poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Hrabia Encorton


(

 (źródło: http://www.sport.pl/boks/1,64992,7175332,Wislawy_Szymborskiej_sentyment_do_bokserow____Sobie.html)

Na początku tylko ból żołądka, bo z wlewów półlitrowych dożylnych z dnia na dzień przeszłam na doustny steryd w tabletkach w dawce szczodrze oszałamiającej. Moje ciało w pierwszej dobie zareagowało nań znoszeniem na prawo, uderzeniami gorąca, szumami usznymi i całym pakietem nagłych skutków ubocznych, które w Orłowskim napawały mnie wstydem i poczuciem hańby. Szczęśliwie zostałam zbadana przez panią neurolog, która zaproponowała kolejną konsultację, tym razem laryngologiczną ("że to ucho takie zrywne u pani"), ale przy okazji zaproponowała wykluczenie SM. Matko, tyle pomysłów na jedną 54-kilogramową wówczas Kasię. Bo i gruźlica wielonarządowa też przecież była, borelioza, sepsa nawet. Klęska urodzaju.

Moje pożycie z Encortonem doszło pewnego dnia do momentu, w którym zdominował zupełnie moje myślenie podczas pisania. Lubi mi szeptać słowa, które nic nie znaczą, kiedy z kimś rozmawiam albo podsuwać małe lingwistyczne kłamstewka, które napawają rozmówcę głębokim zdumieniem, że oto kontekst taki, użycie takie, uzus niespodziwny.
Do czego to doszło, że przed wysłaniem mejlu najpierw musiałam go napisać ręcznie w zeszycie w kratkę, a potem przepisać słowo w słowo na klawiaturę smartfonu. Żeby wstydu uniknąć, i słownego mezaliansu, sens zachować. Pod koniec klepania w klawiaturę, kiedy moje skupienie osiągnęło apogeum i byłam pewna, że mogę rozwiązywać równania kwadratowe, nagle okazało się, że co drugie słowo pomyliłam, przeinaczyłam, a jak już udało mi się takiego błędu nie osiagnąć, to uderzałam w jakieś tony rymowane.

Juliusza poczęstowałam wiadomością o treści: "jak to jesteś na L4? Ojej, to tak jak Afgańska Siostra. Była nad rzeką wtedy, co Ty, widziała Cię, a teraz ma gila". Wyszło na to, że na sam widok Juliusza można złapać gila. Ogólnie sytuacja zabawna, ale paździerz, jeśli wziąć pod uwagę to, że akurat wobec Juliusza szczególnie zależy mi na tym, żeby ukrywać fakt bycia niespotykaną debilką. Żeby chociaż te pozory stwarzać żałosne. Jul z właściwą sobie elegancją i dystansem odpisał, że kobiety reagują na niego różnie, a przeważnie nie reagują wcale, ale to mnie już nie uratowało. Na co dzień betonuje mnie lobotomia, którą ktoś pokątnie przeprowadził po moim urodzeniu, ale teraz Encorton w całej okazałości obnażył moje braki intelektualne i żałosne próby ukrycia faktu posiadania IQ wielkości ameby.

W piątek wyszłam ze szpitala, w sobotę oswajałam się z tym, że oprócz łykania prochów i robienia sobie regularnie jeść, muszę jeszcze na głos mówić do siebie, co i jak, bo naraz dwóch czynności nie wykonam, a jeśli już, to odwrotnie. W niedzielę zupełnie wieczorem się rozsypałam. Ponieważ nachodziły mnie jakieś dziwne lęki, słyszałam głosy, widziałam przy mojej choince na balkonie Michaela Jacksona i myliłam słowa dokumentnie, schowałam się w desperacji pod blat rozkładanego w kuchni stołu, wcisnęłam w kąt pomiędzy szafki i czekałam tak trzy godziny, aż Encorton przestanie huśtać korą moich nadnerczy. Na przemian płakałam i śmiałam się, śpiewałam "Przypływ, odpływ" Anny Marii Jopek, co mnie zazwyczaj uspokajało, patrzyłam w ekran telefonu ze zdjęciami Tysi, Stasia i Heleny i na głos mówiłam ni to do nich, ni to do siebie, że ciocia będzie dzielna, nie da się i jeszcze w berka zagramy. A dla Heli obmyślałam kołysankę, ale przypominały mi się jakieś piosenki żołnierskie piłsudczyków, potem piosenki Babci z tęsknym refrenem o małym domku daleko za miastem i suterenach, gdzie nędza i głód. Potem nagle uznałam za stosowne recytować na głos wierszyki z lekcji angielskiego z podstawówki "Who stole the cookies from the cookie jar", co przyjęłam z przerażeniem i wygrzebałam się z głuchym jękiem spod blatu. Złapałam post-ity i zaczęłam spisywać po kolei, co mam zrobić następnego dnia. A logistyka była niewąska. Od rana miałam pójść odbić na ksero dokumenty, wziąć pieniądze z bankomatu, naładować kartę miejską, bo wypłata stopniała mi w jednej czwartej na same taksówki, potem miałam przemieścić się przez jakieś cztery dzielnice, przybyć do Instytutu i jeszcze spróbować opowiedzieć o mojej chorobie. A to wszystko w masce, ze skasowaną odpornością, słaba, przerażona, z wyjątkowo uciążliwym wtrętem encortonowym i wspomnieniem hasła "zaciekle walczyliśmy o pani życie". Dużo. Bardzo dużo. 



W poniedziałek, czyli trzy dni po wyjściu ze szpitala zastanawiałam się, czy w ogóle wychodzić z domu. Po kolei odhaczałam na kartce: zjedz śniadanie, zrób sobie kanapkę do torby, zabierz ze sobą krople do oczu i wodę mineralną, tabletki, zabierz dokumenty, historię choroby, portfel, telefon. Na wierzchu zostawiłam kartkę z moim imieniem, nazwiskiem, adresem, telefonem do Ewy i informacją, że nie uciekłam z Tworek, tylko biorę Encorton. Jak na złość do dokumentacji pchałam rachunek za gaz (cztery razy), zastanawiałam się, do czego służy ten brzęczący przedmiot, którego nazwę przypomniałam sobie po męczącej półgodzinie (a to były klucze. Po prostu), oblałam moją żałosną sytuację czterokrotnie łzami, wpadając jednocześnie w panikę, że oko za chwilę znów się zaróżowi, a już na progu wyjęłam z torby folię cynkową do kanapek, która wylądowała tam nie wiadomo w jakim celu. Sto pociech. Jak teraz na to patrzę. Owego dnia nie było mi do śmiechu ani trochę. Czułam fizyczny strach. A Iwonka mówi przecież, że złe myśli ściągają złe wydarzenia, bo nasza podświadomość nie odróżnia tego, co chcemy od tego, czego nie chcemy, tylko pomaga nam realizować to, o czym myślimy. Myśl o świetle. Przyczepiaj się się do jasnych punktów.

Po pięciu dniach od wyjścia ze szpitala cudowny lek XXI wieku zaczął traktować mnie zdecydowanie łagodniej. A raczej zaczął przesączać do mojego mózgu nieprawdopodobną ilość substancji, która działa jakieś czterysta pięćdziesiąt razy mocniej niż czekolada i dwieście razy bardziej niż endorfinowy kop po wygraniu maratonu (nigdy go nie przebiegłam, ale znam takich, którzy to zrobili i takie jest ich świadectwo). Po korze nadnerczy rykoszetem dostały grasica i szyszynka. Nagle wszystko zaczęło mi się składać w jedną wielką harmonijną całość: świat, ludzie, tajemnica istnienia, opalizujący wokół mnie obłok cudu i jakiejś nieprawdopodobnej czystości i świętości.
Wszystko zaczęło mieć nagle swój sens i czas, zaczęłam uśmiechać się do ludzi na ulicy, ba, jak kwitnąca kretynka nawet do płyt chodnikowych, zaczepiać psy, dzieci, patrzeć w oczy nieznajomym, zachwycać się siedzeniem w tramwaju, wszędzie widzieć doskonałość Boskiego Planu. Baruch Spinoza przy moim obecnym wywindowanym poziomie mentalnym dostałby zadyszki po pierwszym okrążeniu. Co tam Spinoza, Heidegger też by odpadł, bo wszystko tylko gmatwa.

W mojej głowie odbywa się nieustanny tętent myśli, pomysłów, genialnych fraz, słów, które muszę wypowiedzieć, jak pacjent z wyrokiem Tourette'a. Strzykam słowami, drzyzgam frazami, wypluwam sylaby, krztuszę się od nadmiaru zdań, śpiewa we mnie język. Jeszcze w Orłowskim dowiedziałam się, że w nocy recytowałam dane rynkowe, a jak zagorączkowałam, cały oddział przychodził posłuchać, jak robię przegląd poezji polskiej przez Norwida, Staffa, Leśmiana i Szymborską, na koniec okraszając wszystko sonetami Petrarki po włosku. Z fascynacją słuchały mnie nawet salowe oparte o mopy, bo takiego pacjenta na okulistyce jeszcze nie było i pewnie jeszcze długo nie będzie. 

Wygaduję nieraz nieprawdopodobne głupoty, nie mam nawet czasu przeanalizować ich piramidalności, bo generuję kolejne. Rymuję, chichoczę, mówię to, czego nie odważyłabym się powiedzieć nawet po alkoholu. Kilka przykładów. W Wielką Sobotę uczestniczyłam w warszawskiej tradycji odwiedzania Grobów Pańskich na Krakowskim Przedmieściu i na Starym Rynku. Przygarnięta przez mamę Ewę kroczyłam dumnie, bo oto ja, słoik, napływowa, leming czy jak tam nas rodowici nazywają, kroczę u boku ślicznej, eleganckiej, stylowej Ewy, zostaję przedstawiona wiceprezesowi banku, w którym mam kredyt (tak, stało się, wypowiedziałam to na głos prosto w jego zdumione profesjonalne oczy), a potem wpadam na pomysł, żeby zabrać Ewę na gofry z bitą śmietaną i owocami. Mama Ewa pokazała mi, że za węgłem brała pierwszy ślub cywilny, po czym usiadła ze mną na schodkach na rogu Zapiecka i po prostu zjadła gofra za siedem polskich złotych. W pięknych spodniach od jakiegoś projektanta, stylowej kurteczce, w biżuterii, która pewnie przekracza wartość mojego mieszkania. Ja się ulałam bitą śmietaną, co przyjęłam z radosnym rechotem dzikusa, Ewę atakował w tym czasie jakiś bezczelny hipoglikemiczny gołąb. Za naszymi plecami siedział rycerz. W sensie pan przebrany za rycerza, który zarabia na chleb w ten sposób, że można sobie zrobić z nim zdjęcie. Jadł kanapkę, miał przerwę, w końcu też człowiek. Po konsumpcji gofra otrzepałam się, podniosłam w dwie sekundy (w lutym zajęłoby mi to ok. 15 minut), wyrwałam zdumionej Ewie aparat i wcisnęłam Panu Rycerzowi, sama już ustawiając się do zdjęcia z Ewą. Zanim pan zdążył zaprotestować, wyszczerzyłyśmy sie do niego, a podczas wciskania migawki zaburczał pod nosem, że to jemu się zdjęcia robi. W międzyczasie ubawiony surrealizmem tej sceny Koreańczyk cyknął fotę całości: rycerz dotychczas zawodowo fotografowany robi zdjęcie dwu blondynkom (jednej ulanej śmietaną). Pan Rycerz kątem oka przyuważył zbrodniarza i zaczął wykrzykiwać: "give me money! No money-no photo!" W tym czasie przechwyciłam od Pana Rycerza aparat i śmignęłyśmy zmartwychwstawać do kolejnego grobu.  

W Instytucie do trzech panów, krążących po ogrodzie w kółko, zakrzyknęłam "siemano, Shawshank", czym wzbudziłam wyjątkowe zainteresowanie płci przeciwnej, choć seksbombą nigdy nie byłam, nie pretendowałam nawet, a panowie odwiedzili nas w naszej więziennej sali i wyszli dopiero ciemną nocą. W sali były dwie dziewczyny o niebo bardziej atrakcyjne ode mnie, ale najwyraźniej to właśnie furie sterydowe i wszelkie odstępstwa od normy powodują szybki wzrost zainteresowania. nie bez kozery w cyrkach pokazywało się w klatkach kobiety z brodą, ludzi-słoni i inne wynaturzenia. 

Gdyby nie Encorton, nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Z różnych powodów. Lek spowodował u mnie jakieś zdziecinnienie wyobraźni, wyostrzenie zmysłów, ale nade wszystko zupełnie mnie odarł ze strachu i obecnego jeszcze w mojej wersji embrionalnej poczucia winy. Za wszystko. Nawet za to, że deszcz pada.  
Mówię to, co myślę, nie bacząc na konsekwencje, okazuje się, że niejednokrotnie powoduje to uśmiech u rozmówców, bo lekarzy już nieco niepokoi (po oficjalnym ogłoszeniu diagnozy w Instytucie zamiast zalać się łzami, dostałam ataku śmiechu z radości, że oto ogłoszony został sens mojej siedemnastoletniej drogi krzyżowej, aż spadłam z łóżka i wturlałam się podeń, przerażając rezydentkę i współspaczkę). 
Tatę Artura tak wyściskałam (lek dodaje mi tyle siły, że sama jej nie czuję, za to otoczenie narażone jest na połamanie kości), że nieomal wyszły mu oczy na wierzch, a przy pożegnaniu zasłaniał się, jakbym miała oderwać mu głowę. Wcześniej zakrzyknął: tylko ostrożnie! Biedny Tata. A ja tak po prostu z miłości.

Są dni, kiedy steryd tak szaleje, że robię kilka rzeczy naraz, żadnej nie mogę skończyć, a w rezultacie wszystko leci mi z rąk, niszczę coś albo powoduję dewastację otoczenia. Tak się stało bodaj ze trzy dni temu, kiedy jedną ręką złapałam półkę pod lustrem w łazience, weszłam na brodzik, nie wiadomo dlaczego skrzyżowałam ręce, drugą otwierałam lufcik, wcześniej nie zamknęłam klapy od sedesu, a cała zawartość wąskiej półki zjechała jak drinki w barze prosto do sedesu, wcześniej wymytego żrącym płynem do eksterminacji bakterii. Wśród nich nie tylko moje kremy do twarzy, bo to by było akurat mało efektowne i niewystarczająco żałosne, ale wszystkie moje bezcenne specyfiki do oczu za jakieś potworne pieniądze. Wszystko wturlało się z pięknym plumknięciem, ale steryd pozwolił mi zanurkować błyskawicznie i ratować najpierw krople. Znienawidzony tropicamid był już do wyrzucenia, ale, szczęście w nieszczęściu, w szafce miałam drugie opakowanie, steryd nie trafił do muszli, tylko poturlał się grzecznie pod ścianę, kremik do cery naczynkowej wyłowiłam, a nawilżający odratowałam, urządzając jego tekturowemu opakowaniu niegodny pogrzeb w torbie do segregacji śmieci. Czyli jednak mój Anioł Stróż ma przekichane ze mną.
Po pięciu minutach poparadowałam do kuchni robić jajecznicę. Pięknie wysmażoną tuż po zakończeniu całej cieplnej obróbki wywaliłam jeszcze na płytę gazową. Ot, tak, przechyliłam patelnię do góry nogami, a kto mi zabroni? I wtedy stwierdziłam, że muszę usiąść i policzyć do pięciu tysięcy, bo inaczej albo przebiję się do sąsiada, albo wyrwę okap, albo jakiś inny śmiercionośny pomysł wpadnie mi do głowy.

Moje normalne ciśnienie to 96/54. Od dziecka lekarze pytali, czy ja w ogóle żyję (tak dla odmiany, bo ostatnio też się zastanawiali, ale nad tym, jak rzut przeżyłam). Steryd spowodował podniesienie ciśnienia najpierw do 110/90, co jest wynikiem modelowym u normalnych pacjentów, ale u mnie oznacza już tachykardię i fuksję na policzkach. Automatycznie odcina mnie od dopływu kawy i innych używek, a i określa sposób, w jaki mam oddychać i się poruszać. Czyli muszę myśleć o dodatkowych czynnościach, a to oznacza hulaszcze zapędy sterydu. I ogólnie katastrofę, a kto wie, czy nie zagładę ludzkości wcześniej czy później. 
W dniu wypisu tak tętniłam ciśnieniem (120/95), że Agnieszka chciała wzywać lekarza. Spacyfikowałam się na łóżku, okręcając bluzą jak kaftanem bezpieczeństwa, wypiłam wodę, ale to były jedyne dostępne mi środki. Zdecydowanie łatwiej podbić ciśnienie niefarmakologicznie niż je obniżyć. Pani doktor pogroziła mi palcem, że steryd jest zdradliwy i oprócz tego, że kasuje mi odporność, bardzo mocno osłabia serce, a ja w żaden sposób tego nie jestem w stanie tego wyczuć, bo jedna czynność powoduje u mnie automatycznie chęć podjęcia kolejnej, jeszcze bardziej energetycznie wyczerpującej. Masa domaga się rzeźby i tyle, a społeczeństwo jest niemiłe.  
Na pożegnanie wywaliłam z siebie półtora tysiąca słów w dwie minuty, przepraszając co chwilę, a pani doktor powiedziała, że w tej chorobie ustawowo przysługują mi konsultacje psychiatryczne i że to niekoniecznie Encorton, bo może ja z zasady jestem gaduła.

To, czego dosyć poważnie się obawiam, to powrót do pracy, bo lek działa jak serum prawdy. O ile dawna Kasia bywała złośliwa i cyniczna, o tyle próbowała jeszcze wiele rzeczy owijać w bawełnę albo dla przyzwoitości wyszukiwać w pamięci co bardziej soczyste eufemizmy. Z Encortonem nie mam szans. Jeśli ja czegoś nie powiem, zrobi to on. Albo powie po swojemu. A zawsze mnie wyprzedzi. Boję się, że mój wrodzony niewyparzony język w połączeniu z bezczelnością sterydu napyta mi biedy w pierwszym tygodniu w pracy i to wcale nie jest przesada. Jak znam życie, dyrektora od reklamy poczęstuję na dzień dobry taką złośliwością, że albo pójdzie się powiesić, wrażliwy to człowiek przecież, albo zrobię sobie w nim wroga do końca moich dni, bo tej w firmie będą już niebawem policzone. Bóg jednak czuwa - naczelny idzie na urlop od tego tygodnia (jeżeli mnie pamięć i steryd nie mylą), więc może mi się jednak choć częściowo upiecze.

Nie jestem sama. Nagle wokół mnie rozmnożyło się tylu dobrych i uczynnych ludzi, tyle zjawisk, pragnień i uniesień. Do końca życia będę już współegzystować ze spondyloartropatią osiową, póki nie stanie się obwodową (odpukać). Od kilku tygodni poznajemy się z trudnym partnerem życiowym, ale jego dawkowanie zmniejszam o 5 mg co tydzień. Mamy swoje wzloty i upadki (ha! tych pierwszych zdecydowanie więcej), ale trzeba przyznać, że jak na związek z rozsądku i lekarskiej ordynacji radzimy sobie nawet nieźle. Póki co zaokrągliła mi się tylko twarz, większych zmian w ciele nie zauważam (no, bary mi się rozbudowały nieco), trochę pobolały kolana, ale skoro próg bólu mam taki, jak noszący pasy Szahida, to w ogóle o czym ja tu deliberuję?
  
Kiedyś pewnie zatęsknię za wyczynami Hrabiego, ale ostatnie tygodnie pokazały mi, że człowiek musi się cieszyć tym, co ma, tu i teraz, bo za chwilę może tak dostać do wiwatu, że nawet JUK 25/6 wyda się przy tym ekskluzywnym ośrodkiem SPA.

Na osłodę - Wisełka z tomu "Sobie a guzom" (skoro już mi blisko do sportowca):
Który skrzywdziłeś boksera prostego

śmiechem nad klęską jego wybuchając,

bandę szyderców wokół siebie mając

na pomieszanie dobrego i złego -

nie bądź bezpieczny. Bo bokser to bokser.

Możesz go zabić bez cienia rozterki,

ale pamiętaj - zostaną bokserki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz