poniedziałek, 10 kwietnia 2017

"Jestem jak dziecko bezradny, Póki mnie ktoś nie podniesie"

Po bezmiarze pochmurności niedzieli nastał wietrzny i słoneczny poniedziałek. Od trzeciej słuchałam, jak śpiewają ptaki. Coraz głośniej, rytmicznie, równo, pulsacyjnie, choć bez metronomu.
Dziś też w nocy bolało, choć już nie tak okrutnie. Wepchnęłam pod biodro wałek i koc, mój niecny oszukańczy plan przejrzała Pani Kasia, ale przynajmniej dzięki temu mogłam trochę pospać. Tyle że miednica się skrzywiła.
Rano beton na stawach krzyżowo-biodrowych był potrójny. Nie wzięłam Diclo Duo z powodu bólu, tylko z powodu betonu.
Potem pognałam do Pani Kasi, pozwoliłam sobie zrobić wszystko. Zaczęła od rozluźnienia wątroby. Kto by to pomyślał, że wątroba też fochy pokazuje w tej chorobie. Podobnie krezka i dwunastnica. Kiedy tak usiadła za mną i próbowała mi wątrobę rozluźnić, dotarło do mnie, jaki to czuły i opiekuńczy gest. Jak potwornie mi takiego uścisku brakuje z jednej strony, a z drugiej - jak panicznie się go boję. Kiedy ktoś jest bardzo blisko mnie i chce coś dla mnie zrobić, chce mi coś dać, a ja nie muszę robić nic, tylko rozluźnić się i to przyjąć. Walczyła długo, namawiając: „puść, rozluźnij, oprzyj się o mnie, puść plecy”. Ponieważ nie bardzo jej na to pozwalałam, nachyliła mi się do ucha i powiedziała: „jestem tutaj dla ciebie. Jesteś bezpieczna, pozwól mi”. I powiedziała to tak ciepło i miękko, że niemal usłyszałam, jak we mnie płacze mala dziewczynka. Potem poddałam się, rozluźniłam mięśnie wokół wątroby i osunęłam się na kolano Pani Kasi, bez sił, płacząc. „Już dobrze, właśnie o to mi chodziło” - uspokoiła mnie, położyła rękę na głowie, a ja aż zaszlochałam. Poderwała mnie niezwłocznie, po czym zabrała się za pozostałe narządy wewnętrzne. I biodro. Przywodziciele. Odwodziciele. Trójgłowy. I mięsień gruszkowaty, który jest na drugim miejscu najbardziej znienawidzonych przeze mnie mięśni szkieletowych.
Długo nade mną pracowała. Nieskończenie. W końcu kazała mi się napić i po dwóch godzinach wygoniła z sali, żebym wróciła za godzinę. Wychodzę z sali gimnastycznej, w której oczywiście starłam się z panem Romkiem o kwestie fundamentalne, czyli istnienie obopólnej kurtuazji. A na zewnątrz sali widzę znajomą sylwetkę, znajomą postać, znajomą twarz. Ten ktoś nie ma na sobie dresu, ani przydeptanych papci domowych, klapek Kubota ani kreszowego dresu. Ma za to laptop ze znaną mi naklejką i zdjęciem Kostka na tapecie. Nie spodziewałam się Marcina, ale jego widok bardzo mnie ucieszył. Jak forpoczta innej rzeczywistości. Bez otuliny L4, ale też dalekiej od pękatych słojów napełnionych moczem zbieranym w celu bilansu płynów, wiecznie zajętej łazienki, korytarzowych przepychanek, porannych nerwów przy śniadaniu, pobrań krwi o 6 rano.
Marcin widział wyciąg, widział ćwiczenie w odciążeniu, towarzyszył mi, słuchał mnie. Usłyszałam od niego niebywały komplement. Powiedział, że charakteryzuje mnie ekstrawagancja myślenia. I tak niewymownie mi się to podobało, że aż się ucieszyłam na dźwięk tego określenia. Według słownika języka polskiego oznacza to „wzbudzający zainteresowanie, zadziwiający lub bulwersujący oryginalnością, odbiegający od ogólnoprzyjętych zwyczajów i norm, dziwaczny”.
I pomyśleć, że wszystko, co nieoczywiste, skojarzył ze mną. Przyhamowałam się za chwilę, żeby zbyt raptownie nie zachwycić się samą sobą, bo przecież Bogna powtarza, że jestem taka, jak wszyscy i ma rację. Jestem taka, jak wszyscy, jestem tak samo, jak wszyscy: dziurą w podłodze, marnym wyrodkiem kryształu, śmiertelną i niedoskonałą istotą. Nie ma we mnie więcej nadzwyczajności niż w innych ludziach. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku: urodziliśmy się i umrzemy. Nie mogę więcej niż na wyciągnięcie ręki. I nie mogę więcej od siebie więcej wymagać.
W świetle tego, że mogłam Marcina posłuchać, a w zasadzie zmusić go do słuchania mnie - moja domniemana wyjątkowość wyewoluowała w kierunku akceptacji tego, jak bardzo jestem niedoskonała. I nawet nie mam do siebie pretensji o moją gadatliwość, bo wynikała z tęsknoty za inną rzeczywistością, za aktywnym słuchaczem.
Marcin poszedł, mnie czekał jeszcze małpi gaj, a Marcina wzywały obowiązki. Po małpim gaju Pani Kasia przygnała po mnie i zawiozła na minus jeden. Przy krioterapii znajduje się sala z bieżnią i rowerami. I wtedy cofnęłam się o 31 lat.
Pani Kasia zaczęła uczyć mnie chodzić. Spaliłam na bieżni 12 kalorii. Szłam z niewielką szybkością, żeby obserwować stopy, kontrolować krok, naśladować prawą, zdrową stopę, trzymać wyprostowane kolano, podnosić nogi, a nie szurać nimi po ziemi. Pani Kasia trzymała mi dwa palce na kości krzyżowej, pilnując, żebym nie szastała miednicą. Pokazała, jak i na czym oprzeć ręce. Jak równać do rytmu maszyny. Spojrzałam na nią spanikowana. I łzy mi w oczach stanęły. Przełknęłam boleśnie ślinę. Pani Kasia, pomiędzy poszczególnymi instrukcjami, niepytana, powiedziała: „to nic. Ile trzeba będzie, tyle razy będziesz zaczynać. Za każdym razem będziesz się od nowa uczyć chodzić, ale będziesz chodzić. Równo będziesz chodzić. Nie, wyżej kolano, zegnij, zegnij to biodro, nie taki ból wytrzymałaś, wygraj, wygraj z tym. Jestem tutaj.”
Pstryknął klips, który użytkownik bieżni przyczepia do ubrania. Odczepiłam się, bieżnia się zatrzymała, a ja wybuchnęłam histerycznym płaczem na wspomnienie tych wszystkich nieprzespanych nocy, skrzypienia wózka, ukłucia igieł, pękniętych żył, przerażających diagnoz i tego panicznego, zwierzęcego strachu, jakbym była nutrią prowadzoną na rzeź, żeby obedrzeć mnie ze skóry, z godności, z wiary, ze wszystkiego, co mam. I to „jestem tutaj”, jak w „Pasji” Gibsona, jak słowa matki do dziecka. Tego było za wiele. Myślałam, że Pani Kasia przewróci oczami i poczeka, aż histeria mi przejdzie. Weszła na bieżnię, przytuliła mnie, a ja, zamiast mocniej się rozkleić, zaczęłam oddychać. Zaszlochałam jeszcze ze dwa razy. I uspokoiłam się. Pani Kasia zeszła z bieżni, włączyła ją jeszcze raz. Przeszłam sto metrów równym krokiem. Zatrzymała bieżnię. Pokazała ręką, że mam zejść. Podeszła, spojrzała mi w oczy i powiedziała: „idź. Prosto. Z wyprostowanym kolanem. Podnoś biodro. Ból został na bieżni.”

I poszłam.
Poszłam po raz pierwszy od wielu lat prosto. Z pracującym kolanem. Z ugiętym biodrem. Bez utykania. Z prostymi plecami. Nieznacznym skurczem wokół lewego kolana. Stopa na siebie, kolce biodrowe do góry, łopatki ściągnięte, plecy proste. Oddech. Idę i oddycham. Uprawiam moje idzenie i szłość. Tym razem pod czujnym okiem Pani Kasi. Czuję, że obserwuje moje kostki, ścięgno Achillesa, kolano, biodro, ruch miednicy. Chciałam raz jeszcze rzucić się jej na szyję, ale machnęła ręką na znak, że musi iść na oddział.
Pognałam do sali zjeść zimną zupę i zimną rybę z lodowatymi ziemniakami.
Kiedy wstałam, noga już się zbuntowała.

Poszłam na schody ponownie rozpocząć naukę chodzenia.
Znowu.
Ciągle zaczynam od nowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz