niedziela, 29 czerwca 2014

Byle dalej, dalej, dalej, dalej, dalej

Skończyły się czasy mojego nieco toksycznego pożycia z Encortonem. Bywały momenty głównie wzlotów, otarte kolana miałam tylko trzeciego dnia przyjmowania leku, kiedy to nastąpił jakiś przełom, podczas którego pozbyłam się wyrzutów sumienia, żalów i nieuzasadnionych lęków. Dwa miesiące bez bólu, pełne miejskich pobrykiwań, mniejszych i większych przyjemności, małych rozkoszy, miażdżących zachwytów i wzruszeń bez łez. Niezwykle intensywne doświadczenie mariażu z chemicznym środkiem przypłaciłam pogłębieniem osteoporozy i regularnymi rewolucjami żołądkowymi, które jednak trwają krótko. Jelita nadal martwią lekarzy ze Spartańskiej, złogi niewiadomego pochodzenia przecież w każdej chwili z radością mogą się uzłośliwić. Każdego dnia spotyka mnie jakaś niespodzianka. Jednego nie działają szyja i powięzi, następnego rozrywa mnie ból stawów krzyżowo-biodrowych, trzeciego blokuje się kręgosłup piersiowy i powoduje duszenie. Prawdziwy Armageddon to kichnięcie. Rehabilitanci uczą mnie, jak się wówczas ustawić, jaką pozycję przybrać: natychmiast wstać, pogłębić lordozę, cofnąć głowę, ściągnąć łopatki. I czekać na koniec świata. W międzyczasie, jak sił starczy, to głaskać się po nosie, nie tracąc nadziei, że jednak wyrok da się odroczyć.

Nic mnie już nie cieszy. Ale też nic mnie nie smuci. Nic nie jest w stanie mnie rozżalić, ani sfrustrować. Ale też nie jest w stanie wywołać u mnie radości w czystej postaci.
Nie ma we mnie uczuć. Reaguje tylko moje ciało. Bezwiednie po policzkach płyną mi łzy, ale nie czuję nic.
Wczoraj w nocy aktywował się mój koszmar z młodości. Michał, który milczał od pięciu lat, znowu napisał. O kontakcie poinformowało mnie kółko messengera na ekranie smartfonu. Zobaczyłam człowieka, który teraz już, jak to określiła Gąszcz, nie wygląda jak biała kiełbasa (to było aktualne pięć lat temu), ale jak zombiastyczne opakowanie po białej kiełbasie. Napisał, że "pomimo tego, co mu zrobiłam, chciałby zamienić ze mną słowo" i "zapytać o coś, co go szczególnie zainteresowało". Po pierwsze: w ubiegłym tygodniu w moim liceum odbył się zjazd absolwentów. Razem z Tyśką doszłyśmy do wniosku, że w ramach zajęć w grupach same zorganizujemy sobie zjazd absolwentów i pojechałam do niej na kawę, olewając towarzyski teatr kutnowskiej hipokryzji. Wiem, że obie na tym dobrze wyszłyśmy. Ale nie Michał. Nie miał żadnych informacji o mnie albo trafił na taką, która spowodowała u niego szczególną frustrację albo typowy dla tej osobowości chorobliwy wzrost zainteresowania, który przez tydzień musiał go dusić, aż rzygowiny oblały mu twarz. Po ich starciu postanowił napisać do mnie.
Na pierwszą wiadomość nie odpisałam, bo jak mam się odnieść do tego, że zrobiłam mu krzywdę , podczas gdy to on mnie szantażował, gnębił, a pod koniec w pijanym szale szarpał za włosy i prał? Kiedyś podczas "rozmowy" wychlapał się z tym, że wie o mnie coś, o czym nawet ja nie wiedziałam, co mogło wskazywać na wieloletnie śledztwo w mojej sprawie w wiejskim środowisku szemranych elit i nie wiadomo jakim prawem awansowanych na stanowisko samorządowców chłopów małorolnych. Zapytałam, skąd o tym wie. "Bo ja lubię pobąblować" - odpowiedział, szczerząc się w pijackim uśmiechu. Wtedy wiedziałam, że jest niebezpieczny. Pod koniec studiów śledził mnie, inwigilował, sprawdzał moją pocztę, próbował zakraść się do moich myśli. Do tej pory nie wiem, jak to się stało, że przeżyłam piąty rok. Tylko dzięki Ani i dzięki temu, że miałam psa. Każdego dnia wmawiałam sobie, że mam dla kogo żyć: że Ania mnie potrzebuje, z Kropką musi ktoś wyjść, a to, że Michał jest pijany jak trolejbus o godzinie czternastej, nie musi oznaczać końca świata.

Pomna na pouczenia z programów o stalkingu, postanowiłam nie odpisywać, choć wiedziałam, że Facebook poinformował go o odczytaniu wiadomości. Przyszła zatem druga, a jakże. "nie chciałbym wybijać cię z rytmu, ale chyba na tyle masz odwagi, żeby porozmawiać". Klasyczny model jego zachowania. Szantaż emocjonalny, wjazd na ambicję. To oznacza: no, tyle nabroiłaś, zniszczyłaś mi życie, wlewałaś mi do gardła wódkę hektolitrami, a potem sama się szarpałaś za włosy, że teraz nawet nie masz odwagi pochylić się nad moim cierpieniem. Jesteś tchórzem, a to ja jestem wspaniałomyślny i hojnie obdarzam Cię moją uwagą. A ty jesteś na tyle głupia, że z mojego miłosierdzia, z moich promieni strzelających z dobroczynnych rąk pijaka nie chcesz spijać łaski przebaczenia.
Potem przyszła jeszcze jedna wiadomość, ale byłam właśnie w trakcie przewracania się z boku na bok i zwyczajnie nie miałam ochoty czytać, jakim fortelem emocjonalnym tym razem się posłuży. Poza tym był środek nocy. A do mnie pisze psychopata. Coś tu nie tak, lepiej spać. Dowiedziałam się rano, że "mimo jego bardzo słabej kondycji, chciał mnie poinformować, że mi wybacza, puszcza wszystko w niepamięć", a na koniec dorzucił w swoim dawnym kiczowaty stylu: "bez odbioru'. Rozgrzeszam cię, głupia dziewczynko, mimo tego, co mi zrobiłaś. To przez ciebie nie szło mi na studiach, to przez ciebie źle trawiłem alkohol, to przez ciebie wiecznie nie mam pieniędzy i to przez ciebie wódka taka droga. To twoja wina, że Pendolino do naszego kraju nie pasuje, że mój samochód się zepsuł, że po dwunastu piwach śmierdzę jak bezdomny i wszystko z wyjątkiem morza alkoholu powoduje u mnie stan anhedonii. I jeszcze jeden standardowy chwyt: "jestem w bardzo słabej kondycji". Zapewne ma katar. Mimo że cierpi za miliony, zdołał jeszcze wyszarpnąć z siebie nadludzkim wysiłkiem gest błogosławieństwa dla mnie, grzesznej, żeby odpuścić mi winy.
Biedny chłopczyk z bębenkiem, rozdrabniający swój muzyczny talent na wiejskich weselach i występach kół gospodyń wiejskich. Czego jeszcze ode mnie chce? Dziwne, ale zupełnie mnie to nie ruszyło. Dziwne i żałosne. Napisał do mnie podły wilk z innej bajki. A ja się go już nie boję. Tylko przy czytaniu pierwszej wiadomości przyspieszyło mi serce. Na moment. potem zasnęłam jak dziecko, śniąc o ogrodach pełnych soczystych arbuzów i kołujących wokół mnie ważkach.

Dzisiaj byłam jeszcze na ursynowskim śniadaniu u Mamy Ewy. Ile u niej zawsze pyszności! Świeża mozzarella, pachnące pomidory z bazylią, ekologiczna polędwica, która przyjechała aż z Giżycka, pasztet z Żoliborza, żurawina, intensywny ser pleśniowy z Włoch, który posypany był wiórkami pochodzącymi z wytłoczonego wina. Na koniec ptysie i babka drożdżowa ze śliwkami od Antolakowej. Do tego w tle szanty i piosenki Andrzeja Koryckiego, czujne spojrzenie dobrych i spokojnych oczu Mamy Ewy, drzemiące na półkach mądre książki o bogactwie świata i potędze ekonomii. Uczyła mnie nowych węzłów, ucieszyła się z nowej bransoletki jak mała dziewczynka, pokazała mi list z Rwandy od swojego adoptowanego sercem synka.   

Wyjątkowo u Ewy czułam smaki i zapachy, co skończyło się, jak tylko opuściłam Ursynów. Wszystko odeszło. Znowu niczego nie czułam. Bólu w sumie też nie. Wspominałam tylko ostatni wyjazd na łódki z Mamą Ewą, podczas którego w czasie całego rejsu dzielnie sterowałam, mimo tego, że rozumiałam w zasadzie co czwarte słowo, które do mnie wypowiadała. Achtersztag, takielunek, fok, dżonka, zęza, keja (zwana przeze mnie uparcie pomostem), mordewind, hals, kabestan i ostrzenie kursu. Każdy przedmiot na łódce ma inną nazwę, każdy niespodziewanie został spektakularnie powołany do życia przez potęgę językowego fiat. Ewa wypowiadała do mnie osiem słów, z których rozumiałam np. czasownik "połóż" albo słowo "teraz". Cały czas przy sterze myliły mi sie kierunki, dopiero za sześćdziesiątym razem, kiedy łódka wykonywała zwrot, zorientowałam się, że w odpowiednim momencie ster trzeba odwrócić i kurs przytrzymać. Były dwa takie momenty, że łódkę tak niebezpiecznie przechyliło, że już widziałam siebie w wodzie. A Ewa w tym czasie, jak na damę przystało, opalała się na pokładzie, choć jednym okiem czujnie zerkała, czy nie mam przypadkiem zamiaru obu nas zabić. Jest morską wilczycą. Bez wątpienia. Nawet faceci gapili się na nią z podziwem, kiedy wpływała do wąskiego Skłodowa z gracją hiszpańskiej księżniczki. Ile ja miałam szczęścia, ze ją poznałam. Ile szczęścia, ze mi zaufała. Ile ja już się od niej nauczyłam i ile jeszcze nauczę.

Podczas jednego weekendu dowiedziałam sie więcej niż przez kilka tygodni intensywnej szkolnej edukacji. Przeraził mnie dwustuletni tunel, który utworzyły dęby rosnące przy drodze do Harszu. W nocy robiły niesamowite wrażenie jak z horroru. Ewa opowiadała kiedyś, jak nad ranem wyjeżdżała ze Sztynortu właśnie tą drogą, a przed nią kroczył zaspany bocian. nie chcąc przestraszyć lunatyka, zwolniła. Ponieważ bocianów jest na Mazurach tyle, ile niegdyś w miastach wróbli, moje piski na widok bocianiego gniazda wydawały się co najmniej nie na miejscu. Ale Ewa grzecznie zahamowała, żeby ptaka nie poganiać, Okazało się, że jak rozłożył skrzydła, nie jest się w stanie wzbić ponad korony, tak gęsto zachodzą na siebie korony starych drzew. Ewa jechała za nim dobre kilkaset metrów, zanim odpuścił i zszedł grzecznie na pobocze, przepuszczając jej srebrne kombi.

Słyszałam, jak nad ranem płaczą żurawie, jak wiatr zmienia kierunek i tłucze linami o maszt, jak powietrze drży od porannego powietrza w drodze do sanitariatu. Kiedy rano wyszłam na trawę, żeby się porozciągać i nie straszyć pozostałych żeglarzy, udałam się radośnie w kierunku rozkumkanego stawu, Jedna z żab samobójczyń wykonała podziwu godzien skok, który miał szansę osiągnąć wysokość mojego biodra, gdyby nie to, ze biedne zielone stworzenie uderzyło akurat o moje kolano. rzekotką w łękotkę. Żaba odbiła się ode mnie, wylądowała w trawie, po czym wyjrzała z niej, nadęła się, obrażona i skoczyła z powrotem do stawu. 

Ruciane Nida i otwarcie śluzy, nieprawdopodobnie nieregularna architektura Mikołajek i straszące pustkami drogie apartamenty przy porcie, drzemiące Giżycko i keja pełna młodzieży, słoneczne przedpołudnie w Radziejach, a na koniec dumny i spektakularny Sztynort z drzemiącą w nim tajemnicą. Tyle Mama Ewa mi pokazała, tyle opowiedziała, tyle starała się nauczyć. tak to mi życie rekompensuje człowieka-kiełbasę i codzienne potyczki z bólem.

Codziennie jest gorzej. Widzę już, że terapeuci rozkładają ręce. Nic więcej nie są w stanie zrobić. Znów trzeba czekać na cud. Oby tylko obrać dobry kierunek i za wszelką cenę trzymać kurs. Byle dalej.

Niech się święci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz