziół i dostarczam łatwo przyswajalne żelazo w płynie w szlachetnym towarzystwie witamin z grupy B. I nic. Mój organizm jakby w ogóle moich działań nie rejestrował. Łykam kwasy omega, żeby przyspieszyć przepływy międzykomórkowe. Piję dużo wody, sok z buraka, jem surowe warzywa i owoce w rozsądnej ilości. Jem ryby, mięso dobrej jakości, staram się wysypiać, choć na to, że ból mnie w nocy budzi, niewiele pomogę. Terapia manualna, kranio-sakralna, joga, wizyty u psychoterapeutki - nic. Moje ciało pozostaje ślepe na wszelką pomoc. Moje ciało chce się zabić. Moje ciało nie chce żyć.

Zaczynam dzień o 5.30. Ćwiczę, rozciągam się, praktykuję asany, potem ćwiczenia z taśmą, na rowerze. Moja dotychczasowa biblioteka przypomina już bardziej świetlicę środowiskową, bo w każdym kącie jest jakiś zaawansowany sprzęt do ćwiczeń albo specjalistyczna poduszka. Taśmy, paski, wałki, klocki. Obok nich leżą książki Coetzeego, atlasy anatomiczne, zbiory wierszy i listów Szymborskiej i Kornela.

Dwa razy zawróciłam spod brany Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Wciąż mam nadzieję, że poradzę sobie bez inhibitorów MAO. Ciągle jeszcze się łudzę, że dam radę. A co tu się okazuje? Że te, które miałam za ostoje spokoju, siły i naturalnej odporności na życiowy wpierdol już dawno łykają leki przeciwdepresyjne. Mama Ala od roku, MamAsia od dwóch lat. Co prawda Mama Ala ma superodpowiedzialną pracę związaną z przesyłem gazu i do tego jest tam jeszcze dyrektorem finansowym, a MamAsia oprócz bycia sędzią okręgowym ma nieuleczalnie chorego syna. To może wobec tego więcej im wolno? Bo może one jednak więcej wycierpiały?
Aha, to ten moment. Kiedy neguję moje cierpienie. Kiedy zarzekam się, że jeszcze więcej mogę znieść, że jestem i będę dzielna, że te ciosy, które spadły, to nic. Czyli to jest ta twoja omnipotencja, Kasiu, zakrawająca na narcyzm. To tu się objawia. W twoim pragnieniu bycia uśmiechniętym Chrystusem ukrzyżowanym po stokroć.

Ot, taki przykład. Jest sobie taki magazyn "Pismo", którego pojawienie się na rynku zarejestrowałam z radością niepomierną. Przyzwoicie złożone, ślepe na trendy, podejmujące tematy, które podejmować warto, ale komercyjnym redakcjom się nie opłaca. A piszą do niego moi nauczyciele, niedosiężni intelektualnie dziennikarze innych redakcji czy najlepsze pióra polskiej literatury. Zdarzają się też parafrazy i cudowne tłumaczenia tekstów zagranicznych. Czytanie "Pisma" to dla mnie święto i radość wielka. Cóż się okazało? Po jednych zajęciach Grynberg bez mojej wiedzy wysłał dwa moje teksty do "Pisma". Odezwali się do niego, że chcą publikować niezwłocznie. Że są wzmożeni i zachwyceni i że gdzie ja się do tej pory chowałam? (No jak to gdzie? Na Sadybie, gdzie zawsze słyszę, że mój "literacki styl należy tępić", bo "nasz targetowy czytelnik nie życzy sobie ładnego stylu, tylko informacji, jak pomnażać kapitał"). Razem z moimi tekstami Mikołaj wysłał jeszcze teksty Ewy, które uważam za świetne, celne, subtelne i misternie skonstruowane. Chylę czoła również przed wielkim wkładem jej pracy z zdobywanie informacji na Podlasiu od mieszkańców wsi pamiętających jeszcze wojnę. Nie wiem, czy byłoby mnie stać na taką żelazną rzetelność w obliczu faktu, że mamy do czynienia z historiami Żydów wydanych przez Polaków na śmierć. Nie wiem. Tym niżej przed Ewą chylę czoła.
Ale teksty Ewy do publikacji nie przeszły. I co robię? Zarzynam się. Pozwalam się wyżerać wyrzutom sumienia. Odczuwam Schadefreude: czekam na mejl z redakcji celem umówienia procesu redakcyjnego, boję się tego jak cholera (co, jeśli z mojej twarzy wyczytają, że jestem skończoną idiotką i opowiadanie ściągnęłam z internetu?), a z drugiej strony baniaczę, jak tu namówić redakcję do publikacji i mojego, i Ewy tekstu. Żeby uspokoić sumienie. O, nikczemny mechanizmie autodestrukcji, jakże głęboko we mnie siedzisz. Co z tego, że cię rozpoznaję, skoro jestem wobec Ciebie zupełnie bezsilna? 

Strwożona, że ktoś mi zarzuci aspołeczność i samoużalanie, odsunęłam się od wszystkich skrajnie. Staram się spotykać rzadko, ale za to efektywnie albo z celem w tle.

Swoją dobrocią i szczerością na łopatki rozłożył mnie Adaś, właściciel mieszkania, które wynajmowała od niego Anita. Dzwoni do mnie od czasu do czasu, opowiada o Saskiej Kępie, o tym, że we wczesnych latach 60. na miejscu mojego bloku było jeszcze pastwisko. O tym, jak jako mały chłopiec biegał do szkoły w pończochach i specjalnym staniku zainstalowanym na ciele dziecka, żeby rajtuzy nie zjeżdżały (nie było wtedy jeszcze lycry, c'mon). Uwielbiam Adasia opowieści i jego niespieszną, słoneczną narrację. Żal mi, że ma chore serce i źle się czuje. Chłonę jego sposób mówienia, umiejętność zachwycania się rzeczywistością, jego zabawne wtręty językowe "proszę ja ciebie" albo zaskakujące konstrukcje, jak ta: "boję się, że popadnę w stan dystraktu duchowego". Wczoraj przyjechał, żeby przechować u siebie w garażu opony do Pandy. Przyjrzał mi się czujnie, westchnął, że jestem zmarnowana jak nieszczęście, po czym wsadził mnie do swojego Clio i zabrał nad Wisłę na dalekim Wawrze. Pytał co chwilę, czy nie jest mi za trudno iść, czy mnie nie boli, czy nie chcę już przypadkiem wracać do samochodu. Nie chciałam, bo siedzenie w samochodzie doprowadza mnie do szału, trudno mi się wsiada, trudno wychodzi. Już wolę chodzić, nawet jak ławki są daleko. Poza tym krępuje mnie troska o mnie: z jednej strony za nią tęsknię, z drugiej - przypomina mi się, że całkiem niedawno złapałam zatruty haczyk oszustwa. Ktoś zarzekał się, że będzie się mną opiekował, a potem zniknął, jakby założył czapkę niewidkę. A ja zostałam sama, z rozbudzonym apetytem, w samym środku procesu oswajania się z tym, że mogę coś dla kogoś znaczyć.  
Adaś powiózł mnie w kierunku głębokich wawerskich posiadłości aż na ulicę Romantyczną. Pokazał mi plażę nad Wisłą, która do plażowania absolutnie się nie nadaje, ale za to widać z niej piaszczyste łachy na rzece, a zabudowy Warszawy już ani trochę. Pojechaliśmy jeszcze dalej, ulicą Bysławską, a tam okazało się, że istnieje coś takiego jak rezerwat ptaków. Topola smużyła się na poszyciu jak szron. Przy skarpie kwilił jakiś ptak, którego nazwy nie znam. Rzeką płynął czekoladowy labrador. W pysku miał wielką gałąź, musiał płynąć bardzo długo, bo był zmęczony. Zaimponowała mi jego zawziętość. Nie mógł wyjść sam na brzeg, bo skarpa strona, a pies wodą nasiąknięty był ciężki, więc Adaś pociągnął konar i w ten sposób wydobył mokrego labradora na brzeg. Pobiegł dalej, nie dziękując.

Nogi zapadały mi się w piasku, ale nowemu biodru nie szkodzą górki i dołki. Nie tracę równowagi, mimo rzutu ćwiczenia, które wykonuję codziennie, działają: wzmacniają się przywodziciele, noga jest coraz silniejsza. Adaś co chwilę pyta, czy to lawirowanie po ścieżkach mi nie szkodzi. Nie wiem. Może szkodzi. Ale jakie to ma znaczenie?
Przywiózł mnie do domu, pożyczyłam mu zbiór opowiadań Bawołka, a sama położyłam się wczoraj spać. Po godzinie ocknęłam się i byłam zaskoczona, że owszem, boli mnie, ale nie tak, jak zwykło albo tak, jak przewidywałam, że po wycieczce powinno boleć. Wsiadłam do Pandy i nie wiem zupełnie czemu pojechałam do Otwocka. Wybrałam plażę miejską, bo ludzi więcej, a zbliżał się już wieczór. Leżałąm w szpitalu w jednym z najczystszych i najprzyjaźniejszych klimatycznie miast w Polsce, a tak niewiele z tego powietrza użyłam. Bo zimą nigdzie przecież się nie wybiorę, a jedyne, co mi było wolno, to peregrynować po szpitalu o kulach.




Patrzyłam na Świder, jak leniwie zakręca i przypominały mi się czasy, kiedy ja byłam młoda i mnie nie bolało. Kiedy siadałam nad zalewem albo w parku, albo kiedy nad jeziorem z koleżankami odrabiałyśmy zaległe prace domowe z chemii.
Młodzież grilluje, śpiewa, flirtuje, śmieje się, robi selfie, przytula się, bluźni, pije piwo, jeździ wyczynowo na rowerach. Na jasnych łachach piasku przytulają się zakochani. Świder jest ciepły i niebrudny. Ptaki mają używanie, w powietrzu kołują małe szare muszki, na zakrętach dróżek królują niezapominajki. Tylko w maju zieleń potrafi być taka soczysta i jędrna, choć to niedorzeczne, bo susza powoduje, że każdy krok wzbudza tumany kurzu. Ale przyroda sobie sama radzi. Kwitnienie trwa, chociaż warunki ku temu niesprzyjające. Ludzie nie przestaną się zakochiwać, chociaż na świecie tyle serc złamanych. Dzieci nie przestaną się rodzić dlatego, że gdzieniegdzie istnieją przypadki chorób autoimmunologicznych. Kula ziemska wciąż się kręci, chociaż tyle na niej zła i niedorzeczności. Ptaki wiją gniazda. W sierpniu nocą gwiazdy będą wyglądały jak rozsypane na aksamicie diamenty, dziewczęta będą odsłaniały ramiona pachnące opaloną skórą i brzoskwiniowym balsamem. Wieczorami bulwary będą tętnić śmiechem i stukotem szklanek, popołudniami turyści będą szukali ochłody na Nowym Mieście przy fontannach. Świecie, jak cudownie, że radzisz sobie zupełnie beze mnie.

Dziś jest Światowy Dzień Pielęgniarek. Przypomniało mi się, że Niedźwiedzia i Edytę ukoronowałam, ale przecież przez większość doby były ze mną pielęgniarki. Ich ciepło, serdeczność, zaskakujące oddanie i niespotykany profesjonalizm zostaną we mnie na zawsze. Postanowiłam, że niewiele mogę, ale zawiozę im kwiatki, coś napiszę i przywiozę ze sobą coś słodkiego. Czyli znowu zaplanowałam część niedzieli, żeby nie siedzieć w domu i nie użalać się nad sobą. List napisałam ręcznie - najwyraźniej, jak potrafiłam (a to niełatwe, bo bazgrałam zawsze, a teraz jeszcze boli mnie każda kosteczka w śródręczu), zwinęłam w rulonik i przebodłam długopisem w kształcie kości ramienia.
Na dyżurze były pielęgniarki, które najbardziej lubiłam. Jedna z nich niedawno straciła mamę. Widać było po niej, że coś w niej pękło i zwiędło. Ale śmiała się jak zawsze, jak wtedy, kiedy przywiozła mnie z OIOMu po operacji. I salowa Ania też była. Też płakała. Mówię do niej: "proszę nie płakać, to święto, pani przecież też, proszę sobie wziąć kawałek szarlotki". A ona na to: "pani była jedyną pacjentką, która mnie nie poniżała. Pracuję dwadzieścia lat. Wiem, co mówię".
Zdumiałam się, bo Ania była kochana, zawsze na wezwanie i nie zarejestrowałam, żeby ktoś traktował ją źle. Ale cóż my wiemy o drugim człowieku? Może ona większość gestów do niej adresowanych odczytuje niezgodnie z intencją adresata? Wzruszyła mnie też, że mnie pamiętała, że mnie uściskała, że dziewczyny się ucieszyły.
Oddział pełen, większość po operacjach, ruch na korytarzu mały, nikt przy barierkach nie ćwiczy. Pokój lekarski pusty. Kto mógł, wyszedł na spacerniak albo przed szpital, bo czas odwiedzin. Powietrze było czyste, przejrzyste, gorące. Drzewa w ogrodzie gęste od igliwia i nasyconych liści, jakże inne od tych lutowych, które wyglądały jak wychudłe ramiona wyciągnięte do nieba.
Cała Polska żyje filmem dokumentalnym braci Sekielskich. Też obejrzałam. No przecież własne zdanie tylko tak można sobie wyrobić. I co? Najbardziej porażające jest to, że przecież o tych wszystkich szokujących faktach wiemy nie od dzisiaj. Przez to film wydaje się przegadany, przeszkadzają w nim dłużyzny. Przygnębiają obrazy zaśnieżonych, smutnych miast, wyzutych z nadziei rozmówców. Tak, wiem, że to potworne. Jak los dzieci z książki Justyny Kopińskiej o siostrze Bernadetcie. I co? Czy mogę coś na to zaradzić? Nic. A do kościoła przestałam chodzić już wiele lat temu. Nie mogę, nie znoszę hipokryzji.
Jedyny moment autentycznego przerażenia spłynął na mnie wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, jak bardzo Tomek Sekielski podobny jest do Niedźwiedzia. Ścisnęło mnie w gardle, serce przyspieszyło, ból przeszył mi prawy bark i lewą część mięśnia trapezowego. Poderwałam się, złapałam zieloną gumę do ćwiczeń, rozciągnęłam. Wypiłam szklankę wody. Wzięłam pięć głębokich oddechów. Zracjonalizowałam. Wewnętrznie się przytuliłam. Zjadłam kawałek jabłuszka. Pochwaliłam się za dzielność.

Pod koniec filmu dotknęłam nieopatrznie ręką policzka.
Był mokry.
Zupełnie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz