środa, 16 marca 2016

W procesie

Wróciłam od mamy. Obyło się bez ofiar. Tylko dlatego, że zrezygnowałam z wszelkich komentarzy, walki o swoje, o swoją godność również.
Mama nie chciała się ze mną przywitać, udawała, że jest w głebokim szoku, że mnie widzi. Przywiozłam jej kwiaty - najładniejsze tulipany, jakie były w kwiaciarni. Kolorowe. Wiosenne. Radosne.
Bałam się, że mama jest w tak złym stanie, jak utrzymywała rodzina i utrzymywały mamy koleżanki. Nie ma to jak sprawdzić samodzielnie na miejscu. Czy pisałam ostatnio, że tęsknię za jej monologami? Chyba tak. Zatem przeszło mi.
Mama sobie niezmiennie radzi. To chyba kwestia egzystencjalnego klinczu. Odchodzenie Babci warunkuje mamy życie, a jednocześnie wpędza ją do grobu.
W domu unosi się zapach odchodzenia i śmierci. Babcia nieuchronnie zbliża się do stanu leżącego. Ale śmierć jej służy. Wygląda coraz ładniej. Odrośnięte włosy dodają jej łagodności i lekkości. Trochę jak Szaflarskiej. Babunia. Nieszkodliwa, w swoim świecie, na swojej planecie, zagubiona i zdziwiona wszystkim jak mała dziewczynka. W niedzielę uczyłam ją, do czego służy sedes. Puściłam wodę w kranie - tak, jak się uczy małe dzieci. Babcia zaintrygowana spojrzała na kran i palcem dotknęła cieknącej wody. Poruszyła strumień i ucieszyła się na ten widok jak dziecko. Klęczałam pomiędzy drzwiami a sedesem i tak mnie to rozczuliło.  Mój Boże, przecież to Babcia uczyła mnie siadać na nocniku.
Jest ze mną o tyle lepiej, że cztery lata temu w głowie pożegnałam moją Babcię - tak mi się przynajmniej wydaje. Wiedziałam, że do domu ze szpitala wiozę już tylko ciało. Moja Babcia od tamtej pory miała żyć we mnie.

Moja mama żyje w innym przekonaniu. Zwraca się do Babci z tyradami dotyczącymi rozkładu dnia, pyta, co Babcia chce zjeść na obiad, podczas gdy dla Babci nie ma większej różnicy pomiędzy widelcem a polem elektromagnetycznym. Uważa, że Babci strach przed wstawaniem z łóżka jest wymierzony przeciwko niej, że Babcia robi wszystko, żeby jej dokuczyć, że rzekome zapominanie wynika ze złośliwości i chęci zemsty na mamie.
Przed dwoma tygodniami Babci zaczęła się infekcja. Zapalenie oskrzeli. W Babci wieku niebezpieczne, szczególnie, że Babcia głównie leży. Zanim wystąpiła gorączka, Babcia zsunęła się z kanapy na kolana. I w sumie tak została. Z powodu cukrzycy jej skóra jest cienka jak bibułka, podatna na urazy, skaleczenia, nie chce się goić. Babcia jest niejako bez naskórka. Mama twierdzi, że przez cztery godziny nie mogła Babci podnieść. Pogotowie odmówiło interwencji ze względu na wiek Babci. Mama zadzwoniła do domu pomocy społecznej, który mieści się 500 metrów od naszego domu. Stamtąd siostra dyrektor przysłała panią, którą kilka godzin wczesniej zwolniła z pracy. Podobno dlatego, żeby nie wypłacać odprawy. I ta pani, dla której liczy sie każdy grosz, powiedziała, że z chęcią przy Babci pomoże. Pomogła Babcię podnieść i umyć. Zapowiedziała również, że od dwudziestu lat pracuje z osobami starymi i schorowanymi, więc potrafi wszystko: obciąć włosy, paznokcie, umyć nawet leżące starcze warzywko.
Następnego dnia przyniosła mamie balkonik dla Babci. Tak po prostu - sama z siebie. Mieszka w bloku obok.
Od tamtej pory mama ani razu do niej nie zadzwoniła, mimo że kwota wynagrodzenia, którą ta pani zaproponowała, jest żałośnie śmieszna w porównaniu z pomocą, jaką mama by miała z jej strony.
Od dwóch tygodni mama nie chce. Nie przyjmuje od niej pomocy. Nie odbiera telefonów, nie dzwoni. Choć utrzymuje, że zadzwoni, oczywiście. Od niedzieli dzwonię codziennie i pytam, czy już się z tą panią skontaktowała. Mama informuje mnie o wszystkim: że poszła po jajka już na święta, że załatwiła jakiejś cioci wymówienie umowy z operatorem, sprawdziła, że na Kościuszki zrobili ścieżkę rowerową. I zapewnia, że zadzwoni. Choć wiem, że nie zadzwoni. Nawet ze względu na Babcię - nie zwróci się do tej pani o pomoc. 

Kiedy dzwonię rano, żeby sprawdzić, co z Babcią, zaczyna zdenerwowanym tonem, że może rozmawiać tylko chwilę. Ja standardowo, że chciałam tylko zapytać, czy w porządku i już się zwijam, już nie przeszkadzam, już mnie nie ma. A potem moja mama zaczyna opowiadać, czego dowiedziała się z publicystyki, co dzisiaj w przeglądzie prasy rano było, że sąsiadka z bloku naprzeciwko założyła nowe zasłony, a w nowym supermarkecie na osiedlu ananasy w promocji. Po dwudziestu minutach takiej tyrady (w tym czasie, nie mówiąc ani słowa, nie przerywając jej nawet piśnięciem, składam łóżko, robię kawę, przejeżdżam dziesięć kilometrów na rowerze stacjonarnym i szykuję sobie ubranie do pracy), nagle wrzeszczy: "przecież mówiłam ci, że nie mam teraz czasu rozmawiać! Jak ty mnie nie szanujesz! Jaka ty podła jesteś, przecież mówiłam ci, że mam tyle do zrobienia i nie mogę rozmawiać, a ty mnie zarzucasz jakimiś pierdołami, nie mam czasu na takie bzdury od rana, jak mam pod opieką babcię, owsiankę muszę wstawiać, rumianek jej zaparzyć, a wiesz, sąsiadka wczoraj mi powiedziała, że na osiedlu mają stawiać jakiś nowy pawilon, a wczoraj w Czarno na białym był materiał o prokuraturze i ci reporterzy bardzo dobrze ten materiał zrobili..."
I tak właśnie.
Dzisiaj też zadzwoniłam, pytałam już siódmy raz o pomoc tej pani z bloku obok. I znowu wrzask: "czy dla ciebie tylko się liczy to, czy babcia będzie miała obcięte włosy? Jesteś tak samo podła jak ona! Ona tylko o te cholerne włosy pyta!"
Zamknęłam się. Już nie będę. Nie mam siły. Najgorsze, że znowu idą święta. Kolejne święta. Boże, jak ja świąt wszelkich nienawidzę. Jak bardzo mnie boli ten ścisk w gardle, to spuszczanie głowy przy stole, szukanie wzrokiem Kropki, żeby chociaż w jakieś żywe stworzenie oczy wbić. Mama poza tym jest święcie przekonana, że jednak przyjadę. taka oczywista oczywistość, jak to, że słońce wstaje co rano.

W niedzielę było dobrze, byłam w domu niewiele godzin, sama zablokowałam awantury. Mama na początku nie chciała odpakować bransoletki, a później powiedziała, że powinnam zostawiać sobie pieniądze, a nie wydawać, bo ona niedługo umrze i nie będę miała jej za co pochować. 
Każda, każda rozmowa, którą z nią zaczynam, jest taka sama. Najpierw mama opowiada o tym, jak Babcia rzekomo złośliwie nie chce jeść albo śpi do godziny jedenastej, a potem powtarza po raz sześćset dwunasty, jakie to ma problemy z wytłumaczeniem Babci, że pieluchy to kwestia absolutnie niezbędna (jakby nie wystarczyło po prostu ich założyć, a nie stać nad biedną skołowaną staruszką z niekończącą się tyradą o nietrzymaniu moczu). Dzisiaj przez czterdzieści minut miała strumień świadomości, a potem nagle, niespodziewanie zapytała mnie: "a co u ciebie?"
Byłam tak zszokowana tym pytaniem, że aż wzięłam głęboki oddech. Miałam powiedzieć "w porządku", podczas gdy w porządku nie jest, ale nie zdążyłam. "Wiesz, dzisiaj w Kauflandzie kupiłam takie ładne jajka, to już na święta będą, a wózkiem w supermarkecie wjechałam w jedną dziewczynę w zaawansowanej ciąży, ale podkoszulek ledwo jej ten brzuch zasłaniał, a na tym brzuchu jeszcze był tatuaż, a potem jeszcze ta dziewczyna mi się ukłoniła i tak sobie pomyślałam, że to pewnie jedna z moich podopiecznych, a ja już tyle pokoleń tych nielatów u siebie miałam, że nawet wszystkich nie pamiętam. A, i jeszcze kupiłam taką ładną łopatkę, to na obiad będzie na święta, Ninę zaprosiłam, to ją przywieziesz, a potem odwieziesz do domu." 

Kasiu, jak długo jeszcze będzie to do ciebie docierać? Twoja mama cię nie widzi i nie zobaczy. Bo zobaczyć nie chce. I bez względu na to, jakich technik sie złapiesz, będzie tylko katastrofa.
Nie masz ani mamy, ani taty. Babci też już nie masz. Nikogo nie masz, tak jak każdy człowiek na świecie. Samemu się żyje i samemu umiera. Ale masz mnóstwo Dobrych Duchów: Toot, Bognę, Agę i Marcina, Krysię, Sąsiadkę z naprzeciwka z córką nastoletnią i kotem Ambrożym, Pana Pio ze Słupeckiej i całe mnóstwo książek. No i Eugenię. Ona nigdy nie zawodzi, nawet jak jest na Zanzibarze.

Dziś od rana Kostek próbuje się urodzić. Opornie mu idzie. Trudno mu się dziwić: gdzie mu będzie lepiej niż u Agi pod sercem? Po co się spieszyć na ten dziwny świat, gdzie nienawiść tylko można dostać bezinteresownie? Jak na szpilkach siedzę od siódmej rano, a Kostka jeszcze nie ma. A może już jest, tylko Aga i Marcin chcą mieć trochę spokoju?

Na domiar złego zaczęłam bać się ustawień Hellingera. A tak bardzo na nie czekam przecież. Z taką ekscytacją, z taką energią się na nie zapisałam. Potem Iwonka ostudziła moje zapały, a potem Pani Ala westchnęła tak, jak zawsze, kiedy przewiduje komplikacje. I zaczęłam się bać. A może to mnie tak rozmontuje, że nie będę w stanie prowadzić samochodu w poniedziałek? Może wyjdę z tych ustawień i będę chciała natychmiast się zabić?
No ale zaraz: jak dwa lata temu wyszłam ze szpitala z wyrokiem, to jakoś zabić się nie chciałam. Chciałam żyć. I zapisałam się na nie też dlatego. Bo chcę żyć. Normalnie. Bez tych cholernych wyrzutów sumienia, jak deszcz pada. Bez przepraszania, że w ogóle tu jestem. Bez płaszczenia się, błagania o uwagę, podkreślania, że sorry, że pytam, przecież ja jednak nic nie znaczę. 

Niech się coś wreszcie stanie, zadzieje - oprócz tego przepoczwarzania się pozornego, bo oszaleję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz