wtorek, 21 marca 2017

Roz-gwiazdy i spartańskie deja vu

„Jak to jest możliwe, że Polska jest ciągle uciemiężona i o pod zaborami? Kto to słyszał, że siedemdziesiąt procent mediów w Polsce to są media niemieckie? Ile jeszcze będziemy pod zaborami? Teraz Unii Europejskiej? Dobrze, że Telewizja Trwam jest, to przynajmniej człowiek trochę prawdy się dowie. Wreszcie. Ale żeby jakiegoś zamachu stanu nie było – Dudzie przebili oponę, Szydło próbowali zabić jakimś podstawionym gnojkiem, nie pozwolą rządzić, nie oddadzą władzy.”

Od wczoraj w Instytucie ćwiczę się w odporności psychofizycznej, Leżę pomiędzy 80-letnią zwolenniczką klątwy smoleńskiej a siostrą zakonną. Dziś dokooptowali na naszą salę radomską prawniczkę, również zwolenniczkę dobrej zmiany. a obok mnie leży pani podobna uderzająco do Papuszy, która walczy z bólem oczodołu i w sumie nie wiem, co robi na oddziel tkanka łączna. Ale co ja tam wiem w ogóle. 

 

Podczas przyjęcia okazało się, że jestem w znacznie gorszym stanie niż po pierwsze podejrzewałam, a po drugie podejrzewał jakikolwiek lekarz. Smutna, zmęczona, z Ewką rozpykującą w izbie przyjęć na głośnym mówieniu przetarg na sprzedaż nieruchomości na Mazurach, w strugach wiosennego deszczu udałam się do Instytutu celem zamknięcia mnie na tak długo, na ile się da. Bo jest czas rzutów, syfu wszelakiego, wyniki badań mam dramatyczne, a Jarosław zdecydował o zabraniu mojego leku. Wczoraj do szpitala przyjechała Afgańska Siostra – taka śliczna, pachnąca, elegancka. A tu wychodzę ja - w dresie, pogniecionej bluzie, blada jak nieszczęście, utykająca. Kiedy zobaczyłam, jak do mnie idzie, od połowy korytarza wyłam w głos. Zdumiało mnie jedno: rozpłakała się razem ze mną. Poczułam bezbrzeżną wdzięczność. W końcu ten, kto z tobą płacze, jest twoim przyjacielem. Powiedziała, że jedna fiolka leku kosztuje ok. 2 tys. zł. Na wlew potrzeba trzech. I że zbierze pieniądze na dawkę i podanie w warunkach szpitalnych.
Podziękowałam jej, bo jak znowu zacznę umierać, pewnie to będzie nieuniknione. Na razie jednak trzeba próbować udobruchać Eugenię krioterapią, ćwiczeniami, brakiem naczelnego w pobliżu i spacerami po ogrodzie na Mokotowie. A, dorzucam jeszcze Vigantoletten i Aescin. W skrajnych przypadkach - Diclo Duo.

Żeby móc czytać, uciekam na korytarz obok oddziału geriatrii, bo tam i tak większość w śpiączkach. Cisza, spokój i nikt nikogo nadmiernie nie odwiedza. Siedzę sobie w półmroku, nie słucham wiecznego klakania, komentowania wszystkiego, a potem jeszcze bardziej wszystkiego. Już mnie samotność nie piecze, co bez wątpienia jest zasługą Bogny. Tęsknię tylko za kinem, tak bym chciała pognać teraz na „Amok”. Na pożegnanie z wolnością zobaczyłam „Piękną i Bestię” i „Klienta”. Dziś przez chwilę miałam ochotę na sernik mokka z cukierni na Zwycięzców. Przeszło mi stosunkowo szybko.

Wczoraj na korytarzu spotkałam Krzysia, niedawno urodziła mu się córeczka Alicja, ale ja wszystko pomyliłam i zapytałam o synka. To wszystko przez Henryczka, Konstantego, Frankę i Nikodema. Mylą mi się cudze dzieci. Krzyś ładnie wygląda, nie widać po nim nieprzespanych nocy, może mała ładnie śpi. Życzę im tego, żeby tak było zawsze.
Na oddziale te same pielęgniarki, znajome twarze, Doktor Majkel zbladł dziś na mój widok i powiedział: tak, wiem, też pomyślałam tego dnia tylko o pani. No raczej: w końcu to w mojej sprawie wisiał na telefonie kilka tygodni. A teraz wszystko na nic.

Śmierć zrównuje wszystko i wszystkich. Podobnie choroba. Wykonuję te same ćwiczenia z piłką, co pan Józef po udarze, tylko jemu idzie to lepiej, sprawniej, szybciej. Pani Ela po operacji kręgosłupa jest skrzywiona tak jak ja, tylko że ona rokuje. Pan Andrzej z dnia na dzień robi postępy w zakresie rotacji, u mnie trzeba się będzie cieszyć z tego, że w ogóle nogę zegnę.

Dopiero na sali gimnastycznej dotarło do mnie, jak bardzo, jak nieskończenie źle jest z moimi stawami biodrowymi, z moimi stawami krzyżowymi, ze mną w ogóle. Kręci mi się w głowie, kiedy wykonuję ćwiczenia na barki i szyję, piłki nie jestem w stanie poturlać nogami po ścianie.
Krioterapia mi się spodobała, lodowatą dyszą dmucha mi w nerki pani o niezwykłym kolorze włosow i spojrzeniu dziewczynki ze szkoły podstawowej. Chodzi otulona w polar, zakłada narciarskie rękawice. Mało mówi, rzadko się uśmiecha. Na oknie przykleiła laurkę od jakiejś małej pacjentki: „Dla pani Anetki z Krainy Lodu” - mówią wczesneszkolne kolorowe kulfony.
Na polu magnetycznym kładzie mnie korpulentna pani o kiczowatekj urodzie i grubej warstwie podkładu w zbyt pomarańczowym kolorze. Ma mocno wytuszowane rzęsy i kryształowe, błyszczące kolczyki. Jest szybka i uczynna.
W sali ćwiczeń dwie panie i pan. Pani Kasia dredy wiąże czerwoną bandaną w czarne kropki. Prawie w ogóle się nie uśmiecha, choć ma wokół ust głębokie bruzdy. Szalenie mi to imponuje – brak uśmiechu, nie bruzdy. Im bardziej próbuję kontrolować mój uśmiech, który bardziej szczodrze go rozdaję. Choć jak nie myślę o tym, że nadmiernie się uśmiecham, to zarejestrowałam, że uśmiecham się naprawdę coraz mniej. Po prostu muszę wyłączyć mój narcyzm i przestać myśleć o sobie. I o tym, czy się uśmiecham, czy się nie uśmiecham. Pokora to nie myśleć o sobie gorzej,m tylko myśleć o sobie mniej.
  • Teraz pani pójdzie się zamrozić, potem zje pani przydziałową zupę, a potem pani przyjdzie na ćwiczenia, dobrze?
Trudno mi było powstrzymać drgnienia kącików ust. Rozbawiła mnie jej udawana powaga. Przygnałam po przydziałowej zupie. Pani Kasia przypadła mi do gustu i póki co to ona prowadzi moją terapię indywidualną.
Ćwiczenia w sali gimnastycznej wykonuję z emerytkami. Oczywiście idzie im lepiej ode mnie i dzisiaj już dwa razy usłyszałam teatralny szept: pani patrzy, taka młoda, a taka niedołężna. Druga pani powiedziała: niby to młode, a takie do niczego.
W takiej atmosferze minęło mi dziś przedpołudnie. Pani doktor od rehabilitacji była mojej reakcji na krioterapię ciekawa od rana, zgłosiłam wszystko, czyli zachwyt. W przeciwieństwie do pani świeckiej Stelli. Nie pasowały jej smak zupy warzywnej, smak zupy mlecznej, ilość ćwiczeń, cena paluszków z sezamem w bufecie, stan łazienki, wielkość szafki.

O, i to jej przypadek na książkę. Kiedy po wejściu do sali dowiedziałam się, że leżę z zakonnicą o imieniu Stalla, a naprzeciwko mnie leży pani o imieniu Stella, byłam wniebowzięta. Oraz pewna, że teraz powinnam sobie w Sparcie też wybrać nowe imię – czemu nie Furia albo Konsolata. Bo foch na dobrą zmianę wcale mi jeszcze nie przeszedł.
Panie między sobą wymieniały komentarze na temat wszystkiego: tego, ze właśnie coś im upadło, że widelczyk się zabrudził, że ściany nieodmalowane, że pogoda brzydka, że może je zawiać, że jeden koc to za mało i jeszcze te kolory, kolory tego koca takie nieprzytulne.
Na ćwiczeniach w sali gimnastycznej, które koordynował wczoraj wieczorem pan Michał o dawno niestrzyżonych włosach i płochym spojrzeniu chłopaka z powieści Jurgielewiczowej, zapytał po skończonej terapii:
  • Nazwisko?
  • Trawińska.
  • Imię?
  • Stanisława.
Aha. Czyli Stella aka Stanisława, już rozumiem. W rezultacie moja złośliwa zawsze bałucka podświadomość przez cały obiad kazała na głos nazywać ją panią Wiesią, na co moja lokatorka reagowała wściekłym spojrzeniem gotowej do recydywy.

Poszłam do ogrodu. Zaniedbany, zdziczały, ale nosi w sobie częściowe oznaki dawnego uroku. Strzelają pąki, ganiają się sroki, wrzeszczą na siebie cukrówki. Ziemia zaczyna inaczej pachnieć, powietrze jest łaskawsze, kiedy spojrzeć w niebo pionowo spod nagiego jeszcze drzewa, widać, że piękne, spokojne popołudnia i wieczory już niedaleko.
Za kilka dni będzie trzecia rocznica mojego niedoszłego przekręcenia się w Orłowskim. To już trzy lata. Mój Boże.
Jeśli jestem w Sparcie, to znaczy, że zima już nie wróci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz