niedziela, 5 marca 2017

Micwa prawdziwego umiłowania

Wiosna. Może i śnieg jeszcze któregoś dnia obraz świata wynaturzy, ale wiem, że mróz już nie wróci.

Jutro nad ranem jadę do Bogny, dawno się z nią nie widziałam. To niedobrze. Po ostatnim intensywnym otwarciu powinnyśmy zobaczyć się najpóźniej w ubiegłym tygodniu. A jednak wytrzymałam. Poradziłam sobie z atakami paniki, wszechogarniającym strachem i nieznanym dotąd uczuciem nagłej żądzy mordu.
A także udało mi się tę agresję przynajmniej częściowo skanalizować - ucierpiała tylko kanapa, ale za to oszczędziłam częściowo biodro.
Iwona jest zaskoczona kondycją moich pleców. Odgraża się tylko, że ta reszta złości, której wyzwolić nie potrafię, za mocno zasiedziała się na biodrze. W planach jest wbicie dwunastocentymetrowej igły w okolice krętarza. Boję się tego bólu, choć to niedorzeczne. Mam za sobą dużo gorszy.

Afgańska Siostra wyleciała dziś do Indii, zadzwoniła z samolotu. Nie tak, że sama z siebie, nie. Życzyłam jej dobrej podróży smsem. Dobrze, że była w samolocie. Bo z pracy ani nie odpisuje, ani nie oddzwania. Dziękuję ci, podróży służbowa, że choć przez moment mogłam głos Asi usłyszeć. Niech leci bezpiecznie. I wraca cała, zdrowa, pełna wrażeń i nowych doświadczeń.  

Z Toot spontanicznie w miniony wtorek po pracy odwiedziłyśmy Ochotę. Ani ja, ani ona nie miałyśmy na to czasu. Ale jednak poszłyśmy. Powspominać dawne czasy, drzemiące arystokratyczne uliczki Filtrów, kocie mignięcia w oknach.
Zatrzymałyśmy się też przed naszymi dawnymi oknami. Chyba zmienił się właściciel, bo kraty zdjęte, w środku coś na kształt aranżacji meblowej, moja ulubiona swego czasu szafa gdańska zniknęła. A tak mi przypominała Dziadka.
Na jednym z murów znalazłyśmy mural z wściekłymi psami. I wiedziałyśmy, że tak samo można wizualnie określić debatę publiczną.
- Wiesz co, tęsknię za naszym wspólnym mieszkaniem, że ci wyżerałam zawsze chleb i nieraz zajebałam buty. Ale mózgi to nam od sztuki wtedy aż furkotały. Wiem, że ty tam zostałaś i jesteś kosmitką, bo nie wiesz, co to jest Tinder, ale ja ci tego zazdroszczę - powiedziała mi na Mianowskiego w swoim stylu Toot.
A ja wiedziałam, że wiele ją to kosztowało i to jest wielkie wyznanie miłości od Madzi. I wyraz szacunku najwyższego. 


Może to właśnie to jest ta osławiona bliskość? Że nawet jak nam czasem z naszymi charakterami nie po drodze, to jednak krótkie spięcie atmosferę rozładowuje i drepczemy dalej, nawet w równoległych bajkach? Wiele raz miała do mnie pretensje za jej krytykę. Ale nie dlatego, że się z nią nie zgadzała. Odpowiadała podobnym, a ja reagowałam niesomatyzująco. Może to jednak jedna z niewielu naprawdę zdrowych relacji w moim życiu, nieobliczona na żadne zyski, kurtuazje towarzyskie, bicia w przelocie, roszady wizerunkowe. Tak po prostu. "Nie mów do mnie, bo mi źle" - ale nigdy nie "weź, nie pierdol". Ani żadne z animalnych określeń też nie padło. Mimo całej podkarpackiej Madzinej bezczelności. Jakoś ten szacunek w erze Tindera udało się do siebie nawzajem zachować. 
Jest coraz piękniejsza, co z dumą i satysfakcją stwierdzam. Obcięła i rozjaśniła włosy. Nabrała sznytu z wybiegu dla modelek, charyzmy gwiazdy rocka. Bardzo słusznie robią mijający nas panowie, że włażą z wrażenia na słupy. Jeszcze tylko reszta Bólu niech z niej po odwiedzinach Śmierci zejdzie. I rozkwitnie Toot.

Nogę dało wiele tygodni nieobecności u Kostka. Na pewno już chodzi. Nie mogę, nie umiem do nich pójść. Nie mam siły.
Dzisiaj mijałam blok do nich prostopadły, bo zmierzałam po Pandę.
Słońce wdzierało się niekontrolowanie do środka widnego mieszkania. Przy oknie siedział szpakowaty pan, trzymał na kolanach kilkuletnią dziewczynkę. Razem sadzili rzeżuchę. Stanęłam pod tym oknem z rozchylonymi ustami. Czułam, jak rozszerzają mi się oczy. Przyspiesza serce. Przełykałam ślinę jak Kropka, kiedy podkrada plaster szynki z lodówki, a ona nie dostanie swojego kawałka.
Jedno było inaczej niż zazwyczaj. Świadomość nie nakładała na mnie lodowatego klosza żalu. Stanęłam na chodniku mocniej, pewniej. Zdecydowana i jakby pogodzona z tym, że tak już będzie. Już wiem, do czego Bogna przez tyle miesięcy mnie przygotowywała. Właśnie do tego. Żebym stanęła pomiędzy egzotyką rodzinnego ciepła w oknie a eleganckim pasmem wypielęgnowanego ogródka z Gocławia z napisem "nie wchodzić do strumyka" i miała odwagę powiedzieć: tak już będziesz, Kasiu, stać. Na pograniczu. I będziesz losowi wdzięczna, że przeżyłaś. I że wciąż widzisz. Możesz widzieć. Możesz czytać.  Choroba nie zabrała Ci wzroku. I będziesz z tą swoją osobnością, odrębnością, pogodzona. Nie, to nie znaczy, że nie będzie ci przykro. Nieraz będzie. Ale nie będziesz już się na sobie za tę odrębność mścić. Nie będziesz dodatkowo karać siebie za to, że nie pasujesz. I nie potrafisz dostosować się do miałkości small talków, mentalnego płaskostopia i niedorzeczności kontentu social mediów. I zamiast spuszczać głowę, kiedy wszyscy szydzą z twojej miłości do czytania, jeszcze mocniej się w tę odrębność zanurzysz.   

  
Dziś pojechałam na Powązki, bo przecież był Dzień Pisarza, a ja do Bolka dojechać nie mogłam. Zapaliłam mu znicz, zaśpiewałam, pocieszyłam, że i tak ci, co się znają, świętują jego rok. Że tylko mali ludzie oficjalnie odwołali obchody Roku Leśmiana, zamieniając je na rok kolejnej Matki Boskiej i żołnierzy wyklętych. Nie martw się, Boleś, my nie zapomnimy. Żarliwości Twojej, kadencji królewskiej, obrazowania niespodziwnego, tkanego ze światła.      

Potem pojechałam na cmentarz żydowski śladami Abrahama Ostrzegi.
I dopiero tam poczułam, że jestem w domu.

Cisza organiczna, cielesna, otulająca. Milczenie omszałych macew. Liternictwo, które jest samo w sobie dziełem sztuki. Jęk nagich drzew nad Dołami Śmierci, czujność potężnego kruka, który przez cały pobyt na cmentarzu mnie nie odstępował, stukot moich butów w Alei Głównej, który wydał mi się niestosowny i niegodny. Gojka jako turystka. Nie miałam jednak ściśniętego gardła. Czułam wielką pokorę i zachwyt jednocześnie. Tak, to dopiero drugi dom, przyszłość nasza. Ale bez tej niedorzecznej rewii mody na polskich cmentarzach. Bez konkursów na najpiękniejszy pomnik.


Zatrzymałam się przy pomniku Geni Oppenheim. Czy to było dziecko, czy dorosła kobieta? Lubiła wiśnie? Chodziła na sanki? Zginęła z reki "hitlerowskiego zbira", czy śmiercią naturalną, otoczona dziećmi i wnukami? Nad Dołami Śmierci zatrzymałam się na dłużej, bo miejsce aż ziało czernią. Podobno doły zasypane są dopiero od dwóch lat, wcześniej były dużo głębsze. Musiały takie być. Musiały pomieścić sto tysięcy ludzkich ciał, zrzucane jedno na drugie.
I wtedy usłyszałam śpiew. Melodyjny, tęskny, taki, jak słyszałam na ustawieniach Hellingera po raz pierwszy w Łodzi. Śpiewali młodzi mężczyźni. Nie miałam dokąd odejść, chyba że prosto do dołu. Jakoś odruchowo zasłoniłam głowę chustką. Obok mnie przechodził kondukt. Nie wiem, dlaczego, ale dyskretnie utrzymując odległość, poszłam za nimi. Pewnie z ciekawości, niby dlaczego z innego powodu?      

Jak oni pięknie śpiewali nad tą prostą trumną z nieoheblowanego drewna dębowego. Była w tym ludzka godność, i najwyższy szacunek. Jeden starszy pan rozdarł ubranie po prawej stronie. Czyli pewnie chował brata. A może żonę?
Stałam skulona za drzewem, nie chciałam przeszkadzać rodzinie w pożegnaniu, a jednak tak bardzo chciałam być blisko. Tak mnie ten śpiew wzruszył, te mycki poprawiane, twarze skupione.
W pewnym momencie jeden z młodych mężczyzn spojrzał mi w oczy. Tak bardzo intensywnie to zrobił, że zabrakło mi tchu. Był taki rosły, piękny. Dumny, jakby wykuty z marmuru.
Ruszył w moim kierunku. Oho - myślę - jeszcze znajomości nie zawierałam na cmentarzu. Schylił się i podniósł z ziemi kamyk. Jeden swój, przeznaczony na grób Mortkowicza, obracałam w rękach już wcześniej. Patrzę, a młody bóg idzie w moim kierunku. Nie wiedziałam, co zrobić. No nic, przecież niczego złego nie robię. Czy to straszny blamaż, kiedy gojka w żydowskim obrządku uczestniczy spod niedalekiego drzewa? Z drugiej strony: skąd wiadomo, że jestem gojką? Kto to może stwierdzić?
Podszedł. Stanął naprzeciwko mnie. I patrzył mi w oczy. Nie pytająco. Po prostu. A potem stanął po mojej lewej stronie. Staliśmy tak razem, nasłuchując śpiewów. Czułam, że na mnie patrzy. Poprawiłam chustkę, żeby zasłonić lepiej twarz.
Staliśmy tak jeszcze przez chwilę, a potem on na stojącej najbliżej nas rozbitej macewie położył kamień. Drugi wyciągnął w moim kierunku. Czułam, że zgromadził ciepło jego ręki. Zamknęłam je w lewej dłoni. Wrócił do rodziny, a ja poszłam dalej.

Uparłam się znaleźć tego Mortkowicza. Edelmanowi położyłam kamyk od tego pięknego chłopaka. Umrzeć musi, co ma żyć.

No gdzie ta ulica 7? Jest. Ale kwatera 31? Nie do znalezienia. Wszystko zamazane i omszałe. Przystanęłam przy jednym z nagrobków, na którym umiałam odczytać tylko jedną literę po hebrajsku - gimel. Uznałam moją żałość i cały mój bałucki upór skondensowałam w myśli, że mam robotę do zrobienia. Jak przy żywych nie umiem, to wśród umarłych może coś zdziałam.
Szurały mi pod nogami niezgrabione liście. Obracałam w rękach kamień dla Mortkowicza. Bez niego nie byłoby Leśmiana na papierze. Wydawca. Znawca. Wizjoner. On by się poznał na żarliwości prozy Łukasza. On by wiedział. Gdzieś ty?
Wrzeszczy nade mną to kruczysko straszne. No czego kraczesz? Tak, wiem, nie mogę znaleźć, nie umiem, pierwszy raz tu jestem, no co ja poradzę. A ty? Umiesz znaleźć wszystko, co chcesz? No sama, sama, przecież widzisz. Nie? Nie sama? Ach, racja. Eugenia też jest. Ale nie siedzi mi na biodrze, nie. Pognała do części ortodoksyjnej. Bujała się na mnie na Powązkach, ledwo skręciłam za katakumby. Tutaj jej jakoś swobodniej.
Szuram, liczę. kwatera 31, tyle, ile mam lat. Przypomniałam

Wszyscy stoją, a ja jeden tylko leżę, —
Żal nieszczery, a umierać trzeba szczerze.
Leżę właśnie, zapatrzony w wieńców liście,
Uroczyście — wiekuiście — osobiście.
 
Nagle. Znalazłam. Jaki to piękny pomnik. Z trzema księgami wyrzeźbionymi na górze macewy. Leży z żoną. Nie jest sam.
Aż się na ten widok niespodziewany uśmiechnęłam. 

Micwa chesed szel emet. Gojka ją wypełniła.

I wtedy znowu dotarło do mnie, że kamienie są pokrewną ludziom rasą. Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę, ulatniam się tak szybko, jak to ciepło z kamyka. "Postąp wobec mnie z dobrocią i prawdą", bo co innego możesz zrobić po śmierci?
Zatem, Jakubie Mortkowiczu, Ty będziesz wiedział. Ja ten kamyk tak tu tylko zostawię.




Śnią mi się przeróżne niedorzeczności. Na przykład to, że szpital nagle zamienił się w zakład karny, a ja przyglądałam się ostatnim posiłkom mężczyzn. Gwoli ścisłości: jedli chilli con carne z dużą ilością kukurydzy. Patrzyłam na to we śnie, a martwiłam się, że nie zdążę na zabieg do kriokomory. Obudziłam się z myślą, że jestem nikomu niepotrzebna. Za chwilę przyszły do mnie słowa Bogny: "pani Kasiu, proszę sprawdzić, jaka potęga tkwi w tym, że jesteśmy tylko dziurą w podłodze. I że świat sobie bez nas poradzi. Widzi to pani?"
Tak, Bogno Wszechmogąca. Teraz, po prawie trzech latach terapii, widzę to wyraźniej. Teraz oznacza to, że światu nie jestem nic winna. To uspokaja. I koi.

Mirona wiersze rozproszone PIW wydał. W maju - biografia Makuszyńskiego. Leśmiana zbiór poezji też szykują na późną wiosnę. Jest po co żyć.


czym dłużej od długiego myślenia
tym krótsze krótsze myślenie
          co raz
          to myślnąć
na      raz znaczeń
          tyle
          co - ąć 


Jezu, czemu nie widzimy, że to miasto dosłownie stoi na grobach?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz