poniedziałek, 27 marca 2017

Słońce, to słońce mnie uzdrowiło!

Dziś panie z pokoju chciały już się wynosić ode mnie niezwłocznie. Po kriokomorze dostałam taki strzał energii, że fruwałam, biegałam, gnałam, nie mogłam wysiedzieć na miejscu. Potem pomyślałam, że niekoniecznie mój stan musi być związany z zabiegami. Tym bardziej, że wcale mniej mnie nie boli. Przykurczyły mi się wszystkie przyczepy, buntują się mięśnie, wrzeszczą stawy, rąbie mnie klatka piersiowa. Przez ostatnie trzy dni chodziłam po ścianach, a Toot, kiedy odwiedziła mnie w niedzielę, aż przyhamowała. Uciekła wzrokiem, przestraszyła się, przypomniała sobie. W końcu w minionym tygodniu była też rocznica śmierci Stjupa, śnił mi się często, ale jasny, radosny, spełniony. Zarejestrowałam u niej dawną czujność na mnie, choć wtedy zazwyczaj z przejęcia na mnie nie patrzy. Wiem, że się o mnie martwi. Czuję to. Wiem też, ze to jest szczere i autentyczne. Myślałam, że się nawzajem utraciłyśmy. Ale najwyraźniej to trwa. Cieszę się z Toot. Jest coraz piękniejsza.
Wczoraj wieczorem przez Messenger napisała do mnie redaktorka z jednego z ważniejszych polskich wydawnictw. Poszukują redaktora prowadzącego. Chcą się spotkać niezwłocznie, A ja tu w szpitalu. Kolejna przeszkoda: etat musi być. I kolejna: jestem niepełnosprawna. Napisałam szczerze, niezwłocznie, nie owijając w bawełnę. Napisałam, że mogę się z nimi spotkać nawet w dniu wypisu. Który prawdopodobnie przypadnie 10 kwietnia i wonczas będą to jaja jak balony. Bo będę się musiała przebić przez miesięcznice, kontrmiesięcznice, demonstracje i przejechać na skośkę Warszawę kilkukrotnie.
Może to mnie tak ucieszyło? Może dzięki temu coś we mnie zaczęło walczyć? Kiedy przyszła do mnie w sobotę Iwonka, przyznałam się, że nie mam już marzeń. Na nic nie czekam. Nie tyle mam wrażenie, ale jestem pewna, że wszystko, co dobre, już za mną. Nie mam już marzeń, nie mam oczekiwań, pogodziłam się z tym, że jestem nic nie warta, dlatego tkwię w toksycznej redakcji, regularnie poniżana przez współpracowników i lżona przez szefa. Tkwię w układzie złożonym z ludzi przegranych, sfrustrowanych, przekonanych o własnej bezwartościowości, częściowo, niestety, słusznie, bo poddali się jeszcze wcześniej niż ja. A tu nagle propozycja pracy. Wczoraj jakby mi ktoś tlen odkręcił. Albo krew podał. Do spotkania z nimi jednak nie mogę za mocno cieszyć się z propozycji. Bo może się okazać, ze proponują mi coś niedorzecznego, a nie mogę zarabiać mniej niż teraz – to się po prostu nie godzi. Zobaczymy – Iwona mówi, że, żebym w ogóle zaczęła zdrowieć, muszę niezwłocznie zmienić pracę. A potem dietę. I wyeliminować toksyczne środowisko, bo przecież stres i tak będę miała przez całe życie. Takie czasy przecież. Tylko stres i frustracje mam ograniczać, bo Eugenia tego nie lubi. Tupie wówczas quickstepy.

Dzisiaj tyle słońca, ciepło było tak nieskończenie, w ogrodzie zaroiło się od reumatyków, ale jeszcze więcej jest ptaków, brodzących w coraz zieleńszej trawie kawek i kruków, nad ranem wrzeszczą sroki, gonią się cukrówki. Usiadłam na ławce, na kurtkę wlazł mi maleńki pajączek. Słońce go prześwietlało. Niby takie nic, a jednak świat cały. Wyciągnął w moim kierunku jedną nóżkę i tak mnie to wzruszyło. Jakby chciał pokazać, że to słońce, słonce życie niesie. Może mi przyniesie też zdrowie. A w każdym razie jego poprawę. „E tam, faka ci pokazał” - skonstatowała Toot, a potem opowiedziała o jednym z nowych raperów, z którym wytwórnia płytowa ma same problemy. Albowiem pan jest wyjątkowo niesubordynowany. Umówiony na sesję zdjęćiową do jakiegoś tygodnika nie stawił się. Zadzwonił za to i poinformował: „elo, no siema, wczoraj dostałem wpierdol, jestem po szyciu i pysk mam zapuchnięty. Innym razem”. Zadzwonił też w dniu emisji do promotorki i powiedział: „Nie przyjdę do Teleekspressu, bo mam kaca”.
-Ponieważ dziennikarze muzyczni są jeszcze głupsi niż on, zadają pytania na przykład o jego ulubioną część garderoby. A ten dekiel odpowiada: „włosy” - poinformowała rezolutna Toot.

Pokazała mi swój nowy telefon, nie umiem go obsługiwać, poza tym boję się go dotykać, jest taki drogi i śliczny. Ale zrobiła mi piękne zdjęcie – piękne, bo twarzy mi nie widać.
Kazałam się sfotografować na tle tablicy dydaktycznej, w której zafascynowała mnie fraza, która na pewno nie powinna się znaleźć w miejscu, gdzie średnia wartość odczynu Biernackiego to 36: „Kto chce zapalać innych, sam musi płonąć”.
Czytam książkę zredagowaną perfekcyjnie przez Pana Fi, która nosi również adekwatny do mojego stanu tytuł „Inna od siebie”, czekałam na Toot z radością. Opowiadała o klubach, miłostkach, ukradkowych spojrzeniach, podartych rajstopach, nowych wegeknajpach i o Rodzicach. Fajni ci Tutkowie, chętnie o nich słucham. Mama Magdy zaraziła Tatę katarem, ten się wykurował, ale w szkole złapał po raz kolejny jakąś infekcję. „W nosie mam takie pożycie małżeńskie” - powiedział Pan Tata, a mnie to też rozbawiło, bo Tutkowie to najpiękniejsi podkarpaccy kosmici i wiele bym dała, żeby pniaczka na żywo podczas Wielkanocy obejrzeć.

Na oddziale dziś ruch, dużo przyjęć. Poniedziałkowa bieganina, nerwówka, nieporozumienia, nawoływania, Morze Czerwone pobranej krwi. Dziś na korytarzu usiadł obok mnie pan odpowiedzialny za transport  krwi. Nazywałam go Nosferatu, bo przez długi czas się do mnie nie uśmiechał, mimo że ja szczerzyłam się do niego, wdzięczna za dostarczanie fiolki z moją krwią do laboratorium. A dzisiaj się przysiadł, bo zrobił sobie przerwę, spojrzał na mnie i zapytał z groźną miną: „cukierka chce?”
Zakochałam się w nim z miejsca i po uszy.

Spotkałam też siostrę Stellę, która dziś wyszła do domu. Spojrzała na mój podkoszulek widniejący na zdjęciu (dostałam go od Toot) i skomentowała:
-Wymowne.


Byłam jej za to wdzięczna, bo nie każdy jest w stanie czarny humor złapać. Mówi się, że jego rozumienie świadczy o wysokim ilorazie inteligencji. No może. Ucieszyłam się, że na siostrę Stellę wypadło. Rzuciła jeszcze ostatnie tęskne spojrzenie w kierunku pokoju lekarskiego, w którym urzędował Doktor Edgar vel Paweł. Och, jakie to było rozdzierające spojrzenie. Jakie to by było love story.
Mijałam się z Edgarem na wysokości zabiegowego, włosy miał niekoniecznie świeże, twarz tradycyjnie bladą. Znów na moje dzień dobry odpowiedział, ale odpowiedź skierował do drzwiczek od lodówki. Ha. Again. No nic, znajdę jeszcze na niego sposób.
W ciągu dnia przywieźli m.in. starszą panią w stanie leżącym. Staruszka ma zaawansowany RZS i już nie chodzi. Pani Stella biegała po szpitalu w panice, że na pewno do nas ją położą i ona protestuje, bo ona nie będzie staruszkom usługiwać. Ja nie miałabym nic przeciwko temu, przecież to nie trąd, a poza tym może i Stella trzyma się dobrze, ale jednak ma 80 lat. Howgh.

Krążyłam po korytarzu, bo miotałam się pomiędzy zabiegami, aż przyuważyłam, że wózek jedzie na koniec korytarza i staje w poprzek drzwi do pokoju lekarzy, w którym urzęduje m. in, Doktor Majkel. Coś mi w środku mówi, że za chwilę coś się stanie, Niby czekałam na windę, ale stałam wychylona w tamtym kierunku.
Sylwetka za oszklonymi drzwiami stawała się coraz bardziej wyraźna. Drzwi się otwierają. W drzwiach zjawia się natchniony i całkowicie nieobecny doktor Edgar. Drzwi otworzył z takim impetem, że poły kitla furkoczą za nim jak żagle na regatach. Włosy  miałby rozwiane, ale, jak zaznaczyłam, były nieco nieświeże. Twarz ma ściągniętą, gniewną, minę Mściwoja, skupionego wojownika, któren nie zna litości. Widać, że właśnie analizuje w głowie budowę jakiegoś białka, jest już na 1678 łańcuchu tegoż, wizualizuje sobie atak cytokiną prozapalną i dlatego nie widzi, nie widzi wózka w poprzek. Po czym w ten wózek z impetem włazi, nadziewa się nań, zgina go wpół i ostatecznie zlega na kolanach obolałej staruszki.
Ja się pytam: gdzie są jacyś kamerzyści? Dlaczego nikt tego nie sfilmował? Musiałam to utrwalić. Szkoda tylko, że nieudolna jestem językowo. Język tego nie odda.

To nie wszystkie moje osiągnięcia z dziś. Po raz czterechstetny biegnę na zabiegi. Z windy wyłania się Doktor Majkel. Przewraca na mój widok oczami, ale serdecznie się uśmiecha.
-Widzi Pan, jaka ja wyprostowana? Jakbym kija od Viledy połknęła!
-Widzę, pani Kasiu, cieszę się, tak powinno być.
Łapie mnie za nadgarstek:
-A jak ręka? Lepiej?
-Och, spuściłam mu takie manto, że powinien odpuścić wreszcie.
Majkel łapie się za stetoskop
-Pani wie przecież, że tak nie wolno, trzeba ostrożnie, oszczędnie, to ręka przecież.
-Łu, z okiem też mam doświadczenie, co się Pan martwi.
Myślę, myślę i nagle wypalam:
-Doktorze Michale, a może damy radę bez biologicznego?

Spogląda na mnie zaskoczony. Widać, że tego pytania się nie spodziewał, a w każdym razie nie teraz, nie na wysokości wind, nie w poniedziałek, nie wtedy, kiedy mam na sobie TĘ koszulkę.
Walczy ze sobą, oczy ma jakby większe, bierze oddech, łagodzi przekaz:
-Pani Kasiu, no ja bym chciał. Mam nadzieję, że ta remisja będzie trwała jeszcze długo. Naprawdę wierzę, że będzie pani mogła normalnie żyć. Będziemy obserwować, codziennie dzwonię do NFZu, może uda się to leczenie przywrócić, ale kto wie, może nie będzie trzeba, wierzę w to.
Kątem oka zauważam na horyzoncie montera UPC, który w Instytucie podszywa się pod lekarza, a oprócz tego jeszcze zabiera tlen, psuje powietrze i znęca się nad pacjentami. Dziś ma na sobie koszulę, a jakże, w kratę, za to w ohydnym kolorze moszny piżmaka. Już wiem, jak mu poniedziałek umilić. Na razie patrzę na Majkela z nieskończoną miłością, robię zachwycone oczy okraszone masłem, tartą bułeczką z cukrem i odrobiną cynamonu, uśmiecham się, kręcę nieomal włosami na palcu i, kiedy monter jest na wysokości pleców Doktora Majkela, trochę za głośno uderzam w ton hymniczny:
-Ja Panu bezgranicznie ufam, bo Pan mi życie uratował. I jest Pan taki oddany pacjentowi, Pan jest najlepszy.
Czułam, że pierdolę trzy po trzy, Majkel przechylił głowę i w swoim stylu odpowiedział:
-Pani Kasiu, nie przesadzałbym, w końcu i pani się napracowała nad swoją kondycją, nie widziałem jeszcze pacjenta...
-Nie!-przerywam dramatycznie. To nie moja zasługa! To Pana autentyczne powołanie, świadomość wykonywanego zawodu, intuicja – no najlepszy Pan jest!
Robię kroki wstecz, bo wycofuję się na schody, jednocześnie łypię okiem w kierunku tego zgreda w kolorze piżmaczym. Doktor Majkel jeszcze się chwilę kryguje, po czym go zauważa, dlaczego w tamtym kierunku patrzę i czemu, do cholery, tak się drę; blednie, a kiedy ja daję dyla na schody, otwartą dłonią klepie się w zbyt wysokie czoło i posyła mi sztubacki uśmiech. Ale czy mi wybaczył, to nie wiem, bo monter to mściwe bydlę. Ważne, żeby wiedział, że ja Doktora Majkela obiektywnie wielbię.

Dzisiaj mam też taki wniosek, że każdy trafi do innego piekła. W zależności od zasług oraz preferencji. To znaczy ich braku. Bo moim piekłem będzie kriokomora. Nienawidzę jej. Bo ja w ogóle nienawidzę zimna., Jakiegokolwiek. Czy to jest zimno meteorologiczne, czy to jest zimno lecznicze i zamierzone. Dziś byłam po raz drugi. Już lepiej oddycham, ale to i tak koszmar i szok dla moich płuc. Minus 140? Jak na dworze jest minus dwa, Eugenia śpiewa falsetem. A tu ja wchodzę w ciekły azot, no doprawdy. Staram się nie myśleć o niczym, ale naprawdę nie przypominam sobie, kiedy ostatnio dwie minuty tak mi się ciągnęły. Coś nieprawdopodobnego. I to, że jak stamtąd wychodzę, jestem fioletowo-sina. Dziś się prawie popłakałam. Ale po zabiegu wskoczyłam na stacjonarny rower i pedałowałam tak, że mogłabym w tym tempie w niecałą godzinę dojechać do Żyrardowa. Po zabiegu dostałam strzałę energii i nie odpuszczało mi do wieczora.

Pani Kasia z dredami czuje, że i ja jestem społecznie alternatywna, przez co czuje ze mną więź.  Dziś wymyśliła, że zrobi mi ćwiczenia w całkowitym odciążeniu. Nazwałam je teatrem lalek albo ćwiczeniem kukiełki, bo polega na tym, że każdą kończynę pani Kasia przy pomocy skomplikowanych fizjoterapeutycznych chomąt pęta mi skutecznie. Po tym podwiesza mnie u powały boksu. I pokazuje, jak mam się rozbujać. Wiszę w powietrzy na sznurkach. I to jest szał. Pajacyk, wąż, skręty bioder. Dzisiaj mało się nie zsikałam z radości – po raz pierwszy od wielu miesięcy, a kto wie, czy nie lat, czułam, że pracują moje mięśnie. Kręgosłup jest już znacznie zrośnięty, więc wiele z nich jest już w zaniku. Dziś na ćwiczeniach w odciążeniu ruszyłam je tak, że założę się, że z łóżka nad ranem będę się musiała sturlać, bo inaczej rady nie da. Ale co się pobujałam, to moje.

Jakie to śmieszne, smutne i żałosne: ten repertuar radości reumatyka. Cieszę się, kiedy mogę siadać na sedesie, kiedy zaledwie przy wsparciu grawitacji udaję, że latam, kiedy słońce w ogrodzie i buraczek na obiad.

W Wielkiej Brytanii dziś obchodzi się Dzień Matki, taki ichniejszy. I dziś do Ani, Adriana i Henryczka dojechała moja paczka. Z ręcznie robionym kocykiem, a kubkiem od mojej Mamy i królikami świątecznymi z Goplany.
Tylko raz dziś pomyślałam, że chciałabym żyć krótko i bez Bólu.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz