czwartek, 19 stycznia 2017

Czy redaktor miewa dylematy

Kiedyś zapytałam Pana Fi, czy to jest tak, że redaktor prowadzący książkę, współpracujący z autorem, miewa dylematy. Czy bywa mu przykro z powodu poczynań autorskich? Czy czuje się wzgardzony, zapomniany, pominięty? Czy ma momenty wewnętrznego protestu, który sprawia, że na przykład nie może dalej pracować? Co jest psychicznie najtrudniejsze w pracy redaktora? - pytałam nieśmiało, ale wewnętrznie cała drżałam w oczekiwaniu na odpowiedź. Pan Fi zawsze słowa ważył, zastanawiał się, przyglądał mi się groźnie i czujnie.

Pamiętam, jak powiedział mi, że najbardziej niebezpieczne jest ego autora. I to, że woda sodowa szybko potrafi autorowi do głowy uderzyć. Jak zaczarowany zapomina wówczas o roli, jaką w tworzeniu książki odegrał redaktor. I w mediach kreuje się na twórcę literatury w ogóle. I mówił mi też Fi: "powiadam pannie, potrzeba wiele pokory w tej robocie, bo bywa boleśnie. To panna przecież latami czyta, literacko knuje, fabularnie lawiruje, ze słownikiem sypia. A potem wszystko zależy od skry, refleksu autora, którego pannie nie wystarczy, bo tymi słownikami i młodością w bibliotekach za bardzo zmęczona. On w lot podłapie, słowo z panny wyrwie i bywa, że na tym jednym słowie karierę zrobi. A jak go w mediach zapytają, jak do tej jednej złotej mądrości doszedł, wyprze się, że o panny podwaliny wiedzy chodziło".
Tak to się z Panem Fi rozmawiało, a nawet teraz, dużo rzadziej niż kiedyś przeze mnie widywany, wciąż czyta we mnie jak w księdze i za każdym razem powie coś takiego, że oddychać mi trudno i długo dojść do siebie nie mogę.
Jesienią na przykład umówił się ze mną w Hali Koszyki. Gdybym go nie znała, pomyślałabym, że to modny wybieg, żart z randki, cokolwiek. Ale czułam, że idę na egzamin.

Zimno już było, przejmująco, paskudnie. Wyszłam ze spotkania ze Świetlickim, który w Antykwariacie Kwadryga był wobec rządu bezlitosny, a potem pięknie mi sie w tomiku wpisał i powiedział, żebym go znalazła po koncercie, bo miłe ze mnie dziecko, a on lubi dzieci. No i biegnę tą Marszałkowską, ściskam pod pachą bezcenny dla mnie tomik, w głowie obracam słowo "dziecko" jak obol na języku. Pędzę do Pana Fi. Na Koszykowej siłą przepędzam się sprzed księgarni, w której był Cioran w promocji i bieżę w kierunku eleganckiego patio, pachnącego wielkim światem, zaoceanicznym sznytem, światłem ledowym i ogniwem fotowoltanicznym. Wpadam do bistro. Rozglądam się. Bawią się prawnicy, pracownicy korporacji, biznesmeni w doskonale dopasowanych skarpetkach, inni w mokasynach na bose stopy, choć ja zmarzłam w ocieplanej kurtce i czapce z parzonej wełny. Piją wino, mojito, śmieją się nad deskami serów, filozoficznie obracają na wykałaczkach oliwki. Gwar, głos, śmiech, podobne dzwonki iPhone'ów. Tylko jeden człowiek milczy. Siedzi sam przy stoliku, na którym stoi kieliszek czerwonego wina i wazon z jedną białą różą. Ma tak długie rzęsy, że cień na policzku mu zostawiają. Świata nie widzi. Tak, jakby go nie było. Jakby go ktoś tam osadził i wokół niego rozpostarł ochronny welon, bo nawet kelnerka go nie tyka. Idę w jego kierunku bardzo powoli, staram się bezgłośnie. Jestem już tak blisko, że widzę, że czyta w jidysz.
Tylko jeden jest taki człowiek w moim życiu, który w samym centrum warszawskiego snobizmu, w tłocznym, nieprzyjemnym i dusznym bistro, w którym załatwia się lewe małżeństwa i przetargi na obsługę komunikacyjną, usiądzie sam, bez świty, napije się wina i będzie czytał w języku Żydów aszkenazyjskich. 
Miał na sobie popielatą marynarkę i podkoszulek z Markiem Hłaską. Na mój widok poderwał się, krzesło mi odsunął, a ja jego widokiem byłam tak poruszona, że kurtkę nieomal ze mnie zdarł, bo ruchów w żaden sposób nie mogłam skoordynować. Zamówił dla mnie wino, a ja miałam wrażenie, że wodę piję, bo przy Panu Fi wszystko lekkości nabiera.

Zapytałam go, czego brakuje młodej polskiej prozie. A Pan Fi na to: "wszystkiego". I w tej odpowiedzi były i żal, i rozpacz, i smutek i poczucie przemijania jakiegoś. Odejścia. Ale i próby wycofania się. Bo to nie ta jakość. A w każdym razie jakość nie na te czasy. Wypytywałam go o pracę nad "Burą i szałem", o to, dlaczego woli pracować z kobietami (ja na pewno nie wolę) i czy nadal podtrzymuje to, że jak do wydawnictwa przychodzi 40-letnia kobieta i mówi, że chce napisać książkę, to trzeba tę kobietę potraktować tak samo poważnie jak książkę. I tak sobie gwarzymy, w międzyczasie opowiadam, że zasmucił mnie wiersz Irit Amiel, że Haupta w edycji Madydy czyta się lepiej niż kiedykolwiek, a na wszelkie bolączki najlepiej robią jednak felietony Boya. I nagle Pan Fi zdejmuje okulary, patrzy mi w oczy i mówi: "jakże panna inna od tych wszystkich ludzi tutaj. Jaka niepasująca."
Zaśmiałam się, że to przez sweter, ale Pan Fi pokręcił wolno głową. Zapytałam, co takiego we mnie tutaj nie pasuje.
"Po oczach to widać. Panna każdym oddzielnie zainteresowana, chociaż każdy taki sam i bez wyrazu. Panna samym spojrzeniem im głębię chce nadać. To niedobrze, szybko się panna Kaś wypali. No, i jeszcze to, że widać, że panna nie chce nigdzie pasować. I że to pannę męczy."
Zaskoczył mnie Fi. Znowu. Zastanowiłam się nad tym. No bo może faktycznie tak jest, że pasować nie chcę. Może to niepasowanie mam we krwi już?

Pan Fi wychylił szybko swój kieliszek i powiedział: "dosyć. A teraz panny czujność sprawdzę. Czy panna moich nauk zupełnie nie zaprzepaściła".
Serce mi zatrzepotało. Szybko zapięłam kurtkę i pognałam za drobnym i szybkim krokiem Pana Fi. Wyszedł ze mną na wewnętrzne patio. Pusto było tam i cicho. Za szybami widać było jedzących warszawiaków, drzemiące dekoracje, pachnące nowością donice. A Pan Fi w tym czasie opowiadał. Jest człowiekiem-encyklopedią, więc zauważył, że w ramach rewitalizacji zburzono południową wieżyczkę Koszyków. Pokazywał, która listwa świetlna zmyślnie puszczona, która nie. Nerwowo palił papierosa, wydmuchując rytmicznie dym. Sama nie wiedziałam, na co patrzeć, bo co z tego, że na otwarciu Koszyków byłam, jak pierwsze, co zrobiłam, to podeptałam ministra Morawieckiego i do tego w ogóle się tym nie przejęłam? A BORowik zapytał, czy pani redaktor ma pytanie, no to zapytałam, czy to, co widać, to ruina w budowie, bo Polski w ruinie bynajmniej nie widzę. No to wtedy borowik przesunął mnie na bok tak skutecznie, że prawie wyryłam sobą kryptę w ścianie.

Stoję, rozglądam się, denerwuję się obecnością Fi, więc serce wali mi coraz mocniej i mam wrażenie, że jestem w jakimś bajkowym labiryncie, a nie w handlowym centrum stolicy. Pan Fi zgasił papierosa, wydmuchnął dym i podszedł do mnie na wprost.
- Niech panna zamknie oczy.
- Pan żartuje, Panie Fi?
- Czy panna mnie widziała żartującego? Za stary jestem. A teraz panna rękę mi poda. Natychmiast.
Serce uderzyło mi w galop. Pomyślałam, że to może w sumie będzie fajne, jak mi rękę utnie. Może jedna do pisania o jogurtach mi wystarczy. Poczułam, jak Pan Fi palec po palcu ściąga z mojej ręki wiśniową rękawiczkę. A potem przytrzymuje za nadgarstek i ciągnie w kierunku ściany, podtrzymując za łokieć. Położył mi rękę na jednej ze ścian. I nie pozwolił otwierać oczu.
- No i co panna widzi?
Wiedziałam, że to podchwytliwe pytanie i jak palnę coś bez zastanowienia, gorzko tego pożałuję, a wyjątkowo nie chcę przed Panem Fi regularnie wychodzić na idiotkę.
Przesuwałam palcami po ścianie raz mocniej, raz słabiej, Pan Fi położył swoją rękę na mojej i mocno docisnął mi dłoń do ściany:
- No, co panna widzi? A może: czego tutaj nie ma? - podpowiedział Fi.
I nagle w rozpaczliwym poszukiwaniu w głowie odpowiedniego słowa albo tytułu przyszły mi do głowy "Oczy skóry" Juhaniego Pallasmy. Przypomniała mi się klamka, która jest jak uścisk dłoni budynku. I to, że ściany mają zapraszać, skrywać. I że architektura to zapis ludzkich historii, ludzkiego trudu, ludzkiego znoju...
- No i jak, panno Kaś? Długo pannie to zajmie?

Przeżuwałam w sobie wspomnienia z ćwiczeń u Pana Fi. Godziny poszukiwań ISBNów, grzebanie w zapiskach Mankella, październikowy spacer po Powązkach, kiedy Pan Fi stanął na nagrobku Białoszewskiego i z pamięci wykład o języku wygłosił, a potem wręczył m grabie i nakazał rozjaśnić otoczenie Mirona; przypominałam też sobie, jak rozmawialiśmy o kamieniach, o ciężkiej fizycznej pracy, że ona pozwala człowiekowi się zakonserwować, zostać, poczuć, że życie jest tętnem i wrytym w rzeczywistość trwaniem.

- Dłuta. Nie czuję uderzeń dłuta - powiedziałam, otwierając oczy.
Stałam pod mocno od dołu oświetloną ścianą z piaskowca, wyszlifowaną niemiłosiernie nowoczesną szlifierką jakiejś niezawodnej zagranicznej marki. Powiodłam jeszcze ręką po piaskowcu, żeby się upewnić. Spojrzałam na Pana Fi.

- No. Jeszcze bodaj nie wszystkie moje nauki w las poszły - powiedział wyraźnie zadowolony.
Poczułam, że lepszego komplementu w ciągu najbliższej dekady nie usłyszę i sama się w duchu pochwaliłam za czujność, mimo że kieliszek wina wypity dość szybko na pusty żołądek na pewno zrobił swoje, a i skupić się było mi trudniej. 
Na zewnątrz też jeszcze murów dotykaliśmy, a Pan Fi udowadniał, jak wiele budynek traci, kiedy wszystko się tak mocno wygładza.

Na rogu Lwowskiej zaczął jeszcze o autorach opowiadać, o wypijanych z nimi kawach, piwach, niedopitych winach. Mówił też o swoim bracie. Zapytałam, czy jest dla pana Fi lustrem, czy przestrogą.
- Mocne pytanie, bardzo dobre, panno Kaś. Ale zmartwię pannę: ani tym, ani tym. Tak po prostu bratem mi jest. Żyje zupełnie inaczej niż ja. Nie jest w stanie zdzierżyć jakiegokolwiek rytmu. Może dlatego w kamieniach robi.
Zapytałam, jak to było, kiedy byli mali. I wtedy usłyszałam najpiękniejszą opowieść o dzieciństwie na wsi, o opowieściach dziadka, o wspólnym na łąkach brojeniu, ucieczkach po rżysku. Ale nade wszystko opowieść o folblutach. Jak je Pan Fi ujeżdżał i że doskonale mu to szło, choć większej w tym przyjemności nie znajdował. Tak mi o tych folblutach opowiadał, o ich sierści, galopie, rżeniu, że w podcieniach Placu Konstytucji nie wytrzymałam. Myślałam, że eksploduje mi głowa. Zbyt barwnie Pan Fi opowiada, a moja wyobraźnia spragniona takich opowiadaczy za bardzo pędzi, za bardzo nadrabia. Oparłam się o przepotężny socjalistyczny filar i próbowałam złapać oddech. Spuściłam głowę i przymknęłam oczy. Założę się, że Pana Fi to rozbawiło, bo po chwili nachylił się do mnie i teatralnym szeptem przemówił: "długo tak panna będzie cherlać?" 
Szurnęłam z kopyta, jak ten folblut ze stajni dziadka, nie przymierzając. Marzliśmy razem przy metrze, aż wyrecytował mi cztery strofy Białoszewskiego i zniknął w czeluściach stacji. Wcześniej jednak przestrzegał:
- Prawie mi panna zemdlała od tej hippiki. O tym właśnie mówię. Autor to wykorzysta i na tym pojedzie. Ale to panna to odchoruje. Za delikatna panna do tej roboty, redakcja to ościsty chleb, dużo od ludzi podłości się dostaje. A nie tam szaliczki wydziergane.
Próbowałam mu spojrzeć w oczy, ale skutecznie mojego spojrzenia uniknął, w czym pomógł mu jeszcze wieczór i nieprzyjemny wiatr. Pamiętał, jak rok temu zaniosłam mu szalik z najlepszej alpaki. Mówił, że gryzie, jak cholera, ale też grzeje jak nic na świecie. Wtedy czułam, jakby ktoś we mnie światło zapalił.

A piszę to wszystko, bo wczoraj miałam taki redaktorski przebłysk. Że czasem trzeba lat całych poszukiwań, kopalni w bibliotece odkrywkowej, setek tytułów, dziesiątek kłótni czytelniczych z samym sobą urządzanych, karczemnych awantur, wyrzutów sumienia, żeby dojść do jednego, jedynego olśnienia ze słowem, passusem, cytatem, zdania członem podrzędnym, który rytm dopełni, sklei, scali, codą zamknie i polifonią nasyci. Wiele hałasu o jedną nutę czasem. Lat nieraz wiele. A splendor się na drobne rozmieni, po wydawnictwie rozsypie.

Czytam "Historię światła" Jana Nemca, książkę arcyciekawą, ale i mocno nierówną. To dowód na to, że literaturę środka spokojnie mogą tłumaczyć pasjonaci języka, bo lepiej w tym się sprawdzą niż tuzy przekładu, a absolwenci lingwistyki nigdy nie pozbędą się językowego kija od szczotki. ciekawe, czy i ja bym potrafiła tłumaczyć z języków obcych? Muszę kiedyś spróbować. Ponieważ jutro okaże się, czy Instytut zaryzykuje jednak wlew, czy nie, uwagę chwilowo skieruję na zagadnienie autoimmunologii pokątnie wynorane w literaturze czeskiej współczesnej:
"zachorujesz od swojego życia, które nazbyt odbiegało od twoich wyobrażeń, jedynej gwarancji zdrowia".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz