środa, 20 listopada 2019

Słodko-kwaśno

Mieliśmy taką rubrykę w poprzedniej makiecie gazety. Miała być najchętniej czytana, a najwięcej z nią było roboty. Najciekawsze zjawiska i zdarzenia mieliśmy zbierać i szeregować wspólnie, całą redakcją. Dodawać zabawne, inteligentne, błyskotliwe komentarze. Mieliśmy tworzyć rubrykę całą redakcją, w praktyce prowadziłam ją sama. Nikomu nie chciało się generować ani inteligentnych uwag, ani wyszukiwać ciekawych donosów rzeczywistości. 

- Wolisz kwaśne, czy słodkie najpierw?
Dani ma minę przechery, coś kombinuje. Chce mnie czymś poczęstować, a ja mam wybrać, który smak najpierw.
Myślę o tym, że w moim życiu dominuje raczej cierpki smak, czasem gorzki, ale za wszelką cenę próbuję kolorować smaki życia sztucznymi słodzikami i syropem glukozowo-fruktozowym obszernych narracji i rozbuchanej wyobraźni.
- Kwaśne - mówię zaintrygowana tym, co dla mnie szykuje ten Złoty Chłopak.
- Dzisiaj ja cię czymś poczęstuję, Kasiu - mówi Dani, a ja patrzę na jego chabrowe dresy w czerwone ciapki i zastanawiam się, jak bardzo źle wyglądałabym w nich z moim wzrostem 160 cm i nadmierną różnicą między obwodem bioder a pasem.

Dani znika w kuchni, a ja rozglądam się po pokoju. Widzę, że powiesił na ścianie swoje certyfikaty uczestnictwa w zaawansowanych fizjoterapeutycznych kursach. Cieszy się nimi, czeka na kolejne. Podręcznik do terapii wisceralnej ma otwarty na dysfunkcjach parietalnych, a ja nie wiem, co to znaczy, choć pewnie to mam. 
Dani wchodzi do pokoju i trzyma coś za plecami, ale z tajemniczą miną mówi do mnie: "rozbierz się".
Ściągam spodnie i opowiadam coś o tym, że listopad się pięknie starzeje. Ale cóż to widzę, Dani? Jak mi się pilnie przyglądasz. I wcale nie pod kątem biomechanicznym, nie. Mężczyźni tak patrzą, więc przez chwilę nie jestem dla Ciebie pacjentką, tylko rozbierającą się pół metra od Ciebie kobietą, która dopiero na leżance straci płeć i stanie się przezroczysta. Paraduję przez pokój w kierunku torby z ręcznikiem w mikrofibry i krótkimi spodenkami. Wciągam je szybko, oczywiście na lewą stronę. Kwintesencja romantyzmu.
Dani w tym czasie stawia na stole przede mną słoik ogórków. Patrzę zdumiona.
Czuję, że z rozbawienia drży mi kącik ust.
- Sam robiłeś? - pytam.
Dani poprawia na leżance mój ręcznik i odpowiada:
- Nie, mój ojciec.

Nie: tata. Nie. "Mój ojciec".
"Mój ojciec bardzo lubił France'a. I palił przedni macedoński. W niebieskich chmurach aromatu smakował uśmiech w wargach wąskich. I wtedy, w tych odległych czasach, gdy pochylony siedział z książką, mówiłam: ojciec jest Sindbadem i jest mu z nami czasem gorzko."

Ogórki są doprawione curry. Zdecydowanie mocniej wyczuwam w nich kurkumę niż cokolwiek innego. Są trochę za mało chrupkie jak dla mnie, ale nie każde ogórki mogą mieć smak tych z Bałuckiego Rynku z chilli i miodem, kupowane na wagę, wyżerane jeszcze na ulicy Goplańskiej, kiedy bieżę do MamAsi wczesnym sobotnim rankiem, żeby wyprowadzić na spacer Szafira.
Ale te robił Twój Ojciec.
Tata Twój.
Po nim masz tę siłę? Samosterowność? Osadzenie w swoim centrum? To z niego wzięła się Twoja skończoność, doskonałość i kompletność? On jest tego źródłem?


w'istość
rzeczy ludzi czasu     dużo
mało - ciebie
bo ty malutko
człowiek    od stóp do głów, żywy   ale tylko
że nie sposób przepchać się przez to
                                             wszystko
                                        nie tobące
                                        nie ciebiące

Na leżance dowiaduję się, że mam napiętą potylicę i stało się to w sumie nie wiadomo dlaczego. Kiedy Dani pracuje na tylnym szwie czaszki, w głowie czuję posmak orientu i przed oczami przeskakują mi niedorzeczne obrazy z płócien Beksińskiego. Te wszystkie żywe trupy, mroczne doliny, śmierć pochylająca się nad kołyską dziecka i unoszące się nad ziemią głowy bez ciała.
Dani nachyla się nade mną, kiedy siedzi u wezgłowia. Czuję jego kawowy oddech, kiedy mówi:
- Albo o czymś intensywnie myślisz, albo czegoś się boisz, bo wariuje ci płyn mózgowo-rdzeniowy. Jest jak rwąca rzeka.

To efektu uboczny myśli o Tobie to, Tato? Z tęsknoty? Ze złości, że Cię nie ma? Z żalu? Wśród płócien Beksińskiego pod moją rogówką widzę też Plac Dąbrowskiego, gmach sądu i wyjście na dworzec Łódź Fabryczna. Tak, to Ty. I pomyśleć, że zaczęło się  od niepozornych ogórków.
Widzę jeszcze "Ekshumowanego", jedną z najbardziej porażających rzeźb Aliny Szapocznikow. Sama okładała się toksyczną żywicą epoksydową, żeby tę rzeźbę stworzyć. Taka właśnie jestem w środku: zdeformowana, przerażająca i smutna. Niekompletna, odrażająca, pomnik niewłaściwych wyborów wystawiony na tysiące par klinicznych oczu specjalistów i tych do miana specjalistów pretendujących. A jednak ma status dzieła sztuki.

Leżę na jego dłoniach ufnie, całym ciężarem ciała, patrzę w jeden punkt na suficie. W pewnym momencie ręka Daniego wysuwa się spod guza potylicznego (to anatomiczna nazwa! guz!) i moja głowa spada na bok, zupełnie jak głowa bezwładnej lalki. Wyobrażam sobie, jak to musiało wyglądać i dostaję ataku śmiechu. Dani mnie profesjonalnie przeprasza, ale za chwilę dostaje identycznego ataku.

No nie, nie identycznego.  To, czego doświadczam, to jakaś epifania. Wszystkiego się spodziewam, nawet pojawienia się Taty, ale nie tego, że dostąpię zaszczytu słuchania takiego Cudu.

O mój borze! Co za wrażenie dotąd nieznane, niespotykane, egzotyczne, nowe, orgazmicznie piękne, niesłychane. Chryste, jak ten Chłopak się pięknie śmieje! Jak dźwięcznie, rytmicznie, głęboko. Jak dźwięk rezonuje czysto w jego klatce piersiowej, jak tętni młodością, prawdą tego śmiechu, szczerością tej reakcji. Już tak długo żyję, ale jeszcze nie słyszałam, żeby czyjś śmiech podbił wszystkie dokonania epok muzycznych i scalił je w jednej muzycznej frazie.
Jesteś taki niewystudiowany, taki naturalny, taki czysty, krystaliczny, dobry.

Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni,
Wypełzłe z nor podziemnych na jasność przestworu,
Zrodzonego w tym samym, co me serce, dniu!

I wy, senne gromady powikłanych cieni,
Z głębi słońca na zawsze wygnane w zmierzch boru,
I ty — stary, uparty, niewzruszony pniu!

I ty, skrętna jemioło, coś zwykła na dębie
Wieszać gniazda czepliwe — dla ciszy, nim jeszcze
Snem się złotym opierzy, by ulecieć w świat!

I ty — wąski strumieniu, co w srebrnym obrębie
Taisz niebo — dla szczura wodnego, gdy w dreszcze
Fal twych wpada, nadbrzeżny potrącając kwiat!

Kochajcie mnie, kochajcie! Bo mnie wicher mroźny
Gnał ku wam - z gwiazd bezleśnych aż na tamtą stronę
Życia, gdzie w zieloności wypoczywa skroń!

Podnoszę się na łokciu i zachwycona odwracam w jego kierunku. Z otwartymi ustami przyglądam się, jak Dani cały się śmieje. Jak w nim wszystko od śmiechu drży, perli się, jak tym śmiechem zawrzał i z brzegów skrzętnie chronionych wystąpił. Nie umiem ukryć zachwytu. Dani chwyta mnie za nadgarstek i próbuje przeprosić. Tylko że ja się nie gniewam. Stłumiłam swój śmiech, żeby tylko móc choć przez chwilę popatrzeć na niego jak na płótna Tintoretta, jak na dokonania prerafaelitów, jak na skupienie Blake'a. Boże, Człowieku, czy wiesz, jaki jesteś Piękny?



- Przepraszam, Kasiu, nie powinienem tak reagować.
- Dani, tak rzadko się śmiejesz, a tak pięknie to robisz.
Zawstydziłam go. Ale i połechtałam jego próżność, bo pochylił głowę i uśmiechnął się pod nosem, chyba zadowolony.

Jestem zachwycona i szczęśliwa. Użył znowu mojego ukochanego wołacza, coraz rzadziej mówi do mnie "Jadwiniu".

Kiedy każe mi się położyć na boku, a ja kładę ucho na jego przedramieniu, myślę o tym, że jego skóra pachnie drewnem i żywicą. Jest miękka i ciepła, tylko ja na tej leżance nieustannie marznę. Znów dotykam jego łokcia i znów naruszam jego intymną strefę, bo nie mogę, nie mogę się powstrzymać, żeby nie wędrować ręką w górę jego ramienia, po gładkiej skórze, na której wyczuć można pod palcami atramentowe dzieło sztuki. Nie prosi, żebym tego nie robiła. Nie wzdryga się. Nie protestuje.
I tak sobie leżę, dotykając jego ramienia, myślę o tym, że zaraz moja klatka piersiowa wróci do swojego prawidłowego ruchu, a ja dzięki Złotym Dłoniom tego Chłopca znów będę oddychać lżej i równiej. Ból się zmniejszy, sprężystym krokiem dotrę do metra, będę oddychać głęboko na ulicy Cynamonowej i cieszyć się dotykiem jego ciepłej, miękkiej skóry.
- Oddychaj w moją rękę Kasiu - mówi, kiedy rozluźnia piąte żebro, a ja siłą mięśni klatki piersiowej mam pchnąć jego dłoń, która opiera się z boku mojej łopatki.
Oddychaj w rękę. Oddychaj w moją rękę. Oddychaj w moje ciało.
Ciekawe, czy istnieje jakaś praca doktorska o dwuznaczności języka fizjoterapeutycznego i czy zbadała zależności pomiędzy nim a językiem dziewiętnastowiecznych erotyków. 

Nie wiem, po czym to poznaję, ale wiem, że się nade mną uśmiecha. Nagle czuję, że delikatnie dmucha w kierunku mojej szyi. Wcześniej tak samo delikatnie odgarniał z niej włosy. Mam zamknięte oczy i upajam się tym, że nie wiem, czy mi się to śni, czy mi się wydaje, czy Dani po prostu oddycha, a ja dorabiam do tego romantyczne tło.

Nie dorabiam. I dlatego ta sytuacja jest jeszcze bardziej dolegliwa.
Nachyla się jeszcze bardziej i prosto w skórę tuż za uchem szepcze:
- Tak pięknie pachniesz morzem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz