piątek, 24 marca 2017

Eugenii w Sparcie dobrze

Czytam kapitalną książkę "Siedemnaście zwierząt", którą dostałam od Pana Fi na okoliczność pójścia do szpitala.
"Tylko niech mi się Panna nie boi" - powiedział, robiąc groźną minę, a ręka lewa mu drżała. Z trudem powstrzymałam łzy, broniąc się przed Pana Fi dobrze maskowaną troską.
W rezultacie Pucka z rozmiłowaniem czytam, choć go sobie dozuję albo czytam po kilka razy jeden rozdział, żeby lepiej go zapamiętać, takie to pyszne eseistyczno-zwierzęce. 

Eugenia towarzyszy mi podczas wszystkich zabiegów. W większości jej się nie podobają, bo albo przeganiają ją na okno, albo w ogóle wywalają precz. Kiedy znajduję się poza jej zasięgiem, czuję jej złość. Na odległość przesyłam jej zapewnienia, że wciąż mamy siebie. Bo kocha się najbardziej to, czego się nie wybierało. Mam wrażenie, że tak bardzo jest o mnie zazdrosna, że wyszarpuje mnie z cudzych rąk i z obszaru cudzej uwagi - stąd ten zajęty nadgarstek, bolesna łopatka lewa. Śnią mi się strasznie smutne rzeczy, które w momencie przebudzenia się doskonale pamiętam. W większości. Budzę się po kilka razy w ciągu nocy. Zasypiam koło drugiej, bo wówczas wyjątkowo żywotne staruszki wreszcie przestają obracać ozorami. Eugenia zasypia na stojąco na oknie. Przeważnie.
Najgorzej jej było w kriokomorze. Całe moje ciało krzyczało o ratunek. Nie lubię tego zabiegu, ale chcę wierzyć, że to mi pomaga. Płuca mi chciało rozerwać. Rozpaczliwie zerkałam za szybkę, czy obsługujące komorę panie byłyby uprzejme mnie wreszcie wypuścić. Minuta ciągnęła się jak wieczność, nikt mnie nie instruował, jak powinno się oddychać. Eugenia wskoczyła na górę komory i tam się darła niezrównanie, choć tylko ja ją słyszałam. Rozpaczliwie łapałam powietrze. W rezultacie ból klatki piersiowej jest dziś nieporównywalny - jakbym dopiero co wczoraj wygrała olimpiadę w pływaniu.

Ciekawym zjawiskiem było również zachowanie Eugenii podczas odwiedził Łukasza. W ogóle to trudno mi w to uwierzyć, że mnie odwiedził i chyba planuje raz jeszcze. Ma w sobie tyle ciepła i serdeczności. Usiadłam z nim w moim sekretnym miejscu, obok geriatrii. Łukasz ma tyle obowiązków w domu, wychowuje syna, gotuje mu i tak fajnie nazywa „gamoniem”. A teraz jeszcze do mnie przyjechał.
Gienia o Łukasza była nie tyle diablo zazdrosna, ile szalała z zazdrości, rozpaczy bycia odtrąconą czy jakkolwiek ona to widziała. Nie wiem. Miałam tylko wrażenie, że jest we mnie zwielokrotniona, zajęła każdy przyczep, każdą ciała komórkę.
Szurała spódnicą, szczypała mnie w bark, chwytała za szyję. W końcu przysiadła się od strony Łukasza, ale on na szczęście w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Kazałam jej usiąść na zupełnie innych krzesłach, ale podrywała się stamtąd ze trzy razy, bujała na przeszklonej gablocie, tupała na schodach wiodących do administracji poliklinik.
Kiedy Łukasz wyszedł, wbiła mi kły w biodro na wysokości dawnego pokoju wlewów, kiedy nad prawidłowym przebiegiem procedury czuwała jeszcze wówczas doświadczona i profesjonalna pielęgniarka Małgosia. Teraz to już mogła, zależało mi na tym, żeby Łukasz nie widział, jak bardzo mnie boli. Ale chyba nic z tego, bo opieka nad synem wyzwoliła w nim rozległe pokłady empatii i choćbym nie wiem, jak się kryła z bólem, on i tak zauważył – bo w oczy mi spojrzał.

U Roberta Pucka przeczytałam piękną kołysankę, którą na pewno będę Eugenii z przyjemnością wieczorem nucić:

Dzień gaśnie, nietoperz, i mrok już się mości
W powiekach i wełnie mych kocy.
Gdy znikąd pomocy, ty zjawiasz się w nocy,
I tulisz się do mnie w ciemności.

Osnuwasz me lędźwie, zamykasz me oczy,
Gdy w ciemne wchodzimy podwoje.
Co twoje, to moje, na zawsze we dwoje
I zaraz mi serce wyskoczy.

„Wnet wyrwę ci trzewia, połamię ci kości
Boś niczyj, jam także niczyja.”
Choć noc już przemija, wciąż syczy jak żmija:
„Mam pomysł, umrzyjmy z miłości.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz