piątek, 12 grudnia 2014

Powiedz Sparcie

Siódmy dzień na oddziale. Magiczny, mistyczny jakiś. Tyle się zdarzyło, tyle zdarzyć się chce. Znowu nie wiedzą, co robić. W promocji przyoblekłam się w rekordowe OB na poziomie 78 i CRP 50. Promka w Zarce była.
Wczoraj po obchodzie byłam rozczarowana i trochę zmartwiona. Gdybym zdecydowała o rozłożeniu się na czysto i podniesieniu OB do poziomu 135, a CRP 300, wiedzieliby, co robić. Włączyliby szerokopasmowe trucie sterydami. A tak – nie wiadomo. Jak się na mnie patrzy, nikt by nie powiedział, że cierpię bardziej niż z powodu przewlekłego leczenia kanałowego. Codziennie dostaję dobroczynny Naclofen wzmacniany Mydocalmem, który jeszcze brał mój dziadek. Pierwszego dnia leżałam po nim jak zwiędły por. Język uciekał mi z ust na bok, śniłam o prababci Mariannie i słyszałam głosy pochodzące z wykonania jakiejś smutnej kołysanki.

Wczoraj ruch. Dużo się działo, bo jak to tak, że pacjentka już tydzień na oddziale, a żadnej poprawy w wynikach nie widać. Okazało się również, że mało kto ma tak zmasakrowaną kość udową jak ja, w związku z tym na USG posłużyłam jako model sprawdzany przez doktorantów, profesorów i techników, którzy jeszcze takich cudów nie widzieli. Było też dobre zdarzenie. Poszłam na echo serca i miła pani doktor o włosach spopielałych przez lata doświadczeń pozwoliła mi posłuchać, jak bije moje serce.
Wzruszyłam się tym. Szumiało i szurało w worku osierdziowym, wykonując swój tradycyjny przedświąteczny ruch. Pani doktor pokazała mi wejście aortalne, podzieliła je na przedsionki i komory, podświetliła na kolorowo. Dziwiła się, że tak mnie interesuje budowa mojego serca: „zazwyczaj pacjenci mają to w nosie, co na ekranie”. Biło wczoraj tak spokojnie, na leżance trochę czekałam na badanie, trochę przysnęłam, zwolniło, żeby odsapnąć. Śledziłam palcem kropki na wyciszonej ścianie. Pokornie poddałam się przyklejeniu elektrod.
Dzisiaj kolejne prześwietlenia i kolejne badania. Miałam ich już tyle, że modlę się, żeby minister Arłukowicz osobiście się do mnie nie pofatygował. Miałam nawet rezonans magnetyczny wśród ryczących dźwięków kiepskiego beatu. Z czterdziestominutowego badania najbardziej zapamiętałam to, że na obrzeżu aparatu umarła, a potem zaschła mucha. Aparat buczał i piszczał, nie czyniąc musze żadnej różnicy w tym stanie.

***
Pobyt w szpitalu oznacza obserwację przekroju przez wszystkie społeczne warstwy. Vivat, wszystkie stany! Od irytującej prostaczki, która każde zdanie kończy chichotem durnej gimnazjalistki, zmultiplikowany menopauzalnym rzężeniem, przez profesora przechadzającego się w piżamie po korytarzu, jakby to była aula uniwersytecka.
Ekipę w sali mam zacną, która trzy dni temu powiększyła się o wspomnianą rechotnicę, a wczoraj pomniejszyła o wyjątkowo złośliwą hipochondryczkę spod okna. Zastanawiające jest to, jak ludzie kochają chorować. Jak pragną usłyszeć diagnozę, nakarmić się, odżywić jakąś jednostką chorobową. Pani spod okna o ujmującym uśmiechu emerytki i wyjątkowo wrednym spojrzeniu szczwanego lisa przodowała w wyszukiwaniu u siebie coraz to nowych przypadłości. Jak zaczęła ją boleć głowa, cały oddział wiedział, że musi iść do dużyrki po paracetamol. Po spożyciu paracetamolu druga część oddziału dowiedziała się, że natychmiast musi przyjąć jakiś lek na zgagę, inaczej zginie w strasznych męczarniach przypominających ogień piekielny.
Rekord pobiła po biopsji ze ślinianek.
-Panie doktorze, bo ja mam tak, że jak jem zupę, to nagle leci mi z nosa. I chyba to jest tak, że ta wilgoć, którą powinnam mieć w stawach i w oczach, to ja mam w nosie i stąd te moje dolegliwości.
A pan doktor poprawił okulary, udał sromotę i powiedział:
-Droga pani, diagnozuję u pani nieżyt sytuacyjny.
Nieważne były dla niej trzy szwy po wewnętrznej stronie ust. Najbardziej cierpiała, że przez dwie godziny po badaniu nie mogła mówić o swoich zmyślonych chorobach, nie mogła podchodzić do każdego łóżka, żaląc się, jaki to ziemski padół dla niej niełaskawy.
Po półgodzinie nie wytrzymała tej udręki płynącej z konieczności milczenia, złapała telefon i uderzyła w lament:
-Synu? Przyjeżdżaj, bo ja odchodzę. Wiesz, co ja mam? No, wiesz, jak matka cierpi? Mam nieżyt sytuacyjny! Tak, synku, właśnie dzisiaj się dowiedziałam. Nie, nie potrzeba, ja wytrzymam, tylko teraz jakoś trzeba się ratować. Znajdź mi jakiegoś specjalistę, wpisz w internet to schorzenie, może matką się jeszcze parę miesięcy pocieszysz.
Wyszła wczoraj. Pakowała się przez pięć godzin. Do końca miała nadzieję, że jeszcze może coś jej znajdą. Żeby chociaż zapalenie jakieś. Najmniejsze choć. Dysfunkcję narządu jakiegoś. Niedomaganko świąteczne. Prezencik pod choinkę w postaci rzadkiego schorzonka. A tu nic. Rózga wypisu. Żadnych wskazań. Tylkjo córka dietę bezglutenową zaleciła. A mówią, że kryzys minął.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz