piątek, 31 marca 2017

Wiosna na Miączyńskiej


Trzeci dzień rwie jak jasna cholera. Wczoraj już tym kuśtykaniem byłam tak zmęczona, że poddałam się i znów wzięłam lek przeciwbólowy. A stało się tak dlatego, że rano moje współlokatorki patrzyły na mnie z niewymowną troską, obsługiwały mnie i w ogóle były dla mnie miłe, to znaczy nie próbowały mnie wychowywać jak zwykle. W końcu nie wytrzymałam i wypaliłam:
-Czy ksiądz zadał paniom pokutę, że należy się ateistami w poście zajmować, czy co?
Panie spojrzały z litością, a odpowiedziała Stella (jeśli dobrze liczę, ostatnio myła się w czwartek w ubiegłym tygodniu):
-No bo nam tak żal, że do ciebie to ani rodzic nie zajrzy, tylko czasem ci znajomi, a ciebie tak boly, że przez noc płakałaś i wołałaś „tatusiu, tatusiu, pomóż mi, tatusiu”.



W gardle pod wpływem zasłyszanych informacji oraz kaszy kukurydzianej poczułam potężną kluchę, której przełknąć było nie sposób. Powiększyły mi się oczy i jakoś tak zaszły mi łzami, bo chciałam jednocześnie się na nie wściec i jednocześnie zaoponować, że jak to, że Łukasz, że Toot przyjeżdża, że Ewa była i pan Piotr i że co one w ogóle mogą wiedzieć, a tak w ogóle to jakim kurwa prawem przywołują mojego Ojca, skoro ja już go dawno przywoływać przestałam.
Wszystko to chciałam wyrzygać na stół z jeszcze bożonarodzeniową ceratą, ale tylko przełknęłam bolesną gulę i utkwiłam wzrok w talerzu.
No i od tamtej pory pani Kasia na terapii odchodzi od zmysłów, żeby mi pomóc. Jak przykurczy się Gluteus Maximus, zwany przeze mnie Gluteusem Skurwielusem, to odpuszcza coś w klatce piersiowej, jak odpuści Skurwielus, napina się jakaś inna cholera, która blokuje mi kolano, pachwinę i pracę serca nieomal.
Są dni, kiedy już jestem tak skrajnie zmęczona bólem, że łykam te prochy, niszczę sobie żołądek, wątrobę, niszczę dotychczasowy dorobek związany z leczeniem biologicznym, pracą Doktora Majkela, Iwony, moją wreszcie. Znów kamień mi się stoczył. Znów zaczynam od nowa.

Coraz cieplej, słońce takie łaskawe. Pognałam wczoraj po południu na spacer. W ogrodzie coraz więcej reumatyków, a ja tłoku ie lubię. Chadzałam tam, zanim to było modne, a teraz wyznaczam sobie inne trasy. Jedną z tych tras jest ulica Miączyńska, oczywiście na nielegalu, bo poza bramami Instytutu. No ale co ja poradzę, podobno niektórzy pacjenci idą do Galerii Mokotów do kina, a ja raptem za róg.
Na Miączyńskiej są dziesiątki przepięknych domów, projektowanych przez doskonałych architektów, wypielęgnowanych przez ogrodników z wyczuciem, a pod ciężkimi bramami parkują bardzo drogie i bardzo ekskluzywne samochody, na które uważam szczególnie przy ich wymijaniu, żeby przypadkiem nie dotknąć i nie porysować. Wczoraj doszłam prawie do końca Miączyńskiej w poszukiwaniu bankomatu – znalazłam go, a i owszem, ale znalazłam również tak piękny modrzew, że aż mnie zatkało. Wczoraj powietrze było jeszcze ostre, na głowę założyłam kaptur od mojej pluszowej bluzy, ale światło już było inne, pachniało wilgocią, ziemią, zmianą, oddechem.
Zatrzymałam się przy tym modrzewiu, zdumiona kolorem różowych szyszek i zbitkami młodych igieł. Zadzierałam głowę wysoko, chroniąc gardło, uśmiechałam się do nieba, które powoli się przecierało. Na jednym z drzew figlowała wiewiórka. Pomyślałam, że ona na pewno nie wie, co oznacza poranna sztywność lędźwi i na pewno jej z tym doskonale. Nie wie również, co oznaczają deficyt budżetowy, saldo końcowe, wypowiedzenie, podatek dochodowy, koksartroza psychogenna, steryd dożylnie oraz dedimery. Nie wie również, że nazywamy ją wiewiórką, a jako że to tylko opinia, zupełnie jej ta nomenklatura nie wadzi. Szłam sobie wczoraj taka szczęśliwa, choć obolała nieskończenie. Utykałam tak, jak dawno nie utykałam. Poczułam, jak okrutnie mnie to męczy. Zatrzymałam się przy ogrodzeniu jednego z domów, gniotąc w rękach wystającą spomiędzy kratek tuję. Ma coraz bardziej soczysty kolor. Była taka miękka, przyjemnie chropawa, taka inna od powierzchni klawiatury, ekranów telefonów, tabletów. Aż tu nagle na rękawie kurtki siada mi cytrynowy motyl. Neonowy wręcz taki. Wstrzymałam oddech, bo wcale się nie bał, może nawet nie wiedział, na czym usiadł i jakie stanowię dla niego śmiertelne zagrożenie. Ta fluorescencyjna żółć tak odbiła od mojej granatowej kurtki. Bałam się ruszyć chorym nadgarstkiem, żeby tylko owada nie spłoszyć. Jakby się czas zatrzymał.


Nagle poczułam, w tym ostrym powietrzu, ale już słońcem przepełnionym, że coś na horyzoncie się ściemnia. Bałam się ruszyć głową, żeby nie spłoszyć tego neonowego cytrynka. Ale łypnęłam znad okularów, co oznacza, że niewiele w ten sposób byłam w stanie zobaczyć. Mimo tego rozpoznałam po chodzie.
W moim kierunku pieszo zmierzał Doktor Edgar, z daleka wyglądający jak smutny komiwojażer, który chce ludziom sprzedać licencje na szybkie umieranie. Czarne włosy, czarna kurtka, czarna, smutna, parciana torba, czarne spodnie czarne buty. Nie, nie, nie pomyliłam go z księdzem, bo pod spodem miał niespotykanie ohydną bluzę w, a jakże, czarno-rude pasy z domieszką jakiejś przykrej zieleni w odcieniu przegniłego mchu. Idzie taki smutny, wściekły jakiś, rozżalony, jakby zamiast bazyliszków – rozdawał ból. A tu naprzeciwko ja: Biało-szara bluza z bąbelkami na końcu ekspresu, granatowa kurtka, różowe legginsy, chabrowe skarpetki i czarno-srebrne buty. Na ramieniu biała płócienna torba z napisem Literacki Sopot, a na rękawie neonowy motyl. Nie dziwne, że miotał wzrokiem obelgi. Kiedy był ode mnie oddalony o jakieś piętnaście metrów, neon jakby coś wyczuł i poderwał się do lotu. Zakołował na wysokości mojego nosa i zaniosło go w kierunku Racławickiej, a ja zostałam naprzeciwko Jego Mroczności Doktora Edgara ze świadomością nieskończonej kiczowatości obrazu tego. Przez moment myślałam, że lica mu się nieznacznie rozluźniły, ale z bliska było widać, jak pracują mu żuchwy i im bliżej mnie się znajduje, tym większą ma ochotę przeciąć mnie maczetą na pół.
Pomyślałam jeszcze, że to dobrze, że stoję nieruchomo, bo może na widok mojego utykania jeszcze by się zdenerwował?
Minął mnie i poszedł. A ja odwróciłam się jeszcze za nim, bo myślałam, że idzie do samochodu. Nie. Piechotą wracał do domu. Wzruszyło mnie to. Przypomniał mi się powołany onegdaj do życia doktor Rafał Wolański, o którym napisałam swego czasu opowiadanie, ale go nie skończyłam, czym skazałam bohaterów na charakterologiczne blednięcie i przedłużoną w czasie agonię. Sama sobie zgotowałam ten los.

Dziś od rana też było źle. Pani Kasia ściągnęła mi spodnie i dawaj ugniatać mnie jak drożdżowe ciasto. Darłam się wniebogłosy. Co się udo rozluźniło, to się plecy przykurczyły. Jasna cholera. I ten ból okrutny. Szlag by to. Pacjenci w salach gimnastycznych licytują się, kto więcej wycierpiał, kto bardziej chory, kogo więcej niesprawiedliwości od losu spotkało. Zaciskałam zęby, a pani Kasia ostrzegała:
-Teraz zaboli. Teraz poczujesz. To nie będzie przyjemne.
Odwróciłam z leżanki głowę do okna i zobaczyłam, jak kołują cukrówki. Ale odwróciłam tak w ogóle, bo nie chciałam, żeby pani Kasia zobaczyła, jak wraz z napięciem w mięśniach po policzkach spływają mi ciężkie, gorące łzy. Iwona też mówiła, że jak ból schodzi, to również ze łzami. Pani Kasia przyglądała mi się bacznie zza okularów z kwiatowymi zausznikami i nie mówiła nic. Kiedy mnie postawiła na nogi, było mi lepiej, ale plecy omdlewały od trzydniowego napięcia z bólu i wściekłości, że na ów ból poradzić nic nie mogę.
Po wszystkich terapiach wróciłam jeszcze do sali gimnastycznej do pani Kasi. I okazało się na koniec, że jestem sama na ćwiczeniach w odciążeniu. Reszta pacjentów poszła na obiad. Jak pomyślałam, że znowu będą te laski nade mną gdakać, komentować obiad, rybę, konsystencję zupy i standardowo:
-Ten obiad wcale niesłony!
-I dobrze, niezdrowo za słone!
-Racja, racja, to chociaż se posłodzę.



Zdecydowałam, że zostanę dłużej na ćwiczeniach, chrzanić obiad.
Macham tą nogą, macham, widzę, że rotacja drgnęła, ale nadal jest do dupy, a pani Kasia mówi:
-Czy pani ma dobre relacje z mamą?
Zamarłam z tą nogą w powietrzu. No przecież wiem, co ma na myśli i że tropem Lowena idzie. Więc mówię, że niespecjalnie, ale nauczyłam się nie mścić na sobie za to, że z tą relacją było różnie i nie zawsze wesoło.
-Pytam nie dlatego, że jestem wścibska, tylko to może być dla mnie wskazówka co do dalszego postępowania z pani biodrem, miednicą, a tak przy okazji klatką piersiową – właśnie, jakie ma pan relacje z ojcem?
Jak jej tu powiedzieć, że nie mam relacji, bo na oczy go nie widziałam? Bo nie wiem, jak się nazywa, kim jest, jak wygląda, czy jestem jego odbiciem, czy zniekształceniem? Majtam tą nogą i majtam, nie wiem, co odpowiedzieć. Cisza taka, skrzypi tylko krata, do której jestem przytroczona.
-Ta migrena to kwestia strachu przed zmianą zawodową. Czego się pani boi, pani Kasiu?
Migrenę dostałam we wtorek. Dzień po tym, kiedy napisało do mnie wydawnictwo z bardzo serio propozycją pracy. Gdzieś w środku wszystko się we mnie z radości rozśpiewało, że zostawię tę cholerną, toksyczną i nienormalną redakcję, a wreszcie zacznę się rozwijać. Inna część mnie powiedziała mi, że chyba oszalałam. Że wrosłam już w tę branżę, że umiem, rozumiem, nadążam, chociaż pewnie szef nie okazuje mi szacunku, bo ja przecież nigdy nań nie zasługiwałam, bo Mama, bo Tata, bo to przeze mnie świat jest źle skonstruowany i takie tam. Wszystko się we mnie obsunęło. Przestraszyłam się zmiany, przestraszyłam się możłiwości, przestraszyłam się tego, że pomyślałam o sobie w kategoriach dobrego jakościowo pracownika. I że mam prawo się rozwijać, podążać, śledzić, wymagać – nie tylko od siebie. I wtedy migrena od kręgosłupa szyjnego, który oznacza ambicje zawodowe, runęła na mnie z mocą. I pokonała. A żołądek rozpaczliwie próbował pozbyć się moralnego dylematu, któremu rys moralny dodałam w swojej wyobraźni. Bo jak długo mam jeszcze pracować dla człowieka, który powiedział do mnie „sram na twoje pieniądze” i „znaj moją litość, ale kaleki więcej nie zatrudnię, od chuja masz tego urlopu”.
Pani Kasia powiedziała mi też, że za dużo we mnie dążenia do racjonalizacji, poszukiwania przyczyn, na wszystko szukam odpowiedzi, ciągle jestem niespokojna, ciągle wieszam sobie poprzeczkę wyżej, wyżej, ciągle chcę więcej. Ale przyjmować wciąż nie potrafię.
-Jak to: nie potrafię? Naprawdę potrafię już wiele przyjąć.
-Ale dziś pani noga tak się broniła przed moim dotykiem, że aż trudno mi było pracować.
Przypomniało mi się, jak Iwona wiele razy mówiła do mnie „pozwól mi”, kiedy łapała mnie za piętę, a ja spinałam się cała, przerażona.
Po obiedzie trudno mi było wytrzymać w dusznej sali z niemyjącą się panią Stellą i ekipą wiecznych narzekaczy. Wygnałam się na spacer. Coraz bardziej w nosie mam to, że nie wolno mi wychodzić poza bramy Instytutu. Jestem przecież dosłownie za rogiem, na najpiękniejszej uliczce Wyględowa.
Zbliżała się już trzecia, skończyłam wcześniej rehabilitację, połknęłam obiad, niedługo lekarze kończyli pracę i szli do domów, a nam zostawała smętna rzeczywistość szpitalna, pachnąca Octaniseptem, pojemnikami na mocz i starymi kocami.


Poszłam znów zachwycać się modrzewiem, podziwiać jego kolor, liczyć pąki, które strzeliły na magnolii – tym razem na ulicy Bełskiej, która jest tak nieprawdopodobnie urokliwa, że można tam kręcić filmy. Słońce grzało dziś jak w czerwcu, porzuciłam polar, założyłam tylko lekko ocieplany płaszcz, rozsupłałam szalik. Przypomniało mi się, jak w Maroku wschodziło słońce, jak w bezmiarze swojej dostojności wychylało się zza horyzontu, aż ugięło mi swoim majestatem kolana. I tak mnie zapiekły oczy z żalu za tymczasem beztroski, kiedy jeszcze nie wiedziałam, że są takie rzeczy jak sterydy, że istnieje Eugenia, a za rogiem sapie Eustachy. Kiedy nie myślałam o śmierci, bo nawet truskawki z Hali Banacha były dla mnie synonimem życia. I jego największą emanacją. Komunią moją, z Boską Wszechmocą zespoleniem. Słońce na Miączyńskiej uruchomiło strumień najpiękniejszych wspomnień: Agnieszkę odbitą w wielkim błękitnym oku Kostka, uśmiech ślubny mojej Ani, wiatr na Marszałkowskiej, kiedy rodził się Henry, spad włoskiej uliczki, kiedy Aga i Marcin się pobrali, śpiew mojej Babci przy wyrabianiu drożdżowego ciasta, wygłupy z Toot po pożarciu kilograma pierników, leżenie na trawie z Afgańską Siostrą, bilet do kina, kiedy zaczął mi się urlop i mogłam obejrzeć seans o 13, zapach książki podpisanej przez J., ciągnący się ser na pizzy z Francuskiej, smak jajek po benedyktyńsku w Gdyni, nieokiełznany śmiech Natalii, uśmiech Pana Fi na Żoliborzu, ramiona Stacha, które chcą mi urwać szyję, szept Tysi: „ciociu, chcę mieć z tobą tajemnicę”, „pani Kasiu, pani już wygrała z chorobą, jak tylko wypełniłem skierowania”, mokry nos Kropki na moim łokciu, złote słońce nad autostradą, smak jajka od kury zielononóżki, skwarne powietrze nad centrum Marrakeszu. Zanurzona w tych najpiękniejszych wspomnieniach doszłam do samego wejścia do Instytutu, na samym rogu schodów na metalowej części ta sama osoba, która kilka miesięcy temu doprowadziła mnie do rozpaczy naklejką „uciesz się tym, co cię dziś nie boli”, nakleiła „kimkolwiek jesteś, dobrze ci życzę”. Pomyślałam, że to uśmiech i dar od losu. Pozwoliłam płynąć tym wszystkim wspomnieniom, tańcom Heli, Stasinym wygłupom, mejlom z podziękowaniem za redaktorskie sugestie, smakom czekolady szwajcarskiej, sernikowi z cukierni na Niekłańskiej, pomadce w kolorze schłodzonych płatków róży, bardzo, bardzo dalekiemu śmiechowi mojej Mamy, kiedy jeszcze umiała i lubiła się śmiać. Zamknęłam oczy i tak chłonęłam to słońce, całą sobą, z taką wdzięcznością, jak mówiła Bogna. Czułam, że gdzieś głęboko mnie dotyka, rozgrzewa, że może los odwróci.
Z ramienia zsunęła mi się torba z napisem Literacki Sopot, plasnęła o podjazd swoją polarową zawartością. I tak stałam, półtora nieszczęścia, z mózgiem w innej rzeczywistości, zbolała, chorobą zniszczona, ze świata kształtów oczywistych dawno i bezpowrotnie wygnana, ale za to świadkowanie cudom świata tak nieprzyzwoicie i nadmiernie wdzięczna. Po policzku znów zaczęło mi coś płynąć, przypomniało mi się, że Iwonka mówiła, że tak ból wychodzi. Wyprostowałam głowę. Zamrugałam, bo słońce mnie oślepiło.
Przed wejściem do Instytutu stał Doktor Edgar. Cały na czarno. Z nieświeżymi włosami, rozpiętą torbą, zatrzymał się wpół kroku. Patrzył prosto na mnie. Miał otwarte usta. I ani odrobiny nienawiści na twarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz