Po bezmiarze pochmurności niedzieli
nastał wietrzny i słoneczny poniedziałek. Od trzeciej słuchałam,
jak śpiewają ptaki. Coraz głośniej, rytmicznie, równo,
pulsacyjnie, choć bez metronomu.
Dziś też w nocy bolało, choć już
nie tak okrutnie. Wepchnęłam pod biodro wałek i koc, mój niecny
oszukańczy plan przejrzała Pani Kasia, ale przynajmniej dzięki
temu mogłam trochę pospać. Tyle że miednica się skrzywiła.
Rano beton na stawach
krzyżowo-biodrowych był potrójny. Nie wzięłam Diclo Duo z powodu
bólu, tylko z powodu betonu.
Potem pognałam do Pani Kasi,
pozwoliłam sobie zrobić wszystko. Zaczęła od rozluźnienia
wątroby. Kto by to pomyślał, że wątroba też fochy pokazuje w
tej chorobie. Podobnie krezka i dwunastnica. Kiedy tak usiadła za
mną i próbowała mi wątrobę rozluźnić, dotarło do mnie, jaki
to czuły i opiekuńczy gest. Jak potwornie mi takiego uścisku
brakuje z jednej strony, a z drugiej - jak panicznie się go boję.
Kiedy ktoś jest bardzo blisko mnie i chce coś dla mnie zrobić,
chce mi coś dać, a ja nie muszę robić nic, tylko rozluźnić się
i to przyjąć. Walczyła długo, namawiając: „puść, rozluźnij,
oprzyj się o mnie, puść plecy”. Ponieważ nie bardzo jej na to
pozwalałam, nachyliła mi się do ucha i powiedziała: „jestem
tutaj dla ciebie. Jesteś bezpieczna, pozwól mi”. I powiedziała
to tak ciepło i miękko, że niemal usłyszałam, jak we mnie płacze
mala dziewczynka. Potem poddałam się, rozluźniłam mięśnie wokół
wątroby i osunęłam się na kolano Pani Kasi, bez sił, płacząc.
„Już dobrze, właśnie o to mi chodziło” - uspokoiła mnie,
położyła rękę na głowie, a ja aż zaszlochałam. Poderwała
mnie niezwłocznie, po czym zabrała się za pozostałe narządy
wewnętrzne. I biodro. Przywodziciele. Odwodziciele. Trójgłowy. I
mięsień gruszkowaty, który jest na drugim miejscu najbardziej
znienawidzonych przeze mnie mięśni szkieletowych.
Długo nade mną pracowała.
Nieskończenie. W końcu kazała mi się napić i po dwóch
godzinach wygoniła z sali, żebym wróciła za godzinę. Wychodzę z
sali gimnastycznej, w której oczywiście starłam się z panem
Romkiem o kwestie fundamentalne, czyli istnienie obopólnej kurtuazji.
A na zewnątrz sali widzę znajomą sylwetkę, znajomą postać,
znajomą twarz. Ten ktoś nie ma na sobie dresu, ani przydeptanych
papci domowych, klapek Kubota ani kreszowego dresu. Ma za to laptop
ze znaną mi naklejką i zdjęciem Kostka na tapecie. Nie
spodziewałam się Marcina, ale jego widok bardzo mnie ucieszył. Jak
forpoczta innej rzeczywistości. Bez otuliny L4, ale też dalekiej od
pękatych słojów napełnionych moczem zbieranym w celu bilansu
płynów, wiecznie zajętej łazienki, korytarzowych przepychanek,
porannych nerwów przy śniadaniu, pobrań krwi o 6 rano.
Marcin widział wyciąg, widział
ćwiczenie w odciążeniu, towarzyszył mi, słuchał mnie.
Usłyszałam od niego niebywały komplement. Powiedział, że
charakteryzuje mnie ekstrawagancja myślenia. I tak niewymownie mi
się to podobało, że aż się ucieszyłam na dźwięk tego
określenia. Według słownika języka polskiego oznacza to
„wzbudzający zainteresowanie, zadziwiający lub bulwersujący
oryginalnością, odbiegający od ogólnoprzyjętych zwyczajów i
norm, dziwaczny”.
I pomyśleć, że wszystko, co
nieoczywiste, skojarzył ze mną. Przyhamowałam się za chwilę, żeby
zbyt raptownie nie zachwycić się samą sobą, bo przecież Bogna
powtarza, że jestem taka, jak wszyscy i ma rację. Jestem taka, jak
wszyscy, jestem tak samo, jak wszyscy: dziurą w podłodze, marnym
wyrodkiem kryształu, śmiertelną i niedoskonałą istotą. Nie ma
we mnie więcej nadzwyczajności niż w innych ludziach. Wszyscy
jesteśmy tacy sami. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku:
urodziliśmy się i umrzemy. Nie mogę więcej niż na wyciągnięcie
ręki. I nie mogę więcej od siebie więcej wymagać.
W świetle tego, że mogłam Marcina
posłuchać, a w zasadzie zmusić go do słuchania mnie - moja
domniemana wyjątkowość wyewoluowała w kierunku akceptacji tego,
jak bardzo jestem niedoskonała. I nawet nie mam do siebie pretensji
o moją gadatliwość, bo wynikała z tęsknoty za inną
rzeczywistością, za aktywnym słuchaczem.
Marcin poszedł, mnie czekał jeszcze
małpi gaj, a Marcina wzywały obowiązki. Po małpim gaju Pani Kasia
przygnała po mnie i zawiozła na minus jeden. Przy krioterapii
znajduje się sala z bieżnią i rowerami. I wtedy cofnęłam się o
31 lat.
Pani Kasia zaczęła uczyć mnie
chodzić. Spaliłam na bieżni 12 kalorii. Szłam z niewielką
szybkością, żeby obserwować stopy, kontrolować krok, naśladować
prawą, zdrową stopę, trzymać wyprostowane kolano, podnosić nogi,
a nie szurać nimi po ziemi. Pani Kasia trzymała mi dwa palce na
kości krzyżowej, pilnując, żebym nie szastała miednicą.
Pokazała, jak i na czym oprzeć ręce. Jak równać do rytmu
maszyny. Spojrzałam na nią spanikowana. I łzy mi w oczach stanęły.
Przełknęłam boleśnie ślinę. Pani Kasia, pomiędzy
poszczególnymi instrukcjami, niepytana, powiedziała: „to nic. Ile
trzeba będzie, tyle razy będziesz zaczynać. Za każdym razem
będziesz się od nowa uczyć chodzić, ale będziesz chodzić. Równo
będziesz chodzić. Nie, wyżej kolano, zegnij, zegnij to biodro, nie
taki ból wytrzymałaś, wygraj, wygraj z tym. Jestem tutaj.”
Pstryknął klips, który użytkownik
bieżni przyczepia do ubrania. Odczepiłam się, bieżnia się
zatrzymała, a ja wybuchnęłam histerycznym płaczem na wspomnienie
tych wszystkich nieprzespanych nocy, skrzypienia wózka, ukłucia
igieł, pękniętych żył, przerażających diagnoz i tego
panicznego, zwierzęcego strachu, jakbym była nutrią prowadzoną na
rzeź, żeby obedrzeć mnie ze skóry, z godności, z wiary, ze
wszystkiego, co mam. I to „jestem tutaj”, jak w „Pasji”
Gibsona, jak słowa matki do dziecka. Tego było za wiele. Myślałam,
że Pani Kasia przewróci oczami i poczeka, aż histeria mi
przejdzie. Weszła na bieżnię, przytuliła mnie, a ja, zamiast
mocniej się rozkleić, zaczęłam oddychać. Zaszlochałam jeszcze
ze dwa razy. I uspokoiłam się. Pani Kasia zeszła z bieżni,
włączyła ją jeszcze raz. Przeszłam sto metrów równym krokiem.
Zatrzymała bieżnię. Pokazała ręką, że mam zejść. Podeszła,
spojrzała mi w oczy i powiedziała: „idź. Prosto. Z wyprostowanym
kolanem. Podnoś biodro. Ból został na bieżni.”
I poszłam.
Poszłam po raz pierwszy od wielu lat
prosto. Z pracującym kolanem. Z ugiętym biodrem. Bez utykania. Z
prostymi plecami. Nieznacznym skurczem wokół lewego kolana. Stopa
na siebie, kolce biodrowe do góry, łopatki ściągnięte, plecy
proste. Oddech. Idę i oddycham. Uprawiam moje idzenie i szłość.
Tym razem pod czujnym okiem Pani Kasi. Czuję, że obserwuje moje
kostki, ścięgno Achillesa, kolano, biodro, ruch miednicy. Chciałam
raz jeszcze rzucić się jej na szyję, ale machnęła ręką na
znak, że musi iść na oddział.
Pognałam do sali zjeść zimną zupę
i zimną rybę z lodowatymi ziemniakami.
Kiedy wstałam, noga już się
zbuntowała.
Poszłam na schody ponownie rozpocząć
naukę chodzenia.
Znowu.
Ciągle zaczynam od nowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz