piątek, 5 października 2018

Teoria względności

Podobno miłość przychodzi zawsze nieproszona, w najmniej spodziewanym momencie. I jeszcze było takie powiedzenie, że "real love doesn't meet you at your best. It meets you in your mess". Jestem żywym przykładem na prawdziwość słów Parka.
Nie mogłam sobie zatem wymarzyć bardziej nieodpowiedniego momentu na przyjmowanie męskich awansów niż ten właśnie. A ponieważ w moim życiu jak coś się wali, to zazwyczaj lawinowo, musi chodzić o zawieruchę w samym środku bajzlu. Czyli nawału pracy, rozpaczliwych prób gromadzenia pieniędzy, robienia kilku rzeczy naraz, prób zmiany pracodawcy i perspektywy wywalenia ściany w mieszkaniu.

Aniu, trochę kulawo (haha) odpowiem pewnie na Twoje pytanie.
Doktora Niedźwiedzia widzę w trzech obszarach.

Pierwszy - lekarz.
Wszystko w nim jest dla mnie zdumieniem. nie nawykłam do takiego podejścia. Widzi mnie jako pacjentkę. Widzi, że nie opłaca się kręcić, bo wczesniej czy później sama dojdę do prawdy i za próby zamydlenia mi oczu zemszczę sie koncertowo.
Informuje mnie skrajnie rzetelnie, ze szczegółami (przytaczanymi tu wielokrotnie), z całym fizjologicznym dobrodziejstwem i przekleństwem. Ale wie też, że najgorsza prawda, najbardziej przerażający szczegół niesie mi więcej ukojenia niż zawoalowane fakty podane w otulinie tzw. etyki zawodowej. Nie ze mną te numery. Moje zaburzenie bierze się stąd, że muszę wiedzieć wszystko ze szczegółami, bo jako dziecko byłam okłamywana. Nie tylko w kwestiach mojego stanu zdrowia. Mnie się nie okłamuje. Po prostu.
Szanuje moją potrzebę samostanowienia. I to, że za chwilę wymyślę, czy się nie konsultować z biodrem w sprawie NASA, jak zajdzie taka potrzeba. Napisał mi, że cieszy go moja postawa, bo nie można się ślepo zgadzać na wszystkie pomysły ortopedów. I wie, że mam świadomość głębokości ingerencji chirurgicznej. I nieodwracalności takiego postępowania na sali operacyjnej.
Potrafi zadzwonić do mnie w środku dnia z pytaniem, co dzisiaj jadłam. I to jest dla mnie bardziej skuteczne niż przypominajka w telefonie, bo tak zasuwam, że czasami zwyczajnie zapomnę o tym, że trzeba jeść. Że człowiek musi jeść, żeby nie umrzeć z osłabienia. A odbiałczenie będzie miało konsekwencje medyczne zarówno dla niego, jak i dla mnie. No, umówmy się: dla mnie gorsze.
Wieczorem wysyła przypomnienie o tym, że mam odpoczywać. Wysypiać się. i regenerować. Wiadomości od niego docierają do mnie w samym środku twórczego szału, kiedy już nikt do mnie nie dzwoni ze swoimi problemami egzystencjalnymi, nowym pomysłem na książkę, propozycją produkcji dokumentu o podziemiu muzycznym Wrocławia lat 90. czy informacją o tym, że galopujący ból stóp ma swoją nazwę i jest to metatarsalgia (mama). I prosi. nie nakazuje. prosi mnie o to, żebym już się położyła. A ja siedzę przy biurku zawalonym milionem kartek z wykrzyknikami, bo ciągle mnie coś goni i lampię się w ekran telefonu z niedowierzaniem.
któregoś razu aż podskoczyłam, bo pisałam raport zerknęłam na wiadomość, zasuwam dalej dane z boxoffice'u, a obok siebie słyszę głos Babci: "miałaś się wysypiać".
Zaczynam się zastanawiać, czy nie maczała palców w tym spotkaniu. tym bardziej, że Dziadek był stolarzem. A doktor Niedźwiedź tak właśnie siebie nazywa.

Drugi - człowiek
Serdeczny, podejrzanie aż sympatyczny. Inteligentny (omatko, matko, twardy zawodnik!). Oddany i lojalny. Pilnuje tajemnic lekarskich z takim oddaniem, że aż mnie swędzi skóra. Nie nakręca konfliktów. powiedziałabym nawet, że jest az nazbyt koncyliacyjny. odpuszcza, jak zaczynam wierzgać, więc zatrzymuję się w tym brykaniu i jak debil rozglądam się, ile niepotrzebnego kurzu podniosłam.
nie udaje. nie kryguje się. Mówi, że jedzie z kuzynem na wesele pić wódkę i to robi. Mało tego: w ubiegły weekend uznał za stosowne zadzwonić do mnie przed północą z wesela po kilku kolejkach i jeszcze mnie pozdrowić. Och, jakiego dostałam dopalania. Na to czekałam. Ach, jakże go zwyzywałam w środku nocy. Jakże, leżąc na łózku, pobrałam energię przez stopy z ziemi, dociskając lewą wewnętrzną piętę. Jak zassałam uda do panewek. jak poczułam w przeponie moc. Jak odpaliłam z warkotem rosomaka. Jak się wytarłam o niego, wywijając nad głową kobiecą godnością i potrzebą szacunku. Oplułam go wściekle ze wszystkich stron. ktoś inny by się nie odezwał za Chiny. usunąłby mój numer telefonu, wypierdolił z kolejki NFZu, wymazał z pamięci.
Po czym następnego dnia, ku mojemu zdziwieniu, pan doktor dzwoni i z drżeniem w głosie uznaje swoją nieprawość i małość. Chce przeprosić. Że to było szczeniackie i on nie wie, jak mógł do tego dopuścić. Na co ja, z miną przechery, myślę sobie: czekaj, ja cię urządzę. Na żywo masz mnie przepraszać. I ściągam go pod swój blok, skoro już i tak kursuje tu ze skierowaniami na densytometrię i inne pierdoły. Wychodzę z bloku powoli, nie spieszę się, pokazę mu, gdzie jest moje centrum w życiu. I poprawiam na rękach skórzane rękawiczki całuski i patrzę na niego z taką ilością pogardy, jaką udało mi się w windzie skumulować. A on staje przede mną w ostatni wrześniowy weekend, wielki jak dąb, w krótkim rękawku, choć jest na to stanowczo za zimno i rozkłada ręce gestem przedszkolaka, który nie ma pojęcia, jak to się stało, że się zakochał w koleżance, a już na pewno nie wie, co go podkusiło, żeby przypiąć jej pinezką do krzesła warkoczyk. Po czym daje mi piękną białą różę gestem tak delikatnym, zupełnie niewspółmiernym do jego gabarytów, a ręce mu drżą i widzę, jak jest przejęty. Nie mogę mu nie wierzyć. Jestem podła, ale nie aż tak. Róża kłuje mnie w palec przez rękawiczkę. Mam cudowny dar wykańczania nawet kaktusów. Stoi w wazonie już tydzień. Wygląda jak włozona do wazonu przed chwilą. Psiakrew.
I jeszcze takie proste rzeczy. jak podanie ręki. Mówi, że owszem, odchudza się, ale ma ochotę na stek i nie zawaha się zaspokoić tej ochoty. Uczy się do egzaminu pilnie, a wtedy wyłącza telefon. Ale zanim to zrobi, dzwoni do mnie i podaje alternatywny numer, gdybym nagle odczuła w środku dnia potrzebę skonsultowania kwestii entezopatii powięzi. Jak kumpel go potrzebuje, nie odmawia mu pomocy. Gada do swojego kota, a ten odpowiada. Przypomina mi się, jak prowadzę monologi w obecności Kropki, aż pies pada znudzony w poprzek łóżka. I wzrusza mnie to nieskończenie. Jak opowiada o zabiegach i pacjentach, cały jest w tym przypadku. Unika w ogóle określenia "przypadek". Pacjent i już. Człowiek. Wraca do zagadnień reanimacji. A kiedy mówi o tym, jakie to trudne: uratować człowieka, zmienia mu się głos. I mówi: "pani Kasiu, nie ma duszy bez ciała". A ja nie wiem, jakie pytanie mu zadać w następnej kolejności.

Trzeci - mężczyzna

- No i jak to się będzie odbywało? Proszę po kolei.
- Tak jak pani lubi. Ze szczegółami.
- Właśnie tego oczekuję.
- Najważniejsze to dobrze ułożyć pacjenta na stole. Sam to robię, dopiero potem idę się myć. Dostaje pani zastrzyk w kręgosłup. Po dwóch minutach mięśnie wiotczeją. Nie czuje pani nic od pasa w dół.
- Nuda, to wiem, miałam już takie znieczulenie.
- Miało być ze szczegółami.
- Dobra, nie przerywam.
- Podchodzę do stołu od lewej strony. Proszę, żeby skrzyżowała pani ręce na piersiach. Potem stosuję niezawodny chwyt, którego nauczył mnie mój mistrz jeszcze w Łodzi.
- Chwyt? Nelsona mi pan założy?
- Nie. Prawą rękę podkładam pod pani lędźwie. Lewą przekładam pod pani lewym udem i chwytam za górę prawego uda. Potem jednym ruchem przy pomocy asysty przekładam panią na prawy bok. A spojenie łonowe stabilizuję na specjalnym siodle. To ma gwarantować odpowiednie ułożenie miednicy. I tak panią zostawiam i idę się myć do operacji. W tym czasie asysta przygotowuje pole operacyjne. Przykrywa panią i zabezpiecza. Odkaża nogę. Anestezjolog monitoruje pani serce i czynności życiowe. Potem przystępujemy do operacji. Resztę juz pani wie. Ale w każdej chwili może pani zapytać.

Ja se myślę: Jeeezu. Przecież będę naga! A ten mi jakieś slalomy pomiędzy nogami będzie robił! Chryste. To jeszcze gorsze niż gastroskopia na pierwszej randce. Ale zaraz, chwila, dlaczego ja o randce myślę?! Przecież to operacja, psiakrew! Oni widzą tysiące nagich bioder. To dla nich znaczy tyle samo, ile dla mnie plik bezpośrednio od autora, bez redakcji i poprawek. Dane rynkowe surowe, ważone. Słuchalność w poszczególnych rejonach kraju. Frekwencja w prime timie. Stopień zaangażowania odbiorcy. No już? Jesteś spokojniejsza? To tylko ręka między nogami. Wielkie mi halo.

Pani Bogna słucha mnie uważnie. Unikam jej wzroku, jak mogę, za wszelką cenę próbuję się pilnować z tym, żeby nie mówić o panu doktorze w samych superlatywach. Nie myśleć o różowym słoniu. Nie myśleć o tym, że ma takie dobre, ciepłe, orzechowe oczy. Rzęsy tak długie, że jestem o nie zazdrosna i nawet zanabyłam olej rycynowy, żeby swoje nim smarować i nie być gorszą od pana doktora. I nie myśleć o tym, że nad czołem włosy mu się tak miękko kręcą. A ja walczę z atawistyczną potrzebą dotknięcia tego kosmyka. Potem na szczęście odzywa się we mnie głos racjonalny, który pyta: "no i po co? Po co masz go dotykać? Ten człowiek ma cię pokroić. A potem amputować twoją kość". Wtedy trzeźwieję i robię się lodowata i niedostępna.
Pani Bogna w końcu zmusza mnie do spojrzenia jej w oczy. "No i co takiego się wydarzyło, pani Kasiu? To taka tragedia, że się w pani zakochał mężczyzna?" W kącikach ust drży jej figlarny uśmiech, a we mnie narasta panika. "Mężczyzna" - dudni we mnie. Chryste. Wiem, co oznacza pytanie Bogny. Teraz zacznie dopytywać. Wkręcać się we mnie, drążyć, utrącać, rozbierać mnie. A ja nie będę wiedziała, co zrobić z oczami, rękami, ciała będę się próbowała pozbyć. Będę zmieniać temat, odkopię w głowie teorię względności, przytoczę pisma de Saussure'a. Wejdę na jedenasty poziom abstrakcji, po czym Bogna pstryknie mnie i powali jednym zdaniem: "ach, to dlatego pani taka promienna i szczęśliwa". A kiedy będę wychodzić od niej, oprze się o framugę drzwi wejściowych i z tajemniczą miną powie: "dobrej zabawy, pani Kasiu".
I wsiądę do samochodu z wypiekami na twarzy, oszalała z dezorientacji, bo przecież na Ghandiego do Łodzi przyjeżdżałam po to, żeby odwlec moment śmierci. Albo żeby odejść jak najbardziej łagodnie. Bezkolizyjnie. Niewidocznie. A teraz śmierć jest taka daleka. Nierealna wręcz.

- Jak panią zobaczyłem w gabinecie, wiedziałem, że już nic nie będzie takie samo.
- No oczywiście, proszę pana, teraz ma pan wreszcie okazje się wykazać wiedzą i kompetencjami. Głupi by się nie cieszył. Proszę pamiętać, że wieszam poprzeczkę wysoko.
- Uwielbiam tę pani niedostępność.
- Proszę się przyzwyczaić.
- Tyle lat na panią czekałem. Wytrzymam do marca.
- Kto panu powiedział, że ja w marcu zdecyduję się na operację? taki jest pan pewny siebie?
- Jestem spokojny o pani decyzyjność. Pani wie, że trzeba operować jak najszybciej dla pani dobra. Jest pani mądrą kobietą i rzadko zdarza się pacjent o takim poziomie samoświadomości.
- No widzi pan, ile ma pan szczęścia? Proszę tego nie zepsuć, bo pan sobie w CV nabruździ.
- Sam nie wierzę w swoje szczęście.
- Czy chce mi pan powiedzieć coś jeszcze? Coś o technice operacji? jakieś zalecenia? Bo mam przez pana znacznie więcej obowiązków niż planowałam i nie mam czasu na czcze pogaduszki.
- Chciałem tylko powiedzieć, że widzę panią jako zdrową, szczęśliwą kobietę. I zrobię wszystko, żeby dać pani tego szczęścia jak najwięcej.
- Wystarczy, że pan naprawi moje biodro. Więcej od pana nie oczekuję.
- Na razie. Liczę na to, że to się zmieni. Będe o panią walczył.

Myślę sobie: ejże, na razie za bardzo nie masz możliwości się wykrwawiać, bo konkurentów jakoś nie widać.
Ale mówię:

- No dobrze, panie doktorze, widzę, że ta rozmowa zmierza donikąd. Proszę więc siodłać konie i przygotowywać się do walki o najlepszy model endoprotezy, jaki jest dostępny na rynku. Przypominam również, że zobligował się pan do wstawienia mi endoprotezy na zawsze - nie przewiduję reoperacji ani wymian. Do śmierci. I to będę egzekwować.
- Jestem gotów pani przysiąc przy świadkach, że nie opuszczę pani aż do śmierci.
Zagotowałam się.
- Pan oszalał.
- Zgadza się. Na pani punkcie.
- Zmienię operatora.
- Zrobi pani, co pani będzie chciała. A ja to uszanuję.
- Nawet jak panu każę iść precz?

Cisza. Usłyszałam, co powiedziałam. I ten głos Bogny we mnie: "pani Kasiu, czy to, co pani mówi, jest zgodne z tym, co pani czuje?".
Zaczynają ze mnie spadać pancerne łuski choroby. Zrogowaceń od machania maczetą. Ochraniacze na kolana po czołganiu się przez zasieki.

Przypominają mi sie ostatnie słowa Babci, na miesiąc przed śmiercią. Siedziałam przy jej łóżku w środku nocy. Kropka położyła mi pysk na stopie. Tak bardzo mnie wszystko bolało. Babcia ocknęła się przed 4 rano z majaczenia. Spojrzała na mnie:
- Jesteś, córka? Przyjechałaś?
- Jestem, Babciu, to ja, Kasia, twoja wnuczka. Jestem z tobą.
Głos mi drży. Mama chrapie głośno w drugim pokoju. Pieką mnie oczy ze zmęczenia. Czuję, że śmierć jest tak blisko. Tak bardzo blisko. A ja nie mogę jej powiedzieć: zabierz mnie zamiast Babci. Nie mogę.
- A ty masz męża? - pyta mnie Babcia nagle.
- Nie mam, Babuniu.
- To ty taka samiutka?
I zasypia.
Dźwięczy to pytanie w pokoju. Trzymam Babcię za chłodną rękę. I wiem, że nawet jak odpowiem, Babcia już odpowiedzi nie usłyszy. Nie zrozumie. Teraz Babcia jest moim głosem wewnętrznym. Płaczę, bo nie wyobrażam sobie życia bez Niej. Bez Jej opieki. Widzenia mnie. "ubieraj się ciepło. Nerki zaziębisz, latasz tylko jak wariat, szalika nie zawiążesz. I odżywiaj się, bo ty chorowite dziecko jesteś. Wrażliwe. Babcia ci kotlecików narobi. Tylko nie rozdawaj. Już ja cię znam. Ostatnia koszulę być ludziom oddała".
Babcia po godzinie przebudza się. Zupełnie przytomnym głosem mówi do mnie:
- Dziecko, to niedobrze tak samemu. Tobą się musi ktoś opiekować. Przecież ty ani ojca, ani matki nie masz. Ja ci kogoś poślę.
Przykrywam ją lepiej kocem i śmieję się:
- Babciu, mnie dobry lekarz wystarczy do szczęścia. A teraz Babcia śpi. Ja tu będę.

Rozbraja mnie kiczowatość zestawienia tego wspomnienia z rozmową z panem doktorem. Ale co jeśli Babcia naprawdę go wysłała? Ona już nie takie numery robiła. Myślę, że jej osobowość jest w stanie rozsadzić każde życie pozagrobowe, choćby nawet tak piarowo doskonała instytucja jak kościół katolicki misternie je uplotła od strony teoretycznej.

Pan doktor milczy. Ja nie wiem, co powiedzieć. W końcu decyduję się poddać:
- Przepraszam. Panie doktorze, to dla mnie trudne. Żeby nie powiedzieć: niemożliwe. Zaufałam panu jako lekarzowi. Potrzebuję pana pomocy. Sam pan powiedział, że już teraz moja operacja będzie dla Pana potwornym stresem.
- I ja panią przepraszam. Zagalopowałem się. I dziękuję Pani za szczerość. A przy okazji przepraszam za moją ułańską fantazję. Nic na to nie poradzę, żyję już trochę na świecie, a takiego zamieszania w głowie sobie nie przypominam. Chciałbym, żeby pani wiedziała, że to, co pani mówię, jest skrajnie nieetyczne. mnie nie wolno tego robić. Nie wolno mi wykorzystywać sytuacji zależności. Więc jeśli pani uzna, że to dla pani niekomfortowe, zrozumiem, jeśli pani zrezygnuje z mojego warsztatu. W zamian oferuję, że zadbam o najlepszy z możliwych dla pani zespołów operatorów.
- Już to słyszałam.
- Wiem, nudzę panią. Ale chciałbym, żeby się pani nie bała.

W międzyczasie zalewa mnie fala czułości. Dlaczego ja dla niego jestem taka złośliwa i lodowata? Przecież on na to nie zasługuje. Widzę jego samotność, jego zaangażowanie. Ten czepek w śnieżynki. Kaloszki czerwone, w których operuje. Te samotne przejażdżki po Polsce. To, że tak bardzo tęskni za tatą, jak ja. I jak go operowali jako chłopca. Tak jak mnie. Na to samo. Czujność jego oczu, śledząca moje gesty. Wsłuchiwanie się w każde słowo. Szacunek w ich doborze. Szacunek do mnie! Żadnego seksizmu. Zanim zdążyłam się na niego wściec, już ucina pretekst do wścieku: "Widzę pani strach i to jest bardzo dobry objaw. To naturalne, że się pani boi. To inwazyjna operacja."
Dwukrotnie ściska mi rękę. Ma silne, ciepłe dłonie. I takie delikatne jednocześnie. "operujemy zazwyczaj w dwóch parach rękawiczek. Ja operuję w jednej, żeby lepiej czuć."

Powyższa próba zestawienia nasuwa mi takie wnioski: trzy przestrzenie, na których widziałam Doktora Niedźwiedzia, pierwotnie widziałam odrębnie. I żadna z nich mnie nie przerażała. Nie złapałam momentu, w którym trzy przestrzenie zaczęły się zazębiać i przenikać - i to również mnie nie przeraziło. Przyjęłam również to, że nie wiadomo kiedy zobaczyłam go jako mężczyznę. Kątem oka, ale zawsze. I to też mnie nie przeraziło.
Ogółem obraz tego człowieka jako zjawiska mnie nie przeraża.
I to jest dopiero przerażające.

Wiem, że Ty to zrozumiałaś, Aniu.

4 komentarze:

  1. No, jestem po prostu zaszczycona, ze dla mnie popelnilas ten dlugi wpis. Rzetelnie i pieknie zrobilas caly opis doktora Niedzwiedzia. I tak mnie to rozczulilo, ech.
    Zycze Ci odwagi i szczescia!
    Ania

    OdpowiedzUsuń
  2. Aniu, Kochana Aniu, odwagi we mnie za grosz. Prędzej samą siebie zoperuję na żywca niż jakikolwiek gest wykonam. Z tego zamrożenia. Wiem, to głupie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Z życiem to już tak właśnie jest, że czasem daje nam to, czego się zupełnie nie spodziewamy. Gorąco życzę odwagi.

    Wiele magii widzę w tym opisie, a chyba znikąd się nie wzięła.

    Przesyłam pozdrowienia zza zachodniej granicy (i oczy zwilgotniałe ocieram ukradkiem),
    Julita

    OdpowiedzUsuń
  4. Jej, Julito! Ty naprawdę czytasz! Naprawdę istniejesz! Dziękuję!!!
    Na razie na drugie mam tchórz. A nawet milijon. Tchórzy.
    Ukochania i podziękowania - tyle tu mojej grafomanii, a Wy chcecie śledzić. I jeszcze dobro słowo od Was przeczytam. Dziękuję!!!

    OdpowiedzUsuń