sobota, 2 listopada 2019

Z głębin niekontaktu

Jedna pora roku bodaj mi wypadła. Zgubiła się, detelem potraktowana, nie ma. Kiedy patrzę na ekran i widzę, że ostatni wpis popełniłam 15 sierpnia, sama nie mogę w to uwierzyć. Gdzie byłeś, Czasie? Gdzie byłaś, Kasiu?
Opowiem Wam, bo nie wiecie, a może i ja nie wiem, bo już nie pamiętam?

Robiłam trzykrotne podchody, żeby zacząć znów pisać blog. Nie udało mi się ani razu. To znaczy mam jakieś notatki i wersje robocze, ale nie trzymają się kupy. Najprawdopodobniej ich chaotyczność jest doskonałym odzwierciedleniem tego, co dzieje się w mojej głowie. A zazwyczaj wirujący tam brokat przypomina raczej opiłki ołowiu - zmętniał i zszarzał, zmatowił, nabrał ciężaru.








Ale pamiętacie, jesteście tu, to mi się trochę w głowie zmieścić nie może.

Rzuciłam się w pracę jak nienormalna. Znów zrobiłam ten błąd, co zawsze. Tylko teraz tak boleśnie siebie odcięłam, że aż sama uwierzyć nie mogę, że po tylu przejściach, które mam za sobą, autoimmunologia znów we mnie wygrywa i to tak triumfalnie.
W połowie sierpnia zaczęłam się przygotowywać do Festiwalu w Gdyni, potem orałam na Festiwalu w Gdyni, a potem nadrabiałam zaległości po Festiwalu w Gdyni. Żadne mam na koncie osiągnięcia: pieniądze z tego żadne, nawet z Natalią i Zojką nie udało mi się zobaczyć.
Nieustanny pęd sprawia, że mogę siebie nie słyszeć, że nic we mnie nie ma szans zapłakać. Jest jak mała Kasia, której bunty i dziecięce prośby o uwagę były tłumione maminą pracą i napadami neuroz.
A kiedy Gdynia się już skończyła, postanowiłam zorganizować sobie czas tak, żeby na życie nie mieć czasu. A potem życie mi jeszcze pomogło. To co? W punktach.


1.Okazało się, że nie mogę zaczął wymarzonej psychologii od października - tydzień po ogłoszeniu rekrutacji okazało się, że na wybraną przeze mnie specjalizację nie ma już miejsc i jestem 23. na liście rezerwowych. A specjalizacja z modyfikacji zachowań oznacza, że nigdy, przenigdy nie wydostanę się z korpoświata, bp natychmiast do działu HR zwerbuje mnie Nestle. Postanowiłam więc odłożyć studia o rok. Bolało mnie to, bo byłam dumna ze swojej decyzji, tym bardziej, że spotkała się z przepotężną krytyką. No bo jak to: ty, taka chora, po co ci kolejne studia, a mało to już się w życiu uczyłaś? Lepiej za maż wyjdź. Szczególnie to ostatnie utwierdziło mnie w przekonaniu, że robię dobrze, po po swojemu. Z osiedlowych bibliotek wypożyczyłam wszystkie możliwe podręczniki do psychologii i książki populanronaukowe, które uświadamiają, jak działa ludzki mózg i dlatego właśnie tak. W rezultacie nie mam ich kiedy czytać, ale sama świadomość posiadania ich na półkach daje mi złudne poczucie satysfakcji.
2. Bez sensu byłoby, gdybym tylko i wyłącznie rzuciła się w wir pracy, prasy i czytania podręczników na zapas. Znalazłam na Uniwersytecie Otwartym kurs osteologii. I oczywiście się nań zapisałam. Co tydzień we wtorek pędzę po pracy na Wydział Archeologii i biorę do rąk ludzkie kości. Nie, oczywiście, że nie jestem najlepsza. Powiedziałabym nawet, że najgorsza. Z pasją mylę kierunku w ciele, nie jestem w stanie zapamiętać nudnych nazw kości, tylko te ciekawsze i bardziej poetyckie połączenia, a na pierwszych zajęciach moja sława mnie wyprzedziła, bo płynnie pomyliłam fragment mostka z kością ogonową. Przyznacie, że mało kto coś takiego potrafi.


Poznałam tam mnóstwo dziwacznych ludzi, bo, umówmy się, nikt normalny nie będzie znajdował satysfakcji w rozkładaniu kręgosłupa na części pierwsze, ani nie będzie pełen refleksji sunął palcem po kresie chropawej kości udowej. Nikt też nie będzie na tyle popaprany, że na głos podzieli się zachwytem płynącym z wiadomości, że kość promieniowa i promieniowa, czyli Radius i Ulna brzmią jak rodzeństwo.
Jedna dziewczyna szczególnie mi tam do gustu przypadła, a w zasadzie babka po 50., która wybitnie szybko absorbuje wiadomości. Pracowałyśmy na pomieszanych szkieletach i jednej z kości za Chiny nie mogłyśmy nigdzie dopasować. Kiedy owa koleżanka z satysfakcją orzekła: "to kasztan", okazało się, że była to rzepka. Lewa w dodatku.
Samej siebie nawet nie zapytałam, po co mi ten kurs. Co mi z tego przyjdzie, że będę znała budowę kości? Bycie ortopedą mi już nie grozi. Daniemu raczej nie zaimponuję, bo w jego głowie takich nazw na pęczki, a przecież to On podsuwa mi co piękniejsze sformułowania i ciekawostki. To gdzie ja mu tutaj z kością klinową puls przyspieszę? Aż tak bardzo chciałam uciec od siebie, że pod ziemię zeszłam. Sześć stóp pod ziemię.



3. Instytut dostał olbrzymi ministerialny grant na badania nad moją chorobą. Już trzy osoby będą się doktoryzować z mojego przypadku. Oczywiście nad wszystkim czuwa Dani - zgłosił mój przypadek na konsylium naukowym, okazało się, że wszyscy są za, bo w Instytucie znają mnie nawet sprzątaczki. Projekt ruszył dwa tygodnie temu i dzięki temu śpię jeszcze mniej. Codziennie o 6.45 wchodzę do Instytutu i pędzę na czwarte piętro. Tam Dani kilka minut po 7 zaczyna ze mną terapię manualną. Potem kriokomora, ćwiczenia ogólnousprawniające, prądy TENS, ultradźwięki i ćwiczenia indywidualne. Celem projektu jest wykazanie, że praca z pacjentem z ZZSK może przynieść dobre rezultaty wówczas, kiedy zaatakuje się chorobę "od góry", czyli od strony szyi i kręgosłupa piersiowego. Czyli w kierunku odwrotnym niż do tej pory działała choroba: od dołu pleców w górę. Oczywiście na taki pomysł wpadł Dani: osaczyć chorobę, zaatakować ją z góry, jak jastrząb. Przyłożyć jej z kierunku, w którym niczego się nie spodziewa. Zajść jej drogę. Iść na udry. Stanąć w poprzek.
Najpierw ruszyły badania. Mierzenie, ważenie, sprawdzanie odległości potylicy od ściany. Wiecie, ile mam? 9 cm. 9 cm odległości potylicy od ściany. Głowę mam z powodu choroby ustawioną w protrakcji, czyli jest pochylona i wyciągnięta do przodu, przez co moja sylwetka przypomina żółwia, który wychyla się ze skorupy. Nie widać tego tak bardzo, bo odrosły mi włosy, więc hańbiącą wypukłość kręgu C6 przykrywają włosy właśnie. Ale podczas badania Daniemu to nie umknęło.
Rozszerzalność kręgosłupa mam na poziomie 4 cm, u zdrowych ludzi to zazwyczaj 6-7 cm. Gdyby nie joga, myślę, że o przychyleniu się do ziemi nie byłoby mowy. Najtrudniej mi się wychylić do tyłu. I to nawet nie dlatego, że ciało nie nadąża. Kiedy otwieram splot słoneczny, czuję zewsząd zagrożenie. Dani mówi, że to dlatego, że wszystkie pozycje otwarte atawistycznie nas nastroiły na czujność w razie ataku. A skoro przez całe życie boję się, że ktoś mnie zaatakuje, posypią się na mnie zewsząd gromy, to chowam głowę w ramiona, zwijam się w kłębek, zaokrąglam plecy i chorobie splot słoneczny. "Chronisz serce, Jadwiniu, żeby cię nikt nie skrzywdził" - szepnął mi któregoś ranka do ucha Dani, nie wiedząc przecież, że w moim życiu Niedźwiedź był kimś więcej niż tylko moim chirurgiem.
Każdego dnia Dani odkrywa jakieś niepokojące rzeczy. Zanim projekt wystartował trzeba mnie było najdokładniej, jak to możliwe, przebadać. Wszystkie badania, które wykonywał doktor Majkel, zostały powtórzone, tylko na nowoczesnym sprzęcie. Badali mnie nawet na specjalnej bieżni, wykorzystującej technologię zatwierdzoną przez NASA do analizy chodu. Dzięki operacji względnie równo obciążam obie stopy, krok mam jednak wciąż za krótki. Drobię jak gejsza, tylko nie mam przy tym tyle uroku. Poza tym zamiast kimona zazwyczaj powiewa na mnie bluza z kapturem, krzywo założone spodnie od dresów albo ściągnięte legginsy i wiecznie otwarty plecak, bo wyciągam stamtąd i chowam tam książki.



Kolejne badanie miało określić moją postawę, która oczywiście jest zmieniona, ale na tym etapie choroby w zasadzie powinno być znacznie gorzej. Bez wątpienia Złote Palce Daniego mają swój udział w tym, że czasami można mnie pomylić z osobą zdrową. No i joga. Bez dwóch zdań. Skończyłam przecież wakacyjny kurs i teraz biegam na jogę 1, gdzie ludzie zakładają sobie płynnym ruchem nogi na głowę, a ja sapię, kiedy mam zrobić ukłon japoński, a wtedy w głowie słyszę głos Niedźwiedzia: "jak się zwichniesz, to cię zapierdolę". Teraz, kiedy od bladego świtu biegam do Sparty, nie chodzę na poranną jogę o 7 rano, ale staram się nadrabiać wieczorami albo w weekendy. Albo sama.
Kolejne badanie to spirometria. I tu po raz pierwszy widziałam w oczach Daniego strach. Otóż, mili Państwo, owszem, biorę oddech. Ale nie jestem w stanie już go z siebie wydalić. Wydolność płuc mam na poziomie zdrowej osoby i w badaniu nie widać nawet moich papierosowych romansów. Mój wynik to zatem 86,7 proc. Ale przy wydechu wynik świeci się na czerwono i pokazuje 24,6 proc. Dramat. Nie jestem w stanie wypuścić powietrza, wypchnąć go z siebie. Patrzę na Daniego, który patrzy na monitor. Czekam, aż odwróci twarz. Chrząka. Czyli będzie tłumaczył albo chce coś ukryć. Przekazać w eufemistycznej formie złe wiadomości. Zapakować grozę w otulinę czułości. Teraz powie do mnie "Jadwiniu" i będzie miał w oczach tę nieprawdopodobną miękkość, która sprawia, że jestem w stanie wybaczyć i zapomnieć: Michałowi, Tacie, Niedźwiedziowi, kolegom z redakcji.
Piękna, regularna twarz Daniego jest zmieniona i blada. Tego, co teraz następuje, nie spodziewałam się:
- Jadwiniu, czy byłaś kiedyś duszona?

Nagle widzę fakturę toruńskiej wersalki. Obrzydliwy brązowy deseń, poprzecierany i zmechacony. Męska dłoń odwróciła moją głowę w prawo, wbija ją w wersalkę i zasłania mi usta. Czuję smród wódki i gorący oddech na wilgotnej rogówce.
- Jadwiniu? Pamiętasz, że chciałaś krzyknąć, a nie mogłaś?
Leżę z wysoką gorączką, Michał nade mną stuka pałkami od perkusji. Prawi. Wychowuje mnie. Mówi mi, że nikt mnie już nie będzie chciał, bo jestem przechodzona. Wcześniej moja mama mówiła mi, że jak raz zwiążę się z tym patologicznym typem, to już nikt na mnie nie spojrzy jak na człowieka. Mam zapalenie płuc, gardło pali mnie żywym ogniem, ale nie mogę wydobyć z siebie głosu. Sala pooperacyjna. Mam dwanaście lat, znowu zostałam okłamana i nie wiem, co się dzieję. Chcę się rozpłakać, rozwrzeszczeć, ale leki zwiotczające mięśnie mi to umożliwiają. Ściągam pulsometr z palca i co chwilę przychodzi do mnie pielęgniarka, sycząc z wściekłości. Za trochę ponad dwie dekady to doświadczenie pozwoli mi przetrwać w sali pooperacyjnej po wszczepieniu endoprotezy biodra.

Dani łapie mnie za rękę:
- Kasiu, czy kiedyś się topiłaś?
Słoneczne lipcowe przedpołudnie nad rzeką Liswartą. Woda jest tak czysta, że widać przez nią rybki. Gorące wakacyjne słońce parzy mi ramiona, mam na sobie seledynowe opalacze w kaczuszki, które jeszcze wtedy nie miały konotacji politycznych. Babcia na brzegu rozmawia z jakaś kuzynką, ja z chłopakami bawię się w Indian i próbujemy złowić patykiem rybkę. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym ją nadziać na patyk. Przebić. Zabić. Ale przecież nie będę mięczakiem. Wchodzę głębiej, żeby chłopcy nie widzieli, że ściemniam. Wypatruję miejsc wolnych od rybich błysków i tam trafiam patykiem. Woda robi się coraz ciemniejsza. Kilkuletnia nóżka w pewnym momencie wpada w jakieś rzeczne zagłębienie. Tracę równowagę i padam płasko w wodę, nie robię nawet zbyt dużego plusku. Nie można mi było robić hałasu. I chyba wtedy zachłystuję się wodą, widzę jeszcze przez chwilę zgniły w wodzie tatarak, unoszący się piasek i rzeczne kamienie. To mógł być mój koniec.
Sprawne ręce Babci wyciągają mnie za kark jak zmokłe kocię.
Przeżyłam.

A więc: ciało pamięta. Oddechy, bezdechy, niemożność krzyku, zagrożenie. Wszystko rejestruje i zamraża, jak twardy dysk. Urazy, traumy, skostnienia. Na osteologii pracujemy na szkielecie średniowiecznego mieszkańca okolic Kielc. Nawet po tylu wiekach można stwierdzić, że miał złamany obojczyk i kość nosową. Źle zrosła mu się kość promieniowa, a źle złożony po urazie palec wskazujący stanowi monolit, choć z punktu widzenia anatomii to niemożliwe. Miał również zwyrodnienia barku, bo w stawie widoczne są przeciążenia, a grzebień guzka większego kości ramiennej ma wyraźny i ostry. Triceps i biceps tu mocno pracowały. Był łucznikiem.
Co po latach powiedzą moje kości? Czy ktoś się nimi zajmie? Ktoś będzie je z fascynacją i szacunkiem oglądał, przymierzał do siebie? Czy zostanę tylko kupką prochu i nauka nie będzie miała ze mnie żadnego pożytku?

- Jadwiniu, słabo oddychasz. Trzeba to zmienić. Masz zanik mięśni międzyżebrowych.
Widzę, że Dani przetwarza, zastanawia się, planuje strategię:
- Znam twoje ciało, pracują czworoboczne, zębaty, no, może ten tylny dolny trochę słabiej. Ale ten poprzeczny klatki piersiowej - może to w nim jest problem. Zajmowaliśmy się biodrem i miednicą, powięziami, a ja tak zaniedbałem twoją klatkę piersiową. Przepraszam cię, Jadwiniu.

Ty zaniedbałeś? Chłopcze, dla którego codziennie o 4.30 zrywam się półprzytomna z mojego pojedynczego łóżka ze szczebelkami, które pomagają mi się obrócić na bok. Moja choroba to Twoje zaniedbanie? Ty sprawiłeś, że nawet Ursynów był w stanie dla mnie zalać się słońcem, pojaśnieć i wypięknieć. Zrobiłeś coś, czego nikt inny do tej pory nie zrobił: potraktowałeś mnie jak całość, która wymaga szacunku, a nie terapii. I teraz mnie przepraszasz?
Dani wstaje zza konsoli, przy której przeprowadzał badanie. Ma na sobie biały podkoszulek i białe spodnie, w których pracuje. Pracuje całym swoim ciałem. Podnosi silne ramię z misternym tatuażem. Obejmuje mnie i przyciska do swojego ramienia. Czuję zwartość i młodość jego ciała, siłę i odporność. Mam wrażenie, że jestem przy nim taka mała, uszkodzona, nieczynna. Trzyma mi dłoń na potylicy, a ja robię wszystko, żeby tylko się nie rozpłakać z przerażenia. Zsuwa palce na moją szyję. Doskonale wie, że to moje sacrum. Że wszystkiego u mnie ludzie mogą dotykać, kiedy jestem preparatem. Nawet wbijać palce pod krętarz mniejszy. Ale szyja to moje tabernakulum. Czuję ciepło męskich palców, które doskonale wiedzą, co robią. I czego im nie wolno. W gabinecie spirometrii mówi do mnie:
- Nie dam cię skrzywdzić.

A ja teraz szybko mówię sobie w myślach:
to po prostu cudowny człowiek i terapeuta, jak zwykle masz więcej szczęścia niż rozumu, że na takiego trafiłaś, on wreszcie chce dla ciebie dobrze i to jest sztos, że on się właśnie tak angażuje, uciesz się tym, pochyl przed tym głowę, okaż światu wdzięczność, w miarę możliwości oddaj, ale sobie nie wyobrażaj. nie myśl, nie. No tak, ładnie pachnie jego skóra, to oczywiste, że jak ludzie się myją, to ładnie pachną. A kto ci powiedział, że twój zapach do jego pasuje? To tylko opinia, jak by powiedzieli bezwstydnie nam rządzący; kto o tym orzeka, że coś do czegoś pasuje? Tak, młody jest, to skórę ma miękką, ty też jesteś względnie młoda, więc masz względnie miękką skórę, też mi spostrzegawczość. Nie myśl o tym, że jak cię przytula, to przylgnął do ciebie właśnie całym ciałem, bo to tylko zbieg okoliczności, a łagodzące są takie, że się boisz, że on to widzi i ma w sobie tyle empatii, że chce twój strach ukoić. Nie zbliżaj się, nie podchodź, pamiętasz, jak cię Niedźwiedź drasnął pazurem i jak bolało? Nie pamiętasz? Prawie że tego nie przeżyłaś, rzut rozszalał się tak straszny, że wyłączył ci nerki, nie powinno cię tu w ogóle być. No i co z tego, że teraz trzyma ci rękę na biodrze, no tak trzyma, to biodro też leczy, więc czemu się dziwisz. W zasadzie zna twoje ciało lepiej niż ty, Jadwiniu, Kasiu, czy jak cię tam zwą, pacjentko. Pacjentko Instytutu Geriatrii, Reumatologii i Rehabilitacji, a pesel zaczyna ci się od 85.

Wracamy na oddział, wygłupiamy się na schodach, Dani nie pozwala mi siebie wyprzedzić i to jest piękne. Nie daje mi taryfy ulgowej. Wbiega po dwa schodki, a ja drobię po jednym, bo wciąż boję się o endoprotezę. Jestem kilkanaście centymetrów za nim, kiedy wpadamy na oddział rehabilitacji i o mały włos nie przewracamy jakieś staruszki przy balkoniku. Robię w ostatniej chwili unik i odwracam się cała, bo mogę, żeby krzyknąć do pani: "przepraszam", a wtedy silne dłonie Daniego jeszcze w tym pędzie łapią mnie w pasie na dwie sekundy przed tym, kiedy nieomalże taranuję kierowniczkę oddziału. Opieramy się o ścianę zdyszani, śmiejemy się, bo skarciła nas wzrokiem. Tylko wzrokiem, bo doskonale pamięta, że nie mogłam jeszcze w maju wstać z ławki na korytarzu. Zsuwałam się z niej najpierw na kolana. I z klęku dźwigałam.

Teraz Dani będzie mierzył pracę mojego serca, więc muszę zrobić po korytarzu dwa kilometry w jak najszybszym tempie. Wcześniej zakłada mi na rękę specjalny zegarek. Siedzimy w sali rehabilitacyjnej, wszystkie leżanki są już zajęte, zaczął się zwykły codzienny ruch. Wymyślamy rymowanki, Dani odwraca moją uwagę od grozy faktu, że nie jestem w stanie pozbyć się dwutlenku węgla z płuc. Mocuje się z paskiem od zegarka, ewidentnie męskiego, a mój nędzny nadgarstek stworzony do plecenia wianków wygląda z tym zegarkiem jak zwiędły badylek przy boa dusicielu. Związuję włosy, bo po badaniu oddechu i sprincie po schodach zrobiło mi się gorąco. Śmiejemy się, a przez otwarte okno wpada chłodne październikowe powietrze i rusza kosmykiem włosów nad czołem Daniego. I ucho. Ucho ma takie zgrabne, niewielkie, choć większe niż Pan Fi. Przedpołudniowe słońce zagląda przez okno i podświetla je jak bałtycką muszelkę. Jak mnie ten widok wzrusza, jak mi serce bije, jest szczęśliwe tym biegiem, tym naukowym wyzwaniem, oczy Daniego są figlarne, zerkają na ekran smartfonu z aplikacją do badania, a czasem na mnie, uśmiechają się do mnie, lubi mnie, jest nam dobrze razem, stanowimy wybitny tandem naukowy. Ty - doktorant, ja - preparat.
Przypomina mi się, jak kiedyś powiedział do mnie: "Kasiu, tak się cieszę, że znowu możemy pracować razem, już myślałem, że zwariuję na tym urlopie. Codziennie coś czytałem i nie mogłem się doczekać, kiedy razem przetestujemy, czy ta metoda ci pomaga." A potem powtarza: "tak lubię z tobą pracować, a tak mało cię mam".
Stop, Kasiu, to halucynacja, on mówi o tobie jako pacjentce. Ale to takie cudne, cudne móc się ucieszyć, że kogoś twój widok cieszy, że kogoś postępy satysfakcjonują, trwaj, chwilo, cokolwiek oznaczasz.
Dani każe mi usiąść, więc wymyślając rym do "klimat", ląduję na niskim obrotowym taborecie i postanawiam zakręcić się w kółko, głośno się śmiejąc, jak dziecko, bo wymyśliłam "ślimak" i na cały głos na oddziale postanowiłam to wykrzyknąć.

I wtedy to widzę.
Półtora metra ode mnie na leżance studenci fizjoterapii pokazują ćwiczenia panu z ZZSK. Ledwo zgina nogi w biodrach. Założyły mu na zgięte kolana najlżejszą taśmę do ćwiczeń, ale nie ma mowy, żeby jego odwodziciele wykonały taki wysiłek. Każą mu więc wstać, będą z nim ćwiczyć przy kracie.
Przestałam się kręcić na krześle. Od góry na głowę leje mi się płynna cyna. Paraliżuje mnie strach.  

Ojezus, on się prawie nie rusza. Matko Boska, ma zupełnie nieruchomą klatkę piersiową. Nie rusza szyją. Nie może bez pomocy zejść z leżanki, traci równowagę, ma postawę połamanego Małysza. Z trudem wchodzi na stopień steppera do ćwiczeń, jest cały skostniały, widać, jak go boli. Stoi teraz pół metra ode mnie, nie mogę złapać powietrza, nie mogę go wypuścić.
Nie czuję nawet, że Dani wziął mnie za rękę i zapina na niej zegarek. Mam sztywną dłoń. Pod dłonią wyczuwam jego ciepłe, doskonałe palce i zaciskam na nich moje: słabe, wiecznie zmarznięte, po długiej pracy przy komputerze nieskończenie bolesne. Głowę mam wciąż odwróconą w kierunku pana, którego choroba zmumifikowała za życia. Mam rozchylone usta, coraz większe oczy, Eugenia z całą mocą rechocze na parapecie. Daniemu już chyba zmiażdżyłam palce.

Drugą ręką delikatnie chwyta mnie za żuchwę i odwraca w swoją stronę. Nie mrugałam, więc nie wiem, że oczy mam pełne łez, a one nie miały jak skapnąć. Widzi mnie. Zobaczył. Widzi moje przerażenie. A ja się go nie wstydzę, nie ukrywam tego. Kładzie mi teraz ciepłą dłoń na szyi. Patrzy mi w oczy, pochyla się do mnie i mówi:
- Kasiu, ten pan choruje od ponad dwudziestu lat i po raz drugi w życiu jest na rehabilitacji. Nie pozwolę na to, żebyś wyglądała tak jak on. Rozumiesz? To nie będziesz ty. To nie jesteś ty. Teraz zrobimy test sprawnościowy, choroba cię nie pokona, ty już sobie z nią poradziłaś, rozumiesz? A teraz wstaniesz i pójdziesz ze mną na korytarz. I zrobimy test sprawnościowy, będziesz biegać po korytarzu, tylko nie staranuj kierowniczki ani żadnej babci. A ja będę ci mierzył czas, dobrze, Kasiu? Jadwiniu, jesteś tu? Ja z tobą jestem, nie pozwolę ci zrobić krzywdy.

Zsuwa palce po mojej szyi i poprawia mi skrzywiony po obrotach na taborecie podkoszulek, który obnażył mój obojczyk prawy i gęsią skórkę na karku.
Jak w transie wychodzę na korytarz i mam sześć minut. Sześć minut, w trakcie których mam wykazać się brakiem arytmii, dobrą sprawnością oddechową, sprawną wentylacją i sprężystością. Chodzić mam jak Korzeniowski, starać się zachować płynny ruch, nie myśleć o tym, że ten pan za ścianą w zasadzie już nie żyje.

Idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość. Nie mam już czerwonych kul, chodzę o własnych siłach. Trudno powiedzieć, że na własnych nogach, bo biodro mam już jedno sztuczne.
"Szybciej, Jadwiniu!" - krzyczy Dani, więc przyspieszam. Miga mi sala ortopedyczna, w której pacjenci po endoprotezach kolan mocują się z różowymi piłkami. Czuję zapach zwilżanych wodą gąbek do jonoforezy przy następnej sali, mijam kolejny korytarz i wejście do pokoju lekarskiego, w którym odsypia się dyżury. Docieram do automatycznie otwieranych drzwi oddziału reumoortopedii. Zawracam. Do połowy korytarza dobiega Dani i popędza mnie:
"Jadwiniu, możesz szybciej!"



Idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość szybciej. Zebris wykazał, że krok mam za krótki, ale mogę szybciej. Mięsień dwugłowy wzmocnił się na tyle, ze mogę się obiema bogami wybijać w zasadzie jednakowo. Chyba że przypomni mi się huknięcie Niedźwiedzia, wtedy mięśnie tężeją. Mijam wysoką ławkę, na której w maju ćwiczyłam mięsień prosty, ogłoszenia o przetargach na tablicy informacyjnej, wejście do windy, z którego korzystam coraz rzadziej, bo szybciej schodzę po schodach niż winda jedzie. Wychodzę na drugi korytarz, przy którym bieżnia do nauki chodzenia dla pacjentów po udarach i paraliżu. Mnie też się w maju przydała. Docieram prawie do sali terapii ręki, przypomina mi się, jak z panią Małgosią śpiewałyśmy "My way" Sinatry, uśmiecham się i przez to zwalniam. Czuję na sobie uderzenie ciepłego powietrza i zapach skóry Daniego. Podbiega. Chwyta mnie za ramiona, idzie przez chwilę razem ze mną i mówi mi prosto do ucha:
- Kasiu, w tym tempie mnie nie dogonisz, a przecież jesteś dużo zwinniejsza ode mnie!
Przewracam oczami, bo nie podoba mi się taki złośliwy żart i mówię mu coś, żeby zamienił swoją cotygodniową siłownię na ZZSK na jedną dobę.
- Ale ja jestem twardokolagenowy, w życiu bym halasany nie zrobił, a ty tak!
Nie pociesza mnie to, nie wiadomo dlaczego tracę motywację, a w głowie wciąż siedzi mi obraz skostniałego pacjenta z ZZSK. Innej wersji mnie. Potencjalnej wersji mnie. Na wysokości sali, w której ryczy zagrożenie, Dani chwyta mnie za łokieć, zatrzymuje, patrzy mi w oczy i mówi:
- Kasiu, masz jeszcze cztery i pół minuty testu. Pokaż mi teraz, że Niedźwiedź przegrał. Start!

Ruszyłam jak oparzona. Dobrze, że miałam na sobie adidasy, bo crocsy bym zgubiła. Czuję na twarzy pęd powietrza. Mijam tablice, ławki, zapachy z sal, pikanie sprzętów do fizykoterapii, szelest kart do podpisu, skrzypienie leżanek. Jak koń na wyścigach staram się rozkładać siły, liczyć w myślach kroki, jak do sali operacyjnej lampy. Pokażę mu, że przegrał. Że nie wiedział, że nie widział, że mnie z kimś pomylił i ja go z kimś pomyliłam. Ale ja potrafię się przyznać do błędu, Niedźwiedź nie. Ja nie uciekam, Niedźwiedź tak. Jest jak moja Mama i mój Tata. Tchórze. Tak samo jak oni odwrócili się na pięcie i zniknęli, zostawili mnie samą na pustym korytarzu, tylko że wtedy nawet Dani nie liczył czasu, tempa pracy serca, nikogo nie interesowałam. Teraz on patrzy na zegarek, a ten pokazuje, jak mi serce bije, ile tlenu pobieram z powietrza, ile dwutlenku węgla oddaję, jak pracuje moje chemiczne laboratorium, jak maszyny oddają ciepło, jak się wychładzają, jak zwiększają moce przerobowe i włączają do pracy kolejną linię produkcyjną.
Z jednego z pokojów wychodzi Edyta, klaszcze, dopinguje. Ona też pamięta, jak przyjeżdżałam tu na wózku inwalidzkim albo szłam po ścianie, od ławki do ławki. Teraz pachnąca paczulą i białym pieprzem opiera się o futrynę i bacznie śledzi biomechanikę moich pleców. Dani już nie dopinguje, powiedział wystarczająco dużo.
Przede mną wyrasta jeden z lekarzy rehabilitantów, uchyla się w ostatniej chwili, po czym krzyczy za mną: "ta pacjentka potrzebuje tartanu, nie rehabilitacji". Nie uśmiecham się. Skupiam się na tym, żeby iść jak najszybciej, jak najwydolniej. Dalej, moje Serce. Codziennie Ci składam hołd. Tyle już zniosłoś, zniesiesz jeszcze więcej. Dalej, gluteusy skurwielusy, przecież jesteście rozgrzane, sprężynujcie, wynik podbijajcie. I wy, wewnętrzne pięty, nad którymi Julia na jodze boleje, wiem, że potraficie, łuki stopy dźwignijcie do góry.
Przypominam, wszystkiego przypomnieć nie zdołam. Długi, ciemny korytarz do kantyny w Otwocku. Jeszcze nikogo z pracowników nie ma na oddziale. Wyszłam po 5, bo z powodu anemii grozi mi kolejne toczenie krwi. Podręcznik do patofizjologii, który zabrałam na Kindle'a podsunął mi myśl, że tylko produkcja tlenu może czerwone krwinki ruszyć, nadpłytkowość wyciszyć, przyspieszyć produkcję hemoglobiny.
Więc idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość. Moje czerwone kule w mrokach podziemia nie mają koloru, ale stukają równo, miarowo, coraz szybciej. Za chwilę pracownicy szpitala imienia Grucy zaczną podjeżdżać na parking. Przyjdzie Edyta o oczach jak dwa oceany, przyjdą uśmiechnięte pielęgniarki, przyjdzie Piotruś Królik, pani reumatolog, a zupełnie na końcu wtoczy się Niedźwiedź. Przywitają się ze mną noszowi, zapytają, czy nóżka nie boli, jak już zrobię osiem długości szpitala, nagrodzę się kulą na maślance na wagę z cukierni Wanda.
O-ooo, teraz zwalniam, bo widzę, jak w przeddzień operacji Niedźwiedź idzie tym samym korytarzem, a ja nie mogę go o kulach dogonić. Krok ma zrezygnowany, smutny. Czy to oznacza, że jutro mnie nie zoperuje? I to spojrzenie na obchodzie, pełne niechęci, pogardy, bo co? Bo jestem chora? Przecież wiedział od początku, że jestem chora. Dlaczego mi to zrobił?
I ta pożal się boże kosmetyczka, która po godzinach wciela się w malarkę, a maluje koszmary: tukany, łosie i nieforemne rowery, za to całe w kwiatach. I to spojrzenie idiotki, za to z przyklejonymi sztucznymi rzęsami, ta bandana na tlenionych włosach, paznokcie jak szpony, farbki olejne z Lidla, zmarnowane blejtramy. Zamienił mnie na zdrową, wybotoksowaną idiotkę, bo ona nie miała ambicji i swojego zdania, nie miała wymagań, miała tylko kaprys. Nie mam nic, czego ty nie możesz mieć, a ja nie pragnę więcej niż mi dawać chcesz.
Żebyś ty wiedział, ile byłam gotowa dla ciebie zmienić, nawet pokój przemeblować, książki inaczej rozłożyć, żeby zrobić miejsce na twoje ponadwymiarowe ego, nawet zupy ci robiłam, kluski leniwe, choć dla siebie nie miałam siły zaparzyć herbaty. Ty śmieszny, odwrócony sam do siebie plecami tępy wyrobniku, który gardzisz dokonaniami medycyny starogermańskiej, który prychasz na słowo "osteopata", ale to on, Dani, pokazał mi, że mogę, że choroba nie ma znaczenia, jeśli do pacjenta podejdzie się z szacunkiem, kiedy uszanuje się jego prawo do chorowania, do jego szalonych pomysłów, kiedy zamiast mówić, że pacjenta pokurwiło, można dać się poczęstować lizakiem i w takiej wersji prowadzić terapię niezwykle uciążliwego mięśnia obłego. A teraz gdzie jesteś i z kim pijesz, kiedy ja próbuję pobić własny rekord na korytarzu mokotowskiego szpitala i kibicują mi wszyscy, chociaż w perspektywie kosmosu taki wynik jest jak drobina azotu.
Piszczy zegarek na mojej ręce. Minęło sześć minut badania. Odgarniam włosy ze spoconego czoła. Na ekranie zegarka mruga czerwone "Stop", ale ja się nie zatrzymałam, tak się zapiekłam w tej złości na Niedźwiedzia. W pasie chwytają mnie znane mi ręce. Z takim wyczuciem, czułością trzyma tylko on. Przytula mnie na korytarzu, w nosie ma, że nie powinien, że nie wolno, że etyka, że zasady. Czuję na kości jarzmowej jego miękki zarost. Szepcze mi do ucha:
- Wygrałaś, Jadwiniu.

Nasycenie tlenem mam jak sportowiec. Serce dzięki terapii szura w worku osierdziowym równo, bez migotów i arytmii. Oddech dzięki jodze mam wyrównany.
- To wszystko dzięki szkole muzycznej, Kasiu. Oddychasz przeponą, więc nawet jak klatka piersiowa prawie się nie rusza, ciało nie odczuwa deficytów tlenu. Masz bardzo dobre wyniki. A taką formę to sam chciałbym mieć.

Na koniec jadę na Wydział Mechatroniki. Doktoranci opracowali unikalną metodę rozszerzalności klatki piersiowej przy pomocy laserów. Będę jako jedna z niewielu w Polsce w fazie badań tego urządzenia poddana temu badaniu. Czuję, że bycie prototypem miewa swoje plusy.
Panowie przy pomocy wiązki laserów pochodzących z ośmiu kamer mierzą mi rozszerzalność klatki piersiowej. Potem opracowują specjalny algorytm, który na podstawie wyliczeń tworzy model 3D mojej klaty Pudziana w rozmiarze 75A. Są cierpliwi, mówią do mnie jak do niedosłyszącego dziecka, dwa razy mówią coś o różnicy pięćdziesięciu herców, a ja myślę o harcach. Pierwszy pomiar to płytki wdech. Drugi - głęboki.
Wynik jest zaskakujący dla obu stron. Otóż według najnowszych ustaleń naukowych, najnowocześniejszych i superczułych algorytmów i sprzętu do analiz za pierdyliardy złotych dofinansowanych z Unii Europejskiej stwierdza się, że pacjentka nie żyje. Moja klatka piersiowa się nie rusza. Panowie patrzą na siebie zdumieni. Wykonują kolejny pomiar. Jeszcze dokładniej dopracowany algorytm, jeszcze bardziej szczegółowe badanie wykazuje, że pacjentka nadal nie żyje. Mechatronicy drapią się po głowach, patrzą na ekrany, ale na mnie nie. Dzwonią na oddział w Sparcie, rozmawiają z Danim i słyszę, jak mówią:
- Panie, ona chyba nie oddycha.
Oczami wyobraźni widzę, jak Dani chrząka i zastanawia się, czy tłumaczyć im zjawisko kompensacji, czy przyjąć to, że dla umysłów ścisłych nie istnieje coś takiego jak prawo natury. Nie czekam do końca. Co swoje, już dziś wygrałam.


 
Jadę windą z piątego piętra i wierzyć mi się nie chce, że ten budynek taki wielki. Same chłopy tutaj, ale i parę dziewczyn mignęło mi na korytarzu. Niemniej w windzie jestem ja contra ośmiu facetów. Większość z nich trzyma napoje izotoniczne, pewnie w nocy programowali, stoją wgapieni w smartfony. Jeden z nich ma na głowie zabawne afro, spojrzeniem trochę przypomina Niedźwiedzia, gapi się na mnie bez przerwy. Wytrzymuję jego wzrok, ale to wyraźnie go nie zniechęca. Mówi do mnie:
- Ej, studiujesz tu?
Pobierze energię z ziemi, ramiona do dołu, barki do tyłu, mostek do góry i koniecznie patrz mu w oczy. Wyraźnie, tak, żeby reszta studentów w windzie oderwała wzrok od ekranów, powiedz:
- Nie, to mnie studiują.

***
Inaczej sobie wyobrażałam wpis po powrocie. Ale skoro nie zawsze dostajemy to, co chcemy, niech będzie i tak.
Dziękuję, że pamiętałyście. I że tu zaglądacie. I że liczę się dla kogoś nie jako prototyp, nie jako zaczerniacz przestrzeni między reklamami, nie jako właścicielka pensjonatu, tylko jako podmiot. Transmiter historii.

Ktoś na mnie czekał. Nie znacie mnie, na oczy nie widziałyście, a jednak czekacie. Czyli nie odrzuca Was nawet to, co we mnie najciemniejsze, najbardziej nieprzyjęte, na co dzień schowane. To, czego nie mam odwagi powiedzieć ludziom w oczy.
Chyba odczuwam coś na kształt wdzięczności, ale uczuć od tak dawna nie nazywałam, że chyba i język we mnie klęknął.

***
Niech Was nie zwiedzie romantyzm niniejszego ujęcia. Drugą rękę Dani wbija mi boleśnie pod prawą łopatkę. Taka aksjologia Sparty.

5 komentarzy:

  1. Jak miło móc Cię znów czytać Kasiu:)
    W swym egoizmie drżałam, że życie tak Cię pochłonęło, że przestaniesz pisać. Cieszę się że się myliłam- życie teraz ze zdwojoną mocą w Twoim pisaniu i mi dech zapiera:)
    Całuję mocno...
    ...I nieustannie czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jowo! <3 Kochana Jowo!
    Odkryłam, że kiedy nie piszę, to jest ze mną najgorzej. Więc: niech to sobie będzie grafomania, trudno, choć w sumie to się jednak staram jak najbardziej po polsku. Ale jeśli to ma sprawiać, że Eugenia będzie wojażować po świecie dalej ode mnie, to trudno, podnoszę rękawicę. Będę konkurencją dla Mroza!

    OdpowiedzUsuń
  3. Kasiu, tak się składa, że mój nauczyciel ze szkoły jogi kładzie duży nacisk na ćwiczenia oddechowe. Przyszło mi więc do głowy, co mogłoby ci pomóc - próbowałaś może oddechu Kapalabhati? W tym rodzaju oddechu wydechy są kluczowe. W razie czego opis wklejam poniżej:

    Kapalabhati
    "Kapali – z sanskrytu oznacza czaszkę, bhati – oznacza jasność lśnienia. Kapalabhatito ćwiczenie, które sprawia, że czaszka „jaśnieje”. Jest to oczyszczająca pranajma, która dodaje dużo energii szczególnie po dużym stresie lub zmęczeniu psychicznym. Usuwa dwutlenek węgla, eliminuje zanieczyszczenia z krwi, oczyszcza układ oddechowy i kanały nosowe, dotlenia szczyty płuc. Aby wykonać tę pranajamę, siadamy z wyprostowanym tułowiem, najlepiej w padmasanie lub sidhasanie. Ręce trzymamy na kolanach, z wdechem wydłużamy kręgosłup, a z wydechem opuszczamy głowę w dół w stronę mostka. Kapalabhati wykonuje się w cyklach po kilkadziesiąt oddechów. Zaczyna się od 10 oddechów, z czasem dodając po jednej rundzie, aż możliwe będzie osiągnięcie 120 oddechów. W tej pranajamie nie ma wstrzymywania oddechu. Wykonuje się gwałtownie wdech i wydech, tak dynamicznie, aby wystąpił obfity pot. Wdech jest powolny i łagodny, natomiast przy wydechu należy wykonywać ruchy gwałtowanie i dynamicznie, kurcząc mięśnie brzucha i cofając je w tył. Na początek proponuje się wykonywać jedno parcie na sekundę, z czasem można zwiększyć liczbę do 2 na sekundę."

    Pozdrowienia,
    Julita

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Julito Droga, znalazłam Twój komentarz dziś na zabiegach z prądami Tens, które sprawiają, że jestem śmieszną pacynką, której podskakują ramionka. W końcu ten aparat jakimś prądem mnie razi, nie ma zmiłuj. Podobno mięśnie to lubią. Ja to lubię, bo wtedy mogę czytać.
      ale w trakcie się popłakałam. Tak mnie Twój wpis wzruszył: że pomyślałaś o mnie, że napisałaś, że zaproponowałaś. Oczywiście niedawno próbowałam tego oddechu, ale przez tę sztuczną girę i padmasana jest dla mnie problematyczna, więc jaja zaczynają się, zanim zaczynam ćwiczyć. Po czem zasapałam się, spotniałam i przy piętnastym oddechu padłam na dywan i zasnęłam na kwadrans. Ale nie ma tego złego: znając moje tempo rozwoju, za dziesięć lat będę mistrzynią pranajamy! Plusem jest również to, ze odkryłam, ze dywan już czas najwyższy wyprać. Nigdy nie wiadomo, jak skokowo przebiega rozwój ludzkości.
      Jutro pędzę na jogę, więc mam zamiar popisać się znajomością nowego słowa. Coś mi mówi, że znów nazwę Kapalabhati pomylę z kapibarem albo kapłonem, ale na szczęście na miejscu jest mnóstwo mądrych ludzi, którzy będą wiedzieli, o co chodzi.
      Ha! Więc Ty też ćwiczysz! Ależ z nas legion <3
      Dziękuję, naprawdę mnie wzruszyłaś tym komentarzem. Ja jednak mięczak jestem - miękkokolagenowiec widać, na pohybel Eugenii!
      Mua mua mua i namaste!

      Usuń
  4. Świetnie napisany artykuł. Jak dla mnie bomba.

    OdpowiedzUsuń