środa, 18 stycznia 2017

Styczeń-stręczyciel

Chroniczne zmęczenie, z którego tak chętnie kpi i dworuje sobie moja rodzina, zaowocowało koncertowym rozłożeniem na łopatki. Plackiem leżałam nazbyt długo, mając wrażenie dorobienia się odleżyn na narządach wewnętrznych, po czym zwlokłam się ledwo żywa, zupełnie nie jak Chrystus z grobu dnia trzeciego. Jak to u mnie - nic zwyczajnego. Niby nie bolało mnie gardło, niby nie miałam kaszlu, kataru, tylko gorączka robiła ze mną, co chciała i regularnie próbowała rozsadzić elektroniczny termometr. A wyróżnik tego, co mnie niemal zamiotło, to ból głowy. Oooo, jeśli myślałam, że te migrenowe cuda, które podejrzewano o bóle pochodzenia kostnego, uważałam za nieznośne, oświadczam, że o bólu czerepu nic nie wiem. Tym razem bite cztery dni bolało mnie tak, że nie wiedziałam, czy to mi się śni, czy może ja już umarłam, a po drugiej stronie ciągle mnie boli? Próg bólu mam wysoki, a jakże. Dnia trzeciego, kiedy odważyłam się zapalić światło w łazience, na swój widok aż wrzasnęłam, zapewne ku uciesze sąsiadki z dołu. Byłam pewna w niedzielę wieczorem, że musiałam w czwartek słabo zmyć resztki tuszu do rzęs, który i tak stosuję skąpo. Dalejże, zaczęłam palcem odruchowo trzeć cienką skórę przy łuku brwiowym. Mocniej i mocniej. Ki czort - nie schodzi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy się zorientowałam, że choroba pozostawiła po sobie nie tylko trupią bladość, ale i wybroczyny wokół oczu. Ból głowy zniosłam, ale moje naczynia krwionośne pokazały, jak bardzo bolało i jak bardzo postanowiły oprotestować fakt konieczności znoszenia takiego stanu. Muszę przyznać, że wygląda to strasznie i z powodzeniem, ale za to bez charakteryzacji mogę grać w sztuce na podstawie opowiadań Ghezy Csata.

Zdecydowałam się wziąć L4, bo naprawdę nie mam siły i możliwości pracować, czym pozbawiłam się niniejszym niemal jednej trzeciej wypłaty, bo przecież tak mi skonstruowali umowę, żebym przypadkiem, będąc osobą niepełnosprawną, ani przez chwilę nie poczuła się na równi ze zdrowymi ludźmi.
Pan doktor zbadał mnie bardzo dokładnie, pożartował, a na koniec stropił się, że jestem starsza od niego. Nie bez kozery jednak jestem leczona w Instytucie Geriatrii, Reumatologii i Rehabilitacji, prawda?
W piątek planowy wew, ale jestem słaba jak złamana gałązka i nawet po chleb idę trzy razy wolniej niż sąsiadka rencistka z dołu. Nie widzę tego dalej ani trochę.



Niby stało się dużo, a nie stało się nic. Na pewno nic do końca. I pewnie też się do końca nie stanie.
Najbardziej dojmujące w ciągu ostatnich dni (oprócz tego cholernego bólu głowy, rzecz jasna), jest poczucie bycia wydrążoną wydmuszką. Lekką, zupełnie niepotrzebną. Moje przekonanie o tym, że jestem trochę jak nadprogramowy śmieć na trawniku sprzątanym przez Pana Janka, bierze się trochę z poczucia utraty życia, a trochę z tego, że świat styczniową porą takie przeświadczenie zawsze w moją głowę sączy.
W ubiegłym tygodniu zdążyłam jeszcze być na Paszportach Polityki i oburzyć się na skandaliczny w moim przekonaniu werdykt jury. Jak książka, która w żadnym wypadku literaturą nie jest, może dostać tak istotne wyróżnienie? Jak niezredagowany ulepek blogerskich refleksyjek mógł zostać ogłoszony takim niby opus magnum, do jasnej anielki? Sama nie odmawiałam mu ciężaru wypowiedzi społecznej, ale przecież to nie jest literatura, do kroćset!
No tak skandalicznie się oburzyłam, że tak jak zawsze - nie zostałam na gali, bo nienawidzę takich spędów, towarzystw wzajemnej adoracji, umizgów, small talków i nadmiaru wina w towarzystwie, które tylko częściowo mi odpowiada. Za to miałam przyjemną przygodę: spotkałam ochroniarzy, którzy pamiętali mnie jeszcze ze stażu w Polityce, pogwarzyliśmy wesoło, a ja, w swoim stylu, zagadałam: "chłopaki, no ale same zmiany, same nowości! Opowiedzcie, co nowego!"
Oczywiście miałam na myśli to, że władza obraziła się na "Politykę", wszystkich artystów, twórców, kreatywnych, a przy okazji wegetarian, cyklistów, myślących inaczej niż oni i w ogóle na wszystko, co nie tańczy tak, jak jedyna słuszna partia zagra - i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów TVP nie transmitowała Paszportów, tylko TVN. Co jest zresztą hańbą, bo to naprawdę piękna gala. Tak jak szczerze nie znoszę jakichkolwiek fet, tak na Paszporty chodzę, bo aż miło popatrzeć, jacy ludzie ją organizują i jak wszystko zorganizowane jest bez obrazy dla rozumu i zmysłów gości. Ale ochroniarze, w bezmiarze swojej szczerości, odparowali: "o, panienko, w tym roku ciepłego nie będzie!"
zrobiłam wielkie oczy i zatrybiłam, że chodziło o catering. No czy nie można ich nie kochać? Przed galą powiedziałam im, że nie zostaję na poczęstunkach, a nawet jak zostaję, to zanim dojdę do stołu, najlepsze wymiecione. Okazało się, że zadbali i o to dla mnie, albowiem głupi ma zawsze szczęście.
Po rozdanych Paszportach nigdzie się nie spieszyłam, a już najmniej to na mróz. Wszyscy się wysypali na korytarze, fotografowali na ściankach, we foyer, polowali na celebrytów, wstawiali selfie na fejsa, piszczeli na widok pogodynek TVNu. Poszłam pod prąd, piętro wyżej, tam, gdzie już korytarze opustoszały i patrzyłam, jak wielkie przestrzenie mieści Teatr Wielki Opera Narodowa. I jak to wszystko oświetlone. I jakie tam można filmy kręcić. Jako że nikt mnie nie widział, oczywiście diabeł we nie ogonem zakiwał. Ot, postanowiłam poskakać sobie na marmurowej posadzce jak w grze w klasy. No bo w tym roku miałam płaskie buty, w ubiegłym szpilki - gdzieżby tam o skokach myśleć. A tu - wolne, nikogo, ochrony, jak mi się wydawało, nie było. Ludzie się rozpierzchli, nie miałam nic do załatwienia, nic do nagrywania, żadnych rozmów do przeprowadzenia, no to poskakałam. Szalenie mi się to podobało, że z dołu dobiegały mnie głosy gości, szczęk widelców, łyżek, kieliszków, toastów, fleszy, nawoływań kamerzystów. A ja robię, co mi się podoba, podczas gdy tam, pode mną Eustachy Rylski, Monika Olejnik, Jak Ptaszyn, naczelny Polityki i nawet Grażyna Torbicka, która tak długo migała się od wywiadu ze mną, aż nie doszedł do skutku. 
Zza węgła nagle wychyla się Pan Krzyś i macha do mnie srebrnym zawiniątkiem. Spod pachy wystaje mu Pan Witek. Obaj moim widokiem ubawieni setnie. Omal nie dostałam zawału. Pan Witek ma takie śmieszne czerwone pufy. I mówi: "panienka to zawsze taka inna była."
O, człowieku, żebyś wiedział, jak bardzo.
I drze do mnie, odsłaniając CB radio w lewej klapie i człapiąc na marmurowej posadzce. Kiwa w moją stronę srebrnym pakunkiem. Po czym staje przede mną i z największą ojcowską czułością wręcza mi zawiniątko ze słowami: "proszę. To najlepsze kanapeczki z szynką. I pastą chrzanową. Zabraliśmy, żeby pani na drogę miała".
Wzruszyłam się tak, że płakać mi się zachciało, wyściskałam ich, żeby ukryć to, że szklą mi się oczy. I wyobraziłam sobie, że jadę autobusem i wyciągam te zawinięte w srebrną serwetkę kanapki. Pyszne były. Ale zaproponowałam, żebyśmy zjedli na schodach razem.



Aniu, Kochana Aniu, pytałaś mnie, kim jest dla mnie J. Albo kim był. Nie ma na to pytanie jednej odpowiedzi. Najbliżej prawdy racjonalnej jest pewnie Łukasz, który powiedziałby, że Juliusz był mrzonką, śmiesznostką, która nie miała prawa się udać, bo między nami nie było żadnych deklaracji, jedno ani drugie w niczym się nie określiło, a nawet jeśli tak było, było to jednostronne i to oczywiście chodziło o moją bezgłośną deklarację, że tak, oto ja będę J do końca świata wielbić, nie podchodząc nawet na wyciągnięcie ręki do niego, bo przecież on ma żonę i dziecko. Więc nie wolno. No i w rezultacie to wszystko takie śmieszne i po gimnazjalnemu żałosne, więc nie ma o czym mówić, tylko trzeba łzy otrzeć i czekać cierpliwie na wielką miłość.
No, to ta powyższa wersja jest tą racjonalną. Czyli tą, której nigdy w życiu nie zaakceptuję, jako że, jak już wiesz, "zawsze byłam inna".
Był i jest jednym z moich pierwszych nauczycieli zawodu, trochę chłopakiem z osiedla, z którym bawiłam się w plucie pestkami z czereśni na odległość, a on pozwalał mi wygrywać, trochę starszym bratem, którego nigdy nie miałam, a bardzo chciałam mieć, trochę powiernikiem, a trochę kolegą z gatunku tych, który przypnie warkocz pinezką, ale jak trzeba, murem za tobą stanie nawet przed innymi chłopakami. Było takie jedno kolegium, kiedy miałam ochotę umrzeć ze wstydu, bo dziennikarze z trzydziestoletnim stażem pracy omawiali moją reportażową próbę. Oczywiście pod względem gatunkowym i warsztatowym cienkie to było jak barszcz, a ja za wszelką cenę próbowałam stopić się z gołębnikiem za oknem redakcji na Słupeckiej. Dwóch dziennikarzy próbowało mnie bronić, powiedzieli coś o przemyślanej konstrukcji i zaczepności tekstu. Ten drugi zauważył, że styl jest zadziorny, bo w żaden sposób nie pasuje do tematyki dopalaczowej reportażu, ale że to daje efekt i że przy tym poziomie wiedzy, który o zjawisku mamy, to w zupełności wystarczy, żeby przykuć uwagę czytelnika. Dwóch innych znowu powiedziało, że mięsa w tekście za mało i że to się nie nadaje do tygodnika opinii, a mnie siedem lat temu serce się poszatkowało i planowałam zatrudnić się już jako karmicielka tych gołębi. I wtedy usłyszałam wysoki, niemal dziewczęcy głos, który jednak zabrzmiał twardo i stanowczo: "a ja wam mówię, że żaden z nas się na niej nie pozna, bo ona jest z zupełnie innego świata, a jak byście czytali coś innego niż swoje własne komentarze, to byście w tym zobaczyli literaturę."
Głowy do końca kolegium już nie podniosłam, zwiałam przez łącznik z budynku i chciałam się zapaść pod ziemię, jak najdalej stamtąd, żeby nie musieć im wszystkim patrzeć w oczy. Redaktorowi prowadzącemu obiecałam, że pracę skończę z domu, załadowałam do torby, ile mogłam i postanowiłam zaszyć się z tymi wszystkimi papierami, dopóki nie napiszę tekstu godnego Pulitzera i to za najdalej dziewięć godzin. Pędziłam w stronę Placu Narutowicza, trzymając jedną ręką torbę na ramię, wypchaną jak torba wolskiej łączniczki. I nagle słyszę za sobą jakieś klapanie o chodnik. A lato było piękne tego roku. Sierpień był gorący, światło rozszczepiał, kruszył na złote płaty. Na Słupeckiej pod jedną z lip dotarł do mnie głos J, który biegł, wyraźnie mnie wołając. Odwróciłam się, żeby zobaczyć, że ze stołówki porwał mi ciastko ze śliwkami i trzyma je na tekturce wyciętej z opakowania po jakimś niedorzecznym kloszu od lampy. Musiałam mieć całą moją intelektualną niemoc wypisaną na twarzy, bo powiedział: "wiedziałem, że zwiejesz po kolegium, a chciałem z tobą zjeść obiad. To może chociaż zjem z tobą deser?"
Skręciliśmy za węgieł i tam właśnie to ciastko z tej tekturki zjedliśmy. A potem J zapytał mnie, czy podobają mi się buty Legii Honorowej i na dowód, że właśnie te ma na myśli, podniósł w górę chudą nogę. Ja powiedziałam, że są paskudnie, po czym zaczęliśmy się śmiać, plując kruszonką z ciastka śliwkowego. J dał mi wycinek z lokalnej gazety kieleckiej i podsunął w celach inspiracyjnych. Potem w redakcji dzieliłam się każdym kontaktem z nim, a on dawał mi mniej lub bardziej enigmatyczne wskazówki warsztatowe. Jak skończyłam staż, od czasu do czasu spotykaliśmy się na kawę. Przynosił mi zawsze coś zabawnego w prezencie, ale nade wszystko zabierał na jedzenie, podtrzymując, że jak jestem taka blada, to knedle ze śliwkami dobrze mi zrobią na śniadanie. Oglądaliśmy albumy ze zdjęciami, opowiadaliśmy sobie o filmach, obrazach, smakach, zapachach, poszukiwaniach ojca, bo i On swojego ojca szukał. Bezlitośnie naśmiewaliśmy się z władzy. Nieskończenie rozkochiwaliśmy się w kompozycjach Drtikola. Oboje nas zatkało na widok prac Salgado. Tylko że nikt tak jak J nie potrafi mówić o fotografii, nikt. Mimo że przez pieć lat chodziłam na wykłady z historii sztuki, z historii malarstwa narracyjnego. Na różnych wydziałach, do różnych profesorów. Tylko On potrafił mówić o tym tak, że w jego ustach fotografia urastała do rani sztuki i stawała się wieczna. Wszystko zastygało. Ja musiałam się pilnować, żeby nie chlapnąć przy nim jakiejś głupoty, bo inteligencję ma ostrą, przenikliwą, bezlitosną, kiedy trzeba. Ale wiedziałam też, że nie wolno mi. Że ma żonę i córeczkę, że bardzo obie kocha, dlatego będę wiedziała, gdzie moje miejsce i będę patrzeć daleka. Przecież tak potrafię. Od lat tak potrafię. od lat tak robię. Od lat karmię się mrzonkami. Jestem w tym najlepsza.
No i tak orbitowaliśmy wokół siebie. Aż dowiedziałam się, że zdecydował się na rozwód. Zanim zdążyłam w tym zauważyć jakąś szansę dla siebie, okazało się, ze ma dziewczynę. Można więc uznać, Aniu, że Łukasz ma całkowitą rację. I że J jest śmieszną, dziecięcą mrzonką w moim życiu.
Ale jeśli chcesz wiedzieć naprawdę, kim jest dla mnie J, odpowiem Ci, Aniu, najszczerzej, jak potrafię. Jest ruchem moich ziemskich naczyń krwionośnych, ciepłem, które rozlewa się we mnie niespodziewanie i niezasłużenie, tajemnicą, oczekiwaniem, wytwornym żartem od niechcenia, projekcją zbyt szybko przeminionej młodości, uosobieniem odwagi i samoświadomości, której nigdy nie osiągnę, rozkwitłą gałązką wiśniową w środku zimy, smakiem karmelu z solą, płatkiem śniegu zawisłym na rzęsie. Ciszą Bielan w niedzielę przed 8. Zapachem klombu w maju przy Zaruskiego. Chłodem pęczka konwalii. Mazurską łąką pachnącą kurzem i spiekotą lata. Smakiem lodowatej wody ze źródła wysoko w górach, kiedy wchodziłam na Giewont. Chrzęstem wrzosu w jesiennym pęczku. Kołysanką przypomnianą. Huśtawką pustą. Kawałkiem ciasta drożdżowego z kruszonką i masłem. Wzruszeniem na filmie o kotach. Garścią sopockiego rozgrzanego piasku. Zimnym nosem Kropki na moim policzku, kiedy jest mi smutno. Porcją pierogów z jagodami nadzianymi ręką Babci. Czerwcowym porankiem, zanim zacznie się skwar. Odbłyskiem na wodzie, kiedy zajdzie słońce. Biegiem po sianie, zanim kiedykolwiek zaczęło mnie boleć. Tętnem mojego świata. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz