wtorek, 24 grudnia 2019

That's the most horrible time of the year

Znowu tu są.
Święta.
Teraz już nie ucieknę. W tym roku do rodziny na Śląsk nie jedziemy - syn wujostwa się ożenił, a drugi związał, więc przy stole będą rozmowy o tym, jak się wspólnie pomieścić. Po co my tam.
Mimo usilnych starań nie udało mi się namówić mamy na przyjazd do Warszawy. Żeby ta wigilia była inna. Żebyśmy nawet żarły popcorn, byle tylko nie zanurzać się w umieraniu. Nic z tego. Mama jest nieubłagana. Dwa dni temu z rozpaczy nawet umyłam okno, licząc na to, że może jednak stanie się coś takiego, że święta ktoś odwoła. Nic z tego. Tradycyjnie tylko zaczęło rzęsiście lać.
Niedźwiedź przysłał mi śliczne graficzne życzenia:


Dwa dni temu w odpowiedzi na mentalną próbę ucieczki od opresyjnej atmosfery przymusowego świętowania odezwało się krzyżobiodro. Pobolewają plecy. Znowu gorzej śpię. Generuję teksty nadprogramowe, nawet do redakcji jeżdżę chętniej, choć nie znaczy to, że z przyjemnością.
Na początku grudnia pojechałam do Bogny. Przyjęła mnie w Cukinii na Piotrkowskiej, gdzie pod nogi wpadła mi trzyletnia dziewczynka, zabrana z jakiejś domowej interwencji. Popatrzyła na mnie wielkimi oczami osadzonymi na brudnej buzi, rozłożyła rączki i krzyknęła:
- Kto ty?
- Ja Kasia, a ty? - zapytałam, kucając (bo mogę!)
- Kasia? Łannie. Ja Milenka. To teraz mnie kochaj!
Po czym przywarła do mnie swoją całością, zostawiając na ramieniu uroczego zielonego gila.
Podczas terapii Bogna przejrzała moje pajacowanie natychmiast i niezwłocznie, a jak ją zobaczyłam, chciałam się na nią rzucić i zacałować ją od stóp do głów, tak jej ufam, tak ją kocham, tak bardzo przeniosłam na nią całą moją miłość, której mama nie chciała, i której Tata nie chciał, i którą Niedźwiedź podeptał. Opowiada, wydurniam się, aż Bogna nagle wstaje, podsuwa do mnie krzesło i kładzie mi swoją suchą, szczupłą dłoń na ramieniu. Jestem zaskoczona czułością i prostotą tego gestu, po czym rozpłakuję się w głos, jak nie przymierzając, Milenka, smarczę, wyję i na koniec, kiedy po jakichś czterech żałosnych minutach odzyskuję oddech, wypluwam z siebie:
- Tak strasznie tęsknię za Tatą! I za Baaaabciąoooooooouuuuu
Potem wysmarkuję jeszcze siedem chusteczek, jak zwykle przepraszam za to nie wiadomo czemu. Opowiadam, że byłam na dwudniowych warsztatach z metody focusingu, a moje ciało mówiło do mnie dużo dziwnych rzeczy, na przykład boląca stopa przywiodła mnie do biodra i czułam w nim ucisk, jakby ktoś na nim położył kamień, a potem zobaczyłam mamę i Tatę, jak mną szarpią i tym kamieniem we mnie tłuką, a moje ciało, w bezmiarze swojego geniuszu, postanowiło mnie uśpić na tych warsztatach, więc zasnęłam jak dziecko, a przyśniła mi się Babcia, jak mnie kołysze w swoich rękach pachnących rumiankiem, a ja wtulam się w jej granatową podomkę pachnącą włoszczyzną, Panią Walewską i miętowymi karmelkami z Goplany.
I opowiadam jej o wstydzie, że najbardziej mnie zabolało pytanie w ankiecie na warsztatach: "jak rodzice traktowali Twoje ciało? Jak wypowiadali się o twoich częściach ciała?", a ja sobie przypominam, że jednak po Tacie mam "nos i skurwysyństwo" i to w zasadzie wszystko, co o nim wiem.
Pani Bogna słucha, patrzy na mnie złocistymi, najmądrzejszymi tęczówkami świata, miłość nimi na mnie leje, bezcenną jak miód. I mówi:
- Muszę panią zmartwić, pani Kasiu, ale to skurwysyństwo w pani wydaniu jest jakieś mało skurwysyńskie z tego, co wiem.
Zamiast jako komplement odbieram to jako krytykę mojego nieudanego życia i myślę sobie, że nawet bycie podłą nie wychodzi mi tak, jak bym sobie tego życzyła.

A potem mówię o tym, że kurwa, że jak to jest możliwe, że taki facet jak Dani woli być z taką tępą chlorofilową masą, która wygląda jak syn Durczoka, ale ona jest zdrowa, a czemu to nie mogę być ja, czemu to mnie nikt nie pokocha na stałe i na zawsze, taką, jaka jestem, żeby nie musieć ode mnie wymagać wszystkiego naraz: wyzdrowienia, zmiany charakteru, rezygnacji z własnego zdania, czytania książek, instalacji innej baterii na umywalce, przeprowadzki, świeżego ręcznika, wyprasowania koszuli, noclegu i zwiększenia ilości czerwonego mięsa w diecie. I że ja wiem, ja wiem, jak to było z Niedźwiedziem, że to było klasyczne przeniesienie, ze to wszystko opisali w podręcznikach, że ja jestem tak żałośnie statystyczna, że jestem taka jak wszyscy i że nie wpadłam na to, że przecież zakochałam się w Zbawcy, którego widziałam w Niedźwiedziu i że to było więcej niż oczywiste, że on mnie porzuci i że gdyby Bogna była mężczyzną, to na pewno bym się w niej też zakochała, ale przynajmniej ona jako mężczyzna by to uczucie uszanowała, nawet gdyby nie reagowała, ale w sumie to w niej jestem w jakimś sensie zakochana, mimo że nie jest mężczyzną, ale to przeniesienie to jest jakieś chore i pojebane i czy byłaby pani uprzejma podać mi jakiś spis lektur, żebym się dowiedziała, jak to się głową robi, żeby przeniesienia zatrzymać, żeby się wyzwolić, bo ja jeszcze jednego takiego złamania serca nie przeżyję?
- Pani Kasiu, wszyscy w jakimś sensie przenosimy i nigdy nie wiemy, jak się skończy albo rozwinie jakaś relacja.
Załamałam się. To znaczy, że to mnie może spotkać jeszcze raz. Albo i wiele razy. A ja już tak bardzo nie chcę. Nie chcę żadnych przywiązań, zależności, tęsknot, docierań, prób, poznawania. Chcę tylko ewentualnie pacjentów w gabinecie poznawać, przytulać dzieci z domów dziecka, nieść pomoc umierającym, odprowadzać ich, posyłać do Babci, ona ich odbierze, ja chcę od ludzi jak najdalej, niech nie podchodzą, niech nie oczekują, tak bardzo w życie społeczne nie umiem.  
 Na koniec terapii Bogna ma minę w lekkiej konfuzji, poprawia kosmyk włosów, zwija w rulonik brzeg bluzy ze srebrną nitką i mówi:
- Pani Kasiu, może to nieprofesjonalne, ale pani tak barwnie opowiada, że na chwilę wyjdę z roli terapeuty.
Chrząka i mówi:
- Czy ma pani zdjęcie tej... syna Durczoka?
Grzebię w telefonie, znajduję, pokazuję złotym oczom Bogny, widzę, że kącik ust jej drży, szuka w sobie słów, walczy ze sobą, balansuje pomiędzy rolami w życiu, po czym, patrząc mi w oczy, a ja wiem, ze teraz patrzy na mnie tak, jak by patrzyła na córkę, której nie ma, a którą ja mogłabym być, bierze oddech i mówi:
- Faktycznie. Syn Durczoka.
***
Godzinę temu wyszedł ode mnie pan Janek, który obdarował mnie na święta miodem z pasieki znajomego. Skarży się, że cukrzyca mu dokucza, już nie może jak onegdaj: trzech łyżek stołowych miodu do owsianki z owocami włożyć, a potem zjeść jeszcze garść suszonych owoców i poprawić Mieszanką Wedlowską. Jako że nie umiem nie słuchać, pan Janek wykorzystał moje empatyczne zaangażowanie i zaczął przegrzebywać telefon w poszukiwaniu zdjęć, które by uwiarygodniły jego walkę o lepszą figurę i samopoczucie. Zaczął od pokazania zdjęć z Tajlandii - swoich i żony, bo przypomniał mi, jak to się mocno wówczas opalił, a w zasadzie spalił boleśnie na węgiel i oparzenia bolały go jeszcze przez wiele tygodni, schodząc razem ze skórą, pod którą nabrzmiały żyły jak kable. Zapytał mnie, czy się nie zgorszę, ale zanim popukałam się w czoło, zaserwował mi całą serię nagich zdjęć swoich i swojej żony. Obejrzałam więc rodzinny album, przechowujący w smartfonie nagie przyrodzenie pana Janka, łono jego żony z nieopalonym brzegiem od bikini, a potem obejrzałam ogrodowe dalie, astry i mieczyki, które hoduje pan Janek w swoim domu na działce. Na koniec, podejrzewając, że estetycznie mnie nie nasycił, pokazał mi z satysfakcją zdjęcie zwłok wiewiórki, która utopiła się w wiadrze z wodą, bo objadła się młodymi orzechami prosto z Jankowego drzewa. To chyba taki trend: skoro już zapomnieliśmy, co to wstyd w obszarze savoir vivre'u, dlaczego mielibyśmy wstydzić się naszych (nie)doskonałych ciał? Dopiero po czterdziestu minutach jego perorowania w progu udało mi się go dość stanowczo wyprosić, ale pan Janek orzekł, że nie, że to jednak on "bałamuci".

Gromadzę te historie, gromadzę, bo to najlepiej oddaje moje pajacowanie, żeby tylko uciec od samej siebie, od przerażenia, które mnie ogarnia na myśl o tym, że znów święta, że znów ta zbiorowa hipokryzja, sapanie mamy, odkurzacz włączany o 19, bo przecież jeszcze wieczerzy nie było, opłatek, który nie brzmi jak ten dzielony rękami Babci, smutna i senna Kropka, a potem głośne chrapanie mamy, zmęczonej skierowanym na mnie wcześniej szlauchem z traumami gromadzonymi pieczołowicie od 3 roku życia. Milczę, ale w mojej głowie wojna. Zwijam rękę w pięść i mam ochotę uderzyć mamę za to, że zrzuca na mnie winę za całe swoje nieudane życie. Bardziej albo mniej wprost. Że nadal mnie nie widzi i już nie zobaczy. "To niemożliwe, pani Kasiu" - mówi do mnie łagodnie Bogna, choć z zasady tych słów w terapii nie używa. Boże, jak bardzo tego nie chcę. I tej fali wyrzutów sumienia, że nie zadzwoniłam, nie zadośćuczyniłam, nie przeprosiłam za to, że warknęłam, bo ktoś na głowę mi wlazł i zatańczył walczyka, że nie wytłumaczyłam po raz tysiąc siedemset dwudziesty, że to, co najbardziej służy mojemu zdrowiu, to zostawienie mi wyboru i nieotutptywanie mnie dobrocią domniemaną, która jest tylko próbą przykrycia tego, że komuś się wydaje, że mi pomaga, a po prostu chce się ze sobą poczuć lepiej.
I wspomnienia: zapachu Babcinego ciasta, załzawionego deszczem okna,
Na przystanku na Sadybie jakiś pijaczyna zaczął wdawać się z oczekującymi na dyliżans przechodniami w dyskusje. Pańcie peregrynujące z bazarku odwracały się od niego z obrzydzeniem. Faktycznie, wyglądał i pachniał trochę jak ekshumowany podlany najtańszym winem. Modowe inspiracje zaczerpnął bodaj z "Nędzników" Hugo. Miał buty nie do pary i kurtkę na wacie z tyloma plamami, że jego losy mogłyby stanowić kanwę kolejnego sezonu CSI. Oprócz tego spektakularnie i być może kilkukrotnie na siebie zwymiotował. Rozbryzgliwie. A może to ktoś na niego, nie dociekałam. Jednego oka nie miał, ale humor mu dopisywał. Urzekł mnie tym, że na przystanku zatrzymał się czarny suv, wysiadła z niego elegancka pani po sześćðziesiątce, a pijaczyna zagadał do niej:
- Może jak bym miał żonę, to też bym miał taki samochód?
Uśmiechnęłam się pod nosem, chowając zmarznięte ręce głębiej do kieszeni. Pijaczyna w tym czasie gada do siebie, trochę do pańć, rzucających mu pogardliwe spojrzenia.
W końcu padło na mnie, bo wiadomo - ludzie z daleka wyczuwają, że słucham. Więc idzie do mnie, chucha na mnie obficie, peroruje, że dzieci wykształcił, że to "inżyniery od gazownictwa, ropy i chuj wie czego".
- A pani wykształcenie jakieś ma?
- Mam - odpowiadam.
- Ale zawodówkie?
- Nie, studia skończyłam.
- A to nie wygląda pani, że studia skończyła.
A ja uśmiecham się rozbawiona, bo wiem, że nie ma wcale na myśli mojego dziecięcego wyglądu. Jakaś katoliczka z obrączką w formie różańca rzuca z daleka:
- Co pani będzie z takim śmieciem rozmawiać, pijak, głupek, lump, jeszcze pani ubliży.
Budzi się we mnie humanistyczny bunt:
- To taki sam człowiek jak ja i pani.
Już wiem, że pijak zapałał do mnie miłością nagłą i nieokiełznaną, a zajebliwie katolicka pańcia wydyma usta z obrzydzeniem i rzuca na całą ulicę Powsińską:
- No jak ja to na pewno nie!
Pijaczyna nic sobie z tego komentarza nie robi, choć moje serce przyspiesza i wypytuje mnie, co studiowałam i dlaczego literaturoznawstwo, po co mi na filmach się znać, skoro w tym kraju wszyscy i tak się na wszystkim lepiej znają i co to ta kreacja wizerunku. Sama sobie do tej pory zadaję te wszystkie pytania.
- A jak literaturę, to ja pani wierszyk mogę powiedzieć!
- Jak pan ma potrzebę, to proszę.
- A jaki pani chce? Bo ja wszystkie znam!
- Wszystkie? Naprawdę?- Co pani chce.
- No to ja bym chętnie usłyszała Szymborską.
- A ta to nie, takich to nie znam. Ale czej, pani, Szymborska? To co ona? O, wiem, Oscara dostała!
- A nawet Nobla!
- To też? A to nie słyszałem!
W duchu już rechoczę i zastanawiam się, jak ta historyjka Rusinka by zacukała, ale gdzie tam ja, dziewczyna bez nazwiska, gdzie z takimi anegdotami na salony.
Podjeżdża autobus, a pan w tym czasie odkręca butelkę z najtańszym winem i do tego w plastiku. Wiedziałam, że za dwa euro za czasów mojej młodości we Włoszech można było kupić wino w kartonie jak nasze soki Caprio, ale w Polsce nie widziałam wina w plastikowych butelkach w kształcie nadętej podróby coli. Śmiesznie wygląda na takiej butelce banderola. W ogóle cała sytuacja śmieszna. Wyciągam z plecaka Hamsuna, w nadziei, że jednak poczytam. Wsiadam do autobusu, ale pijaczek zdążył jeszcze drzwi dopaść. Wsiada. Jak zwykle siadam przy oknie, żeby jeszcze komuś potrzebującemu miejsce zrobić, z czego pijaczyna niezwłocznie korzysta. Siada obok mnie i zalewa mnie swoją niepowtarzalną miksturą brudu, smrodu, ludzkiej pogardy i samotności. Połykam ślinę, ale nie odwracam głowy. Babcia by nie odwróciła.
Pan odkręca butelkę:
- Kompotu nie chce?
Zastanawiam się, czy to będzie grzeczne odmówić, ale odmawiam, a pan to szanuje i mówi:
- No, pewnie wszywkę ma.
Jestem zachwycona jego tokiem myślenia.
- A męża ma?
- Nie mam.
- A, to dlatego nie pije.
Chyba zaczęłam się w nim zakochiwać.
Przypomina mi się jeszcze jak mój fryzjer gejuszek ostatnio, przewracając oczami i machając nadzwyczaj gibkim nadgarstkiem, oznajmił: "weź, niunia, ty nie możesz mieć męża, bo jesteś za bardzo niezależna, weź". A do tej pory nie wiem, a propos czego to powiedział. Szczególnie zwielokrotnione "weź".
Pan doskonale sobie radzi konwersacyjnie, bo sam zadaje sobie pytania i sam odpowiada, a my jedziemy przez Sadybę i na kolejnym przystanku wysiada już połowa ludzi z autobusu, bo tak w nim potwornie śmierdzi. Cieszę się. Nie lubię zatłoczonych autobusów.
Pan w tym czasie opowiada mi kilka wierszyków ze szkoły podstawowej, coś o małpce, coś o żyrafie, aż nagle zaczyna znajomą mi frazę:
- Naplotkowała sosna... ja tak będę mówił powoli, żeby sobie pani zakonowowaa. Że taki wierszyk pani pewnie pierwszy raz słyszy i ja to pani mówię. No, to naplotkowała sosna - mówi, sylabizując nieomal - że już się zbliża wiosna. Kret skrzywił się ponuro: <tu sążniste beknięcie> Przyjedzie pewno fuuurą. Ale pani to pewnie nie wie, co to fura, bo ja to ogrodnik jestem z wykształcenia, to wiem, ale na uczelni nie zostałem, bo powiedziałem, gdzie ja do chuja do tych gupków będę gadał, co to oleju we łbie nie mają. No, to dalej, niech pani nie przerywa: Jeż się najeżył srodze - Raczej na hulajnooodze. Wąż syknął: - Ja nie wierzę - o, pani patrzy, w ten kościele tu, benedyktyńskim znaczy, to ja komunię braem. Takie portki o, krótkie mi matka naszykowała, takie granatowe miaem, pamiętam, no.
Wzrusza mnie to wspomnienie, a może opary wina mi szkodzą, bo oczy mi się szklą, pan w tym czasie omija dwie zwrotki i mówi:
- A wiosna przyszła pieszo.
Dołączam się i sylabizuję razem z nim:
- Już kwiatki za nią spieszą, już trawy przed nią rosną i mówią: witaj, wiosno.
Pijaczyna patrzy na mnie zaskoczony, uśmiecha się, eksponując spróchniałą samotną dolną dwójkę:
- To pani wcale niegłupia jak na te studia. A dom swój ma?
- Dom nie, ale mieszkanie.
- A to dobrze.
- A gdzie pan śpi? - pytam, jak to ja - matka Teresa wszystkich wykluczonych.
- A mam dom na Siekierkach. Mam wodę, prąd, na głowę mi nie leci. I mieszkam z trzeba kolegami. Pijakami! A pani?
- Ja mieszkam sama - a myślę o tym, czy mam jakichś kolegów pijaków i chwilowo nikt mi nie przychodzi do głowy.
- No bo pani jest mądra! A po co ma taki pani śmierdzieć? Też i pani nie pije przez to. Ale ja nie żałuję, babę głupią miaem, teraz robię, co chcę. Dzieci wykształciłem, inżyniery są, od gazownictwa i chuj wi czego.
- Gratuluję - odpowiadam szczerze.
Pan coś do siebie mamrze, ja go grzecznie przepraszam, bo zbliża się przystanek Chełmska, na którym mam szansę trochę się wywietrzyć i być może wytrzeźwieć. Życzę mu szczerze zdrowia i powodzenia, a jak autobus podjeżdża na przystanek, pan zmienia się na twarzy i kieruje w moją stronę pusty oczodół:
- A tatę to ty masz?


2 komentarze: