wtorek, 4 kwietnia 2017

Strajk krzyża i trzy oddechy

Najpiękniejszy jest ten moment o godz. 4.23. Kiedy Krystyna, Stanisława i Jadwiga śpią jeszcze. Przez okno gadają ptaki. Rytmicznie, w różnym tempie, polifonicznie. Jakby ptasi chór złożony był z samych upierzonych indywidualistów, a każdy zdecydował grać swój utwór.
Pod oknami strzeliły dawno niepielęgnowane drzewa dzikich jabłonek, magnolia puściła tłuste, błyszczące soki. Teraz mogę czytać w spokoju, nasłuchując głosów z ogrodu. Nikt nic ode mnie nie chce. Nikt nie ma do mnie o nic pretensji. Nikt nie oczekuje ode mnie niczego. Jak ja bym chciała, żeby ten stan trwał.

Pani Kasia odchodzi od zmysłów, co robić, bo boli coraz bardziej. Wczoraj znów dostałam knebel na leżance, żeby nie straszyć innych pacjentów.
Zrobiła trakcję biodra, próbowała rozluźnić klatką piersiową od strony mostka. Potem z trudem posadziła mnie na krześle przodem do oparcia, kazała założyć ręce na piersiach, sama usiadła za mną i w sumie można powiedzieć, że mocno mnie przytuliła. Na tyle mocno, że coś chrupnęło, zakręciło mi się w głowie, a potem zalała mnie fala jakiejś słodyczy i prawie zjechałam z tego krzesła. Opowiadała o typach budowy ciała i jak te się mają do zadań w szkole muzycznej. Wyszło na to, że z moim mocnym osadzeniem dobrze zrobiłam, że wybrałam wokal. Szkoda tylko, że nic z tego nie wyszło, bo i tak uciekałam na zajęcia sesji perkusji.
Potem Pani Kasia głowiła się nad biodrem. I zdecydowała się na najbardziej radykalne posunięcie w postaci wyciągu. Zaczęła od tego najmniej bolesnego. Przywiązuje mi do leżanki miednicę, mota łydkę, a potem przywiązuje do nogi ciężarek 10-kilogramowy. Na początku było super. Poczułam, jak puszcza torebka stawowa. Biodro się rozluźnia. Oczywiście rozdarłam się z radości, że teraz to na pewno stąd wyjdę zdrowa. Pani Kasia nawet się nie uśmiechnęła, tylko zaglądała do kraty z leżanką co dwie minuty. Czytałam sobie pracę Zbigniewa Libery o medycynie ludowej. A Pani Kasia zerka.
Najpierw wydawało mi się, że to złudzenie. Za chwilę uznałam, że może trochę coś tam czuję. Ludzie po endoprotezach tak mówią: "czuję dziś ranę". No to sobie pomyślałam, pozostając w tej nomenklaturze: "czuję moje kości krzyżowo-biodrowe".
W pewnym momencie nie można było tego nazwać czuciem. Miałam wrażenie, że ktoś we mnie wrzucił koktajl Mołotowa i wszystko we mnie w obrębie miednicy płonie. Strzelają polana. Coś we mnie wybucha co chwilę, jak bomba w petersburskim metrze.
Wstrzymałam oddech. Potem coraz bardziej wstrzymywałam. Nie mogłam z bólu oddychać. Z rąk wysunęła mi się książka Zbigniewa Libery o medycynie naturalnej. Chciałam wołać "pomocy", ale nie mogłam nabrać tyle powietrza w płuca.
Pani Kasia położyła mi rękę na głowie, a ten gest wyjątkowo mnie rozczula i powiedziała:
-Wiem, że wytrzymasz.
A potem położyła mi przy twarzy knebel. Ponownie.

To było najdłuższe 20 minut mojego życia. Kiedy zdjęła odważnik, dopiero wypuściłam powietrze.
-NIestety, tak myślałam, że u pani nie biodro zastrajkuje, tylko krzyż. Ale rozmawiałam z panią doktor. Mówiła, ze jest pani najbardziej wytrzymałą i najbardziej cierpliwą pacjentką. Więc pani to wytrzyma. Tak myślę.

Po wyciągu nie można chodzić, więc ćwiczyłam dalej w odciążeniu, ale nie mogłam już na leżance podnieść bioder do góry. Bo przecież kolejny pas na miednicę był potrzebny. Ludzkie chomąto.
Kiedy miała mnie pionizować, cała się trzęsłam. Z trudem usiadłam, ale kiedyś pomyślałam o tym, że mam teraz jeszcze na ten nodze stanąć, zakręciło mi się w głowie. Zachciało mi się płakać. Wołać o pomoc.
Pani Kasia stanęła przede mną, złapała mnie za ramiona i mówi:
-Wstaniesz i pójdziesz. Zawsze tak robiłaś, zrobisz tak tym razem. Nie jesteś światu nic winna. I on tobie też nie. Wstaniesz teraz i pójdziesz. Właśnie dlatego, że nikt w to nie wierzy i wszyscy próbują być mądrzejsi od ciebie. Trzy oddechy. I wstajesz.
Czułam, jak uspokaja mi się wspomniany oddech. I zaokrąglają oczy. Wzięłam trzy oddechy. Zsunęłam się z leżanki. Chwiejąc się jeszcze na wspomnienie bólu, wyciągnęłam ręce w kierunku kraty. Pani Kasia zrobiła cztery kroki do tyłu.
-Puść. Nie jesteś już dzieckiem. Umiesz chodzić.
W asyście pacjentów po endoprotezach, mężczyzn po rozległych udarach, kobiet w średnim wieku po operacjach kolana i po zapaleniu ścięgna Achillesa, z umiarkowanie zachmurzonym niebem za oknem, z Radiem Pogoda w tle i w oparach Octaniseptu, mokra z bólu i strachu zrobiłam jeden krok.
Biodro puściło.
Pani Kasia dokonała cudu. Biodro puściło ścisk, ucisk, napięcie, przykurcz.
Za to stawy krzyżowo-biodrowe darły się na potęgę, rozlewając na całe moje plecy piekącą zasłonę sztywnienia. Nasilającą się. Bo teraz Eugenia dopiero zgotuje mi zemstę. Bo ktoś śmiał ją przechytrzyć.

Drugi, trzeci krok. Pan Józef klaszcze na ten widok jedną ręką o kolano, bo drugą ma jeszcze po udarze niesprawną. Pani Kasia patrzy jeszcze na cztery moje kroki.
-Stopa na siebie, kolce biodrowe wyżej.
Próbuję powiedzieć, ale bardziej metalicznie chrzęszczę:
-Dziękuję, Pani Kasiu,
Nagle odwraca się do okna i podnosi do ust kubek z kawą:
-Pani przyjdzie za godzinę na ćwiczenia indywidualne.
Podeszłam do stołu po kartę zabiegów. Pani Kasia wyraźnie uciekała wzrokiem. Niczego po sobie nie dała poznać. Tylko usłyszałam, jak siąka nosem. Pewnie od kawy.

Kimże bym była, gdybym nie miała jeszcze jednej przygody? Mocno po zabiegu obolała i porażona myślą, że jutro czeka mnie to samo, ostrożnie wykręciłam w kierunku sali z polem magnetycznym. Uprawiam szpitalne idzenie. Szłość. Oddycham, trzymam kolce biodrowe, próbuje opanować drżenie kolan, stopa na siebie. Kiedy po raz pierwszy od trzech tygodni postanowiłam zrobić coś z rozwagą, oczywiście świat mi w tym przeszkadza. Z sali, w której rehabilitowana jest ortopedia, z impetem, furkoczącym kitlem i wzrokiem zawieszonym na dwa tysiące czterysta piętnastym łańcuchu białkowym, wypadł Doktor Edgar. I tu słowa mi się kończą, bo nagle wyobraziłam sobie, że teraz we mnie uderza, a ja umieram z bólu i w sumie następuje smutny koniec całego tego teatrzyku.
Co się jednak okazuje. Pan doktor albo jest z gumy, albo cud się stał, bo bodaj opuszkami palców zatrzymał całą swoją rozpędzoną czarnowłosą masę i przyssał ją do futryny. Dziwne, że pisku opon nie było słychać. W rezultacie znalazłam się dwa centymetry od jego nosa i czy komukolwiek się to podoba, czy nie, a szczególnie Doktorowi Edgarowi, musiał mi spojrzeć w oczy. Wplątał mnie pomiędzy łańcuchy białek i agresywnych cytokin. Na lewym policzku poczułam jego oddech i nie wiem, co mnie bardziej przeraziło: wyciąg, czy bliskość oddechu tego smutnego, mrocznego kimowojażera.
I co teraz? Powie coś? Zaśpiewa?
Zsunął rękę, dzięki której wyhamował o futrynę, po ścianie pomalowanej olejną farbą w kolorze kaszy kukurydzianej z mlekiem. Przeprosi? Uśmiechnie się? Nawrzeszczy?

-Za szybko.

Powiedział  to głosem przyjemnym, głębokim, nadanym z innej planety.
I poszedł.
Stałam jeszcze chwilę struchlała przy ścianie. Aż rozdarła się pani z pola magnetycznego, że sama nie jestem i mam iść, bo moja kolej.

Pół nocy zastanawiałam się, czy w ten sposób dokończył wypowiedź rozpoczętą w sali ortopedii. Czy moze chciał mi coś powiedzieć. Tylko mnie.
Edgar.
Kosmita.
Ort-Ot. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz