czwartek, 17 kwietnia 2014

Gotowość do zmartwychwstania


Wróciłam z drugiej strony.
Kiedy patrzę na te słowa, wydają mi się literacko nierealne, zawieszone w przestrzeni bez desygnatu, obce, niemoje. Cały tydzień po powrocie ze szpitala zbierałam się, żeby na steroidowym spidzie zacząć pisać. Nie wiem, czy dobrze się stało, że w końcu do ekranu nie usiadłam, czy nie. Ostatnie dwa tygodnie pokazały mi, że wszystko jest po coś. Nawet jak nam się to najmniej podoba. A zwrot w życiu o 180 stopni to tylko kwestia kilku sekund.

Bohaterami ostatnich dni bez wątpienia są Marcin i Agnieszka. Otworzyli swoimi działaniami tamę z wydarzeniami, które z kolei spowodowały ostatecznie rozsypanie się worka z cudami. Ale od początku wyglądało to raczej niecudnie.
Gdyby nie zdecydowana reakcja Marcina i Agi, polegająca na ręcznym wstawieniu mnie do samochodu i zawiezieniu na ostry dyżur okulistyczny, dziś nie klepałabym w klawiaturę, bo nie miałabym oka. Ba, nie tylko nie miałabym oka, w ogóle by mnie nie było, w związku z tym czynność klepania i jakiekolwiek inne funkcje życiowe z powodzeniem można sobie odpuścić.

Od początku marca jestem przecież kupką nieszczęścia. A nawet jeszcze wcześniej się to zaczęło. Od operacji ból nie mijał.Miał swoje lżejsze i gorsze momenty (np. te, w których chciałam rzucić się z drugiego piętra na aleję Waszyngtona, ale względy estetyczne i bliskość sklepu hippicznego mnie od tego odwodziły). Od listopada powoli i konsekwentnie zanikały we mnie wola i chęć życia, wraz z nimi zatraciłam smak, powonienie, instynkt świetlny i nawet miłość do czekolady wyblakła jak wyrób czekoladopodobny. Powoli, po kolei siadały we mnie kolejne przewody, układy, przepalały się kabelki. Apogeum upodlenia osiągnęłam w momencie, kiedy na kolanach, walcząc ostatkiem sił o 4.45 zdzierałam się siłą z łóżka, żeby o 8 doczołgać się na Mlądzką i poddać się pokornie rehabilitacji. Stamtąd jechałam do łagru, zmuszałam się do robienia pięciu tysięcy czynności, do których czułam wstręt i o godz. 17 tęsknie spoglądałam na zegarek, bo moim jedynym pocieszeniem na wieczór było to, że pójdę spać (czas szacowany przyjmowania pozycji wertykalnej: ok. 25 min, w zależności od łaskawości poszczególnych przyczepów), nie ruszę się przez całą noc (bo przecież przekręcenie się z boku na bok to osiągnięcie nie lada, nie mówiąc już o szalonych i perwersyjnych pomysłach typu przeciągnięcie się czy zgięcie nogi, bo nagle naszła mnie na to dzika ochota). Każdy poranek zamiast od znaku krzyża albo chociaż pozdrowienia wysłanego w stronę Maroka zaczynałam od bluźnierstw, które z czasem przestały na mnie robić wrażenie, a już na pewno przestały oddawać mój ogólny dobrostan, sprowadzający się tylko do jałowej egzystencji. Przez ponad dwa miesiące jedyne, na co było mnie stać z codziennych czynności, to np. zrobienie sobie śniadania (jadłam tylko i wyłącznie śniadania przez ponad dwa miesiące. Zagłodziłam się nieomal. Dziennikarz foodowy), umycie się i przygotowanie podstawowego stroju. Najlepiej dresu albo czegoś z polaru, ponieważ prasowanie wymagało skomplikowanych czynności typu otwarcie szafy, wyjęcie z niej deski do prasowania, kucnięcia, rozłożenia, potem wyjęcia żelazka, schylenia się, podłączenia go i wzięcia do ręki. Kiedy to sobie szacowałam, rezygnowałam jeszcze na etapie drzwi przesuwnej szafy. Trudno. Będę zduźdana. Byle nie śmierdzieć.

Potem pojawiła się Iwonka, której Złote Ręce porozluźniały wszystko to, o czym pojęcia nie miałam, że istnieje w moim ciele: zaczepy, przyczepy, mięśnie, ścięgna, przywodziciele, rozwodziciele, zespoły, podzespoły i systemy, przywodziciel taki, śmaki, niezrozumiała maszyneria. Wielka wola pomocy, dobre serce i szczególnie czułe, choć bez użalania się podejście do pacjenta, sprawiły, że z dnia na dzień odstawiłam nieodłączny Nimesil, który jeszcze na powitanie Afgańskiej Siostry międliłam w rękach w windzie, rozważając podwójną dawkę. Połączenie wiedzy, doświadczenia i intuicji pasjonatki. Przypadek na wagę złota. Prosto z nieba do mnie zesłany.
Ma spokojne, czujne oczy. Czasem ich się boję, bo mam wrażenie, że mnie prześwietlają. Widzą, która noga jak działa i nie potrzebują do tego tomografu. Widziały, kiedy po twarzy przesuwa mi się cień, jak myślę o tym, co się nie udało, a wtedy biodro podnosi wrzask i cała robota od początku. Zawsze mnie wyprzedza o pół kroku. Pojawiła się w samą porę. Na chwilę przed zastygnięciem unieruchomieniem. Śmiercią. 

Wtedy zdarzyło się coś, co zdarzyć się musiało. Lawina. Trudno jej bieg ustalić, trudno trasę wytoczyć. Spadła falą gęstą, ciężką, przytłaczającą, pozornie tylko przypadkową.
Zaczęło się niewinnie. Przeziębienie. Infekcja, jak mówią specjaliści od klasyfikowania chorób. Dwa dni posiedziałam w domu, Marcin zaordynował herbatę z cytryną i miodem, rutinoscorbin i sen. Dostosowałam się. Nie dziwiło mnie to – przecież półtora miesiąca wytrzymałam kursując na basen, w największym śniegu i lodzie, stojąc spizgana na wszystkich możliwych praskich przystankach i śmierdząca chlorem jadąca do pracy. Musiałam w końcu gila złapać. Zwyczajne to takie. Nudne jak makaron w rosole. Oczywiste jak ja.

Ale miłe złego początki. Co tam chore gardło i gil, idźmy na jakość. Rotawirus. Rozmontował mnie po południu bodaj w czwartek po infekcji. Pierwszy i mam nadzieję, że ostatni raz w życiu wróciłam do domu z pracy taksówką, nie miałam siły dojść na przystanek. Niby bolał mnie żołądek, ale nie miałam czym zwymiotować. Była już 18, a śniadanie strawiłam przecież po 6 rano.
Miałam jednak wątpliwości co do określenia tej choroby – wymiotowałam mało, wszelkie inne objawy typu biegunka nie miały miejsca z taką częstotliwością, jak u innych, tzw. normalnych ludzi. W sensie nie miałam ich. Odwadniałam się tylko na potęgę, wysikując co chwilę Ganges. Do tego stan trwał pięć dni, a nie ustawowe trzy. Jedyne, co mnie ucieszyło po całej tej przygodzie, to czterokilogramowy ubytek masy ciała, który zaliczyłam do wiosennych sukcesów, niesiona przekonaniem o tym, że trzeba sobie wmawiać dobre rzeczy, nawet jeśli w rzeczywistości ich tam nie ma. Wmówiłam sobie dobro wynikające z braku. Nabieranie ciała przez nicość, jak mówił Gondowicz. 

Wróciłam do pracy, czułam na sobie czujne spojrzenie przełożonych, ale nikt nie monitorował ani grubości mojej skóry, ani stopnia nawodnienia. No bo i nie od tego pracodawca. Unoszące się nad przełożonymi znaki zapytania dotyczyły głównie kwestii formalnych: na kiedy tekst i dlaczego nie na wczoraj, skoro dzisiaj Ci mówię, że masz napisać.Zawsze właśnie to mnie w tym zawodzie kręciło, pod koniec było dla mnie przypieczętowaniem udręki.
Potem poszło jeszcze szybciej. Kolejna infekcja, zgłosiłam się już na Grochowską do młodego pana doktora, który z namaszczeniem badał mnie osłuchowo i spotniał przy tym ze stresu, bo był młodszy ode mnie. Rzężąc i klnąc, na czym świat stoi, z satysfakcją opisałam mu konsystencję wydzieliny, która ruszyła falą gdzieś z okolic mózgu i na pewno powodowała regularne usuwanie móżdżku z mojego ciała, nie mówiąc o innych elementach układu nerwowego. Dostałam antybiotyk. I zalecenie uważania na siebie, w czym miały dodatkowo pomóc cynk i święty spokój – pan doktor zalecił pracę w domu. Ubłagałam przełożonych, żeby było mi dane pracować ze swojej wojennej bazy, bo inaczej za tydzień albo dostanę jakąś chorobę wieku dziecięcego, albo wyrośnie mi trzecia noga, którą zapewne też trzeba będzie leczyć antybiotykami. Albo inym świństwem.

I wtedy pojawił się już ostatni znak. Niepozorny. Podstępny. Czerwony alert, który przeoczyłam, zbagatelizowałam, uznałam za kolejny wybryk mojego rozchwierutanego organizmu. Zaczerwieniło mi się oko. Taka śmieszna rzecz. Paluszek i główka. No ewidentnie nie chce mi się analizować rynku pod kątem potencjału sprzedażowego i jakości nabywanej i sprzedawanej czekolady. Nie chce mi się nic. Ani czytać, ani pisać, no nic mi się nie chce. Aż wmówiłam sobie, że mam oczko chore. Leń śmierdzący, pieniądze za nic bierze, pierdzi tylko w ten stołek, a przecież na jej miejsce dwa miliony takich idiotek jak ona się znajdą, a i za mniejsze pieniądze będzie można nimi zaorać.
Zaczerwieniło się oko, zapiekło, zaogniło, raz jedno, raz drugie. W dziesięciolecie matury przestało współpracować, pięć lat po obronie pracy magisterskiej o roli widzenia w życiu człowieka ogarnął je światłowstręt, najmniejszy poblask powodował przeszywający ból jak dźgnięcie dzidą. Jak dotąd bolało mnie biodro, kręgosłup sztywniał, byłam przyzwyczajona do bólów kostno-stawowych, całą resztę miałam w nosie, łącznie z tym, że dentystka leczyła mi kanałowo ząb bez znieczulenia. Nic się jak dotąd nie liczyło oprócz biodra. Migrena? No i co z tego? Jak powiedziała jedna z pań doktor: "w tym wieku osoby nie ma prawa boleć. W tym wieku nic nie boli. Pani staropanieństwo dolega, a nie żadne choroby. Łyknie se tego leku i na spacer pójdzie, a nie narzeka tylko. Chorzy czekają." Po czym do gabinetu wjeżdżała dziarsko czerstwa emerytka z kolejki, poruszając intensywnie powietrze w pokoju, wydmuchując mnie na korytarz: samotną, przerażoną, zasępioną, pełną pretencji do siebie o brak twardości, bez wiary w to, że będzie lepiej, bez nadziei na to, że można żyć bez bólu.
Wyprzedzały mnie rencistki z wózkami na zakupy, w tramwaju, jeżeli w ogóle udało mi się do niego wejść, wciskałam się w najdalszy kąt, drżąc jak przerażona Kropka w gabinecie u weterynarza, który zbliża się do niej z cążkami do pazurów albo igłą szczepionki przeciwko wściekliźnie. Bałam się wyjścia z tramwaju, nacisku motorniczego na hamulec, ludzi z zakupami, roześmianej gimbazy, która nie ma pojęcia o tym, że boli mnie na samą myśl o jakimkolwiek niespodziewanym ruchu.

Na Mlądzkiej pod cierpliwymi rękami Iwonki okazało się, że jednak boleć nie musi. Że wszystko zaczyna się cofać. Ścieśnienia, przykurcze, kostno-stawowe niebezpieczne związki. Rano jeszcze sztywniałam, ale rozruch nie zajmował mi bez mała trzech godzin, tylko stopniowo coraz mniej. Ale wszystko naraz byłoby za piękne. W niedzielę po pysznym obiedzie u Agi Marcina w szpitalu Orłowskiego dowiedziałam się na ostrym dyżurze, że mam zapalenie błony naczyniowej. Przekonana, że to te sam kaliber schorzenia, co zapalenie spojówek, pokornie wlałam do oka pół litra sterydów, jakieś leki przeciwzapalne i żartowałam z Marcinem, Agą i cierpliwą długorzęsą Anią na korytarzu w szpitalu, że z biodra mi wyszło, a wlazło w oko. Dostałam jeszcze przydomek "Cyklop" wymiennie na "Szalonooki Moody" i kontynuowałam robienie dobrej miny do złej gry, ocierając obfite łzy i wmawiając sobie, że zapuchnięte powieki można zrzucić na karb rzekomego miłosnego zawodu.

W poniedziałek poszłam do pracy, wyglądając jak zapuchnięta panda. Oko było już tak czerwone, szczególnie prawe, że żadne krople nie pomagały, podobnie zamawiania. Co chwilę spod powieki wytaczały się na moje policzki trzy ciężkie łzy. Cieszyłam się jeszcze z tych łez – przecież jak dawno niegoszczone w moim życiu się pojawiły, to znaczy, że oko się oczyszcza, kanaliki łzowe przepychane są i odtykane regularnie, musi być dobrze. Dawne białko wyglądało jak posiekana wątróbka. Larum podniosła (chwała Bogu) Kasia, wcześniej Olga, sam prezes powiedział, że nie życzy sobie pracownika w takim stanie w pracy i mam pójść do lekarza i wrócić wtedy, kiedy będę zdrowa. Nie wiedziałam, że długo się nie zobaczymy i wcale to nie jest przesadzone określenie, bo niebezpiecznie symboliczne.
We wtorek walczyłam jeszcze na leczeniu ambulatoryjnym. Pani doktor oznajmiła mi, że w oku zrobił się zrost, który skleił tęczówkę ze źrenicą, trzeba go rozpuścić natychmiast, w związku z tym z satysfakcją postanowiła mi wbić igłę w oko. Ponieważ poszłam do szpitala sama, podczas tego przerażającego zabiegu ściskałam za rękę jakąś młodą rezydentkę, miażdżąc jej palce i zaokrąglając oczy ze zdumienia. Zastanawiające, że czekając na specjalnym fotelu na iniekcję w oko, zapytałam, czy pani doktor albo ktokolwiek z obecnych oglądał "Psa andaluzyjskiego". Patrzyli na mnie jak na idiotkę. "Psa" nie znali, ale nazwisko Salvadora Dali już gdzieś im podzwoniło. Nie kojarzyli tylko, jaki związek z okiem ma Salvador.
Ponieważ zastrzyk w oko to było jeszcze mało, dożylnie dostałam koktajl sterydowy. Jednorazowy, wzmacniający, profesjonalnie w dyżurce podany, a na ukojenie oka lodowaty okład prosto z lodówki. Wróciłam do domu, dostałam zwolnienie lekarskie, pokornie litrami lałam krople, czekałam, az wiara mnie uzdrowi, ale łzy turlały się spod powiek, a najmniejszy błysk światła przyprawiał mnie o zgrzytanie zębów.

W czwartek od rana gnana jakimś dziwnym niepokojem pojechałam od rana na ostry dyżur. Miliony ludzi rzuciły się na mnie jak sępy. Ale że jak to bez kolejki, że oni tu od dziewiątej siedzą, już trzy godziny prawie, serial im się kończy i jego trzy powtórki, nie chcą tutaj tak siedzieć, mają psy, kwiaty w wazonie i bratki do przesadzernia, won młoda do domu. Zdezerterowałam stamtąd, pojechałam zrobić sobie krzywdę w inną część ciała, w myśl zasady: boli cię noga, przytrzaśnij sobie rękę. Kazałam zabezpieczyć i nadborować trzy zęby, które wzbudzały moje wątpliwości, oczywiście bez znieczulenia, zapomniałam o nim, a na fotelu w zasadzie zasnęłam. Nawet jak trzęsło mną wiertło. Zasnęłam. Na fotelu dentystycznym. Do szpitala już nie wróciłam tego dnia, bałam sie linczu. Jakimś dziwnym trafem zaczęłam wieczorem pakować torbę. Kilka podkoszulków, dresy, coś do mycia.

Następnego dnia obudziłam się jeszcze przed świtem. Myślałam, że jest pożar. Zostawiłam na pewno czajnik na gazie. Nie. Nie mogłam zostawić na gazie, bo jest elektryczny. Wstałam. Biało. Po omacku poszłam otworzyć balkon. To niemożliwe. Na balkonie nie może być pożaru. Zamknęłam jedno oko - pożar. Zamknęłam drugie – świt. Ptaki gadają. Gdyby był pożar, nie gadałyby.
Prawe oko spowiła gęsta, biała zasłona. Straciłam wzrok w prawym oku. Somerset Maugham rozłożył na nim duszący muślin przerażenia, że oto widzieć nie będę.

Do szpitala zawiozłam się sama. To znaczy taksówkarz mnie zawiózł. Nie czekałam na żadną kolejkę. Weszłam do poradni, nie pukając, w nosie mając rejestrację, formularze eWusie i Pesele. Stanęłam na środku rejestracji i powiedziałam: nie widzę.
Natychmiast pojechałam na piąte piętro. Natychmiast po odprawie popsułam humory wszystkim pracownikom oddziału. Piątek, godzina 11, czas na weekend, a tu zwołuje się konsylium, bo coś mnie podkusiło, żeby wydobyć moje wyniki badań krwi, zrobione w szpitalu jeszcze we wtorek. OB – 77 przy normie 9, CRP – 17 przy normie 10. Miałam swoje osiągi. Eosynofile jak przy posocznicy, leukocyty oszalały, magnezu nie ma, wapnia też nie. Mój rozmaz jest jednym wielkim pobojowiskiem, ja jestem jednym wielkim zapaleniem. Chciałam wojny, mam wojnę. Chciałaś z bólem walczyć, chciałaś z Bogiem walczyć, ze światem walczyć, śmieszna dziewczynko. Zobacz, co znaczy prawdziwy pożar.

Nigdy nie zapomnę tego widoku, kiedy w obolałe i łzawiące oko zajrzał mi sztab lekarzy, zaświecił szwadron rezydentów, zacierając ręce wreszcie nie na widok starczej zaćmy. Gest jednej z pań doktor okraszony hasłem "masakra, nie uratujemy oka", bieg jak przez płotki w kierunku sali z badaniem plamki żółtej. Zamiast odprawić wszystkich pacjentów precz i oczyścić oddział na weekend, o 13 zwołali konsylium. Było mi już wszystko jedno. Dziwili się, że nie boję się wenflonu. Że pobrali ode mnie cztery probówki krwi, a ja nawet nie pisnęłam. Jeden z lekarzy powiedział: zobaczcie, co znaczy próg bólu.
A potem zaczęli walić jak w bęben wszystkimi możliwymi sposobami. Źrenica – martwa i o szerokości główki od szpilki. Siostro, adrenalinę. Znowu zastrzyk w oko. Pan Kasiu, musimy, trzeba ratować oko. "Gdzie kupujecie takie Crocsy?" - zapytałam w panice, uchylając się przed igłą, bo nie miałam kogo złapać za rękę. "Proszę odchylić głowę, nie ruszać się, nie ruszać, powiedziałam, to oko, zrobi sobie pani krzywdę, muszę się wbić podspojówkowo. Widzi pani, tak, płasko, gdyby trzeba było podać jeszcze w czasie nocnego dyżuru, bo zrost się poszerzy, podaje pani płasko, jak najbardziej płasko do worka spojówkowego" – pani doktor instruowała rezydentkę.
I wtedy to poczułam. Uderzenie adrenaliny. Najpierw uderzenie w serce, potem pieczenie w źrenicy, gwałtem adrenaliną rozerwanej, zmuszonej do ruchu, do buntu przeciwko zrostom, zapaleniu, włóknikom, fatum. A potem miałam wrażenie, że po zastrzku wstałam razem ze ścianą za mną, razem z fotelem, Chramem Wasilija Błogosławionego na Placu Czerwonym, potęgą przedsięwzięcia rajdu Paryż-Dakar, czterdziestoma hektarami lasów namorzynowych i wspomnieniem szczenięcego popołudnia w ogrodzie u Antczaków na łódzkich Bałutach, gdzie palcem dotykałam włochatych liści łopianu i patrzyłam, jak słońce spaceruje po kocu, odbite od nawierzchni Limanowskiego. W sali próbowałam napić się wody. Prawie wybiłam sobie zęby o porcelanowy kubek, na co patrzyła przerażona Agnieszka o spokojnych, czułych, ciepłych i matczynych oczach.
Marcin też patrzył inaczej niż zazwyczaj. Niby żartował, że jestem cyklopem, ale widział, że jeżeli jest "chujowo", to już nie bojowo. Afgańska Siostra też przybiegła z pomocą. Zasmucona, z przechyloną głową, przyniosła pachnące Ptasie Mleczko, soczyste owoce, mieszankę studencką, afgański wiatr i cały worek obietnic normalnego życia, ale reporterskiego, przydatnego ludziom, wypełnionego dobrymi i mądrymi słowami, a nie danymi rynkowymi o przydatności do spożycia przez najbliższe dwa tygodnie. Po raz drugi w życiu zobaczyłam Ją (tym razem na jedno oko) w szpitalu. Mój Boże.

I wtedy do mnie dotarło. Gdyby nie uratowali mi oka, już nigdy nie mogłabym zobaczyć tego miejsca na policzku mojej Siostry, które jest wprost stworzone do całowania. Tego, na wysokości którego załamuje się światło, zarysowuje się miękko kość policzkowa, a ja, durna, nie mogę oderwać od niego wzroku. Nie zobaczyłabym perfekcyjnej kreski eyelinera na górnej i dolnej powiece Agnieszki, migdałowych paznokci i niespotykanie długich palców, które położyłyby pokotem całą szkołę prerafaelitów. Dlaczego Millais nie widział nigdy dłoni Agnieszki? Dlaczego Rosetti nie dotknął policzka mojej Siostry? To zmieniłoby bieg historii sztuki. Ukształtowało nowe pokolenie widzących.
Gdybym straciła wzrok, nie widziałabym, jak dziurka w policzku Marcina groźnie się kurczy, kiedy zaczynam gadać bez sensu. Nie zobaczyłabym już, jak Kropka patrzy na mnie miłośnie, żebrząc o waniliowe ciasteczko, nie miałabym szans przekonać się, czy Borys Kudliczka podoła kolejnym przedsięwzięciom teatralnym, bo o ile formuła "Madame Butterfly" pod względem muzycznym moim zdaniem się przeżyła, o tyle Kudliczka jest genialny i objawia się to bezczelnie zarówno w przestrzeni teatralnej, jak i wystawowej. "Et in Arcadia Ego" w otoczeniu zainscenizowanym przez Borysa – to było naprawdę przeżycie.
Bez oczu trudno zachwycić się stwardniałą siatką komórek na powierzchni dyni, którą można kupić na wagę na rogu Zwycięzców i Saskiej, skąd bez oka mogłabym wiedzieć, jak uśmiechają się do siebie błyszczące skórki jabłek, jak dzieci w wózkach pokazują paluszkiem puszysty ogon zwariowanego yorka, który na chodniku wygląda, jakby poruszał się na kółkach.
Jak bez oczu zobaczyć mięsiste i ciężkie główki magnolii, białe płatki słodko pachnących jabłonek, intensywną żółć forsycji, co obwieszcza wszem i wobec, że życie zawsze zwycięży i nawet na pustyni kwiaty wyrastają, wystarczy tylko kilka kropel wody.
Bez oczu nie mogłabym powiedzieć, który banan bardziej dojrzały, bo bezwzrocznie nie można porównywać jędrności skórki. Banany stanowiły od kilku miesięcy absolutny fundament mojej diety – wyparły nawet czekoladę. Zmysł zapachu też się do tego nie nadaje, szczególnie że straciłam go kilka miesięcy temu.
Książki. Nie mogłabym czytać. Nie mogłabym już żyć wielokrotnie. To chyba była jak dotąd najgorsza ze wszystkich myśl o niemocy.

Oko okiem, ale w tej dziwacznej i słabo wciąż zbadanej chorobie trzeba działać holistycznie. Ponieważ źródła zapalenia błony naczyniowej nie są znane, przyczyny trudne do ustalenia, ale poważne i najczęściej reumatoidalne, trzeba było wytoczyć broń najcięższą. Ukochany lek XXI wieku. Na wszystko, na co Xanax nie pomoże. Steryd. Ten, który paliatywnym się podaje. We wlewach sążnistych. Ubłagałam tylko, żeby nie walili po całości, bo skoro będę za tydzień wyglądać jak NRD-owska sztangistka (genialne, genialne określenie Asi), zaprzepaszczę wielomiesięczną ciężką pracę na Mlądzkiej, a przede wszystkim pogrzebię pracę Iwonki. No dobrze. Będzie delikatnie. Tylko pół litra dziennie pani dostanie, w końcu pani taka drobna. No i kto to słyszał? W miesiąc pani osiem kilo chudnie? Jak to tak? Nie zwróciła pani uwagi? Dziwne. Że apetytu nie było? I to pani nie zastanawiało? Do pracy? Do jakiej pracy? Nie wolno pani komputera długo jeszcze. Przecież pani nie widzi. Co pani kazali zrobić? Tekst do druku przez telefon dyktować? A po tym leku będzie się pani w stanie przedstawić? Leżeć proszę. Walczymy o oko.

I tak mijały mi godziny w obecności Solu Medrolu, który, podłączony do wenflonu, rozlewał się po moim organizmie dobroczynną falą ukojenia. Zasypiałam jak małe dziecko, śniąc o dzikich zwierzętach i babkach piaskowych, bursztynach w Świnoujściu i zapachu garbarni skór w Fezie. Budziłam się na obiad, kiedy po prawie czterech godzinach butelka się kończyła, a ja, oczadziała, z oczami zalanymi atropiną, obijałam się między futrynami, trzymając kciuki, żeby trafić jak najszybciej do toalety. Zanim stamtąd wróciłam na zupę i drugie danie, po drodze pielęgniarki lały mi do oka sześć najświeższych porcji kolejnych kropli, co już zupełnie skutecznie zaburzało moją drogę do sali chorych numer dwa. Wieczorem rozwiązywał mi się język, gadałam jak najęta, miałam wrażenie, że za chwilę pomogę salowym wysprzątać cały oddział, no bo przecież ile można tak leżeć i leżeć i być zupełnie nieprzydatnym. Wstyd. A redakcja tak zasuwa. Zwolnią mnie niezwłocznie. Zwolnią na pewno. Zostanę ślepa, z kredytem na mieszkanie, bez pracy, bez powonienia, bez Dakaru, Paryża i iniekcji podspojówkowej nawet.

Rano zasłona nie odpuszczała jakoś szczególnie chętnie. Gęstniała, jakby kierowała się leniwymi przesłankami o wyższości wieczornych furii sterydowych nad poranną atropinową udręką, która polegała na tym, że dokładni i w sumie to kochani rezydenci świecili mi w oko po kilkadziesiąt minut od samego rana, racząc moją rogówkę obfitymi porcjami atropiny, neosynefryny i tropicamidu. Nie wiem, którego z tych specyfików nienawidzę teraz najbardziej. Tropicamid biorę jeszcze na noc, ale i tak nienawiść zabiorę do grobu. To on spowodował, że na czole mam ze cztery guzy, a pielęgniarki w poszukiwaniu apetycznej żyły pytały dyskretnie: czy pani jest bita? Tak, okładam się, biczuję, rozpędzam jak tupolew i uderzam w futrynę, bo jest to jedyna atrakcja, która została mi w tym parszywym życiu, a jak wam się nie podoba kolor niebieski, mogę się poobijać na czewono, zielono, żółto nawet, bo naczynia krwionośne zawsze miałam słabe.

Z dnia na dzień było ze mną coraz lepiej, choć oko okazało się narowiste i, mimo że pod mikroskopem wyglądało co najmniej ładnie, robiło numery, kiedy przychodziło do czytania. Nie zapomnę momentu, w którym na ścianie rezydentka wyświetliła literę C wielkości tygodniowego cielaka. A ja nie widziałam, co to za litera. Nie zapomnę tego ucisku w gardle i mojego przerażonego charczenia: "nie widzę".
Przez pierwsze dwa dni w szpitalu, kiedy upajałam się faktem bycia jedyną pacjentką na oddziale, bo kto żyw i przy zdrowych zmysłach weekendy spędza w domu, zaglądał do mnie nieustannie przystojny blondyn, Tak co dziesięć minut mniej więcej. Lekarz. Miał obrączkę, ale to było miłe, że ktoś się mną tak interesuje. Gdyby minister Arłukowicz dowiedział się, co wyczyniam przy podstawowym ubezpieczeniu zdrowotnym, Bóg jeden raczy wiedzieć, komu Tusk tym razem by zabrał, żeby tylko nie dawać takim jak ja.
Chyba we wtorek postanowiłam pana doktora zagadać i swoim sposobem poflirtować z nim. Zagaiłam:
-Bardzo mi było miło, że pan doktor tak się o mnie troszczył. Naprawdę, chyba oka pan nie zmrużył w nocy podczas dyżuru. Co prawda ma pan obrączkę i co najmniej jednym okiem ją widzę, ale nawet umówiłabym się z panem na kawę, zdecydowanie pan ją u mnie wychodził.
Lekarz najpierw wyraził swoją aprobatę wobec tego, że na mojej piżamie widnieje Ciasteczkowy Potwór na łyżwach, a spodnie pokryte są jego wielokrotnie powieloną kudłatą niebieską aparycją, po czym sprowadził mnie brutalnie na ziemię, przebijając się nawet przez oszukańczy nimb euforycznego sterydu:
- Wie pani, ja nie w celach towarzyskich, niestety. Patrzyłem, czy przypadkiem wątroba nie idzie pani nosem. Jesteśmy zdziwieni, że pani tę terapię wytrzymała.

W nagrodę za dzielność dostałam w środę Encorton. I zapowiedź powrotu do domu jeszcze tego samego dnia, podczas gdy mówiło się o tym, że wcześniej niż w piątek nie wrócę. I wtedy żarty się skończyły. Ohydny gorzki smak rozlał się po moim organizmie wraz z pomarańczowym ochronnym płaszczem ranigastu, ale popołudnie sprawiło, że nie wiadomo dlatego zaczęło mnie znosić na jedną stronę, czułam uderzenia gorąca, zatykało mi ucho i w ogóle chodziłam wściekła, że znowu muszę coś komuś zgłosić i teraz to naprawdę zaczyna się hipochondryczny obciach. Jedna pani doktor wyraźnie dała mi do zrozumienia, machając ręką nad głową: "nie będziemy organizować pani dodatkowych konsultacji tylko dlatego, że się pani coś tam w główce zakołowało". A wtedy zadrgało we mnie coś, co zwą instynktem:
- A czy pani nie wiąże tego z raptowną zmianą sterydu? Nigdy sterydów nie brałam, nie mam poęcia, jak mój organizm zareaguje, z dnia na dzień przechodzę z półlitrowych wlewów dożylnych na garść tabletek, mieszkam sama, więc skąd wiem, który z puli skutków ubocznych mam sobie wylosować w pierwszej dobie samodzielnego egzystowania z niejakim hrabią Encortonem?

Źli, zniesmaczeni, posłali mnie do epileptologa i neurologa. Tym bardziej, że poprzedniego dnia zażyczyłam sobie kartę praw pacjenta, którą z nudów czytałam ostentacyjnie na korytarzu, nie widząc w zasadzie ani jednego słowa, bo po wieczornym badaniu najlepiej szło mi tylko regularne zasinianie się o framugi w łazience.
Pani obiła mnie młotkiem, stwierdziła, że pląsawicy raczej nie mam, ale trudno to stwierdzić, jeżel wyglądam po atropinie jak siedem nieszczęść. Zgnębione i wyliniałe zwierzę z jedną źrenicą gigantyczną, drugą niby to normalną, jak po badaniach L'Oreala. Proponuje badanie w kierunku wykluczenia SM. A te zmiany ciśnienia w uszach to może laryngolog by zobaczył?

Wróciłam na oddział, w zasadzie żeby się spakować. I zrobiłam to. Wypis miał być o 14. Czekałam pod pokojem adiunktów, żeby podziękować pani doktor, którą w dniu przyjęcia w przypływie paniki złapałam za nadgarstki i zapytałam, czy stracę wzrok. A ona złapała mnie za dłonie i kojącym głosem powiedziała: "nie straci pani wzroku", za co będę jej dozgonnie wdzięczna, ale w tamtym momencie równie dobrze mogła mi powiedzieć, że dostanę Nobla z chemii.
Z pokoju wypadła prowadząca mnie rezydentka, jak zwykle spanikowana i przerażona, że miała być przeciez w poradni, a tutaj ma tyle roboty, po czym rzuciła mi hasło: pani jeszcze dzisiaj zostaje. A pani doktor, której chciałam podziekować za opiekę i nadzieję dnia pierwszego, nawet w moją stronę nie spojrzała, tylko machnęła na mnie ręką jak na uporczywie brzęcząćą muchę i rzuciła w powietrze: "niech mnie już pani o nic nie pyta".
Nie pytałam, Wróciłam do sali. Znowu narobiłam tylko innym kłopotów. Niesubordynowana pacjentka.

Po południu Encorton dawał mi czadu. Albo to nie był Encorton. Nie wiem, co to było. Dostałam wypieków. Gorąco mi było. No menopauzę jeszcze zaliczę jak nic. Brawo.
O 19 wywaliło mnie z łóżka i nie wiadomo dlaczego nagle MUSIAŁAM zadzwonić do Marcina. Musiałam zapytać: "co się stało?" A Marcin odpowiedział: "A skąd wiesz, że coś się stało?" A ja, że nie wiem, tylko czuję i pytam. A Marcin na to, że Aga miała wypadek.
Zbiegłam na dół, na deptak od strony ulicy Książęcej, spojrzałam w niebo i żałośnie, beznadziejnie i najgłupiej na świecie prosto w niebo rzuciłam krnąbrne: "ejże!"
Źle mi z tym było, no bo jak to tak, że niebu wygrażam, poza tym miałam wrażenie, że to nie jest jeszcze ostatnie odgórne słowo.

Miałam rację. Nad ranem obudziłam się z przekonaniem, że na tylną ścianę gardła ktoś uznał za stosowne wlać mi pół litra domestosu. Nie mogłam przełknąć śliny. Czułam gorąćzkę i nad ranem aż jęknęłam, jak pomyślałam, co mnie teraz czeka. Przepuściłam w kolejce wszystkich dziadków i babcie po zaćmowych zabiegach i dowlokłam się do oddziałowej na krople celem porażenia mojej akomodacji i poszerzenia źrenic, skoro już nawet gardło mi siadło i żyć nie ma po co.

Za chwię siedziałam w sali z termometrem rtęciowym pod pachą. 38,1 spowodowało nagły ruch na korytarzu. Znowu biegną do mnie lekarze. Natychmiast. Krzyczą: sepsa!, a kandelabry: socjalizm. Wtedy coś się obsunęło. Spadło z łoskotem. Umrę, nie przeżyję tego. Nie wyjdę z tej infekcji, ona za chwilę przejdzie na oko, zajmie nerw wzrokowy, będę niewidoma na kilka godzin przed śmiercią, a potem po prostu umrę, zanim jeszcze zaczęłam się cieszyć moim mieszkankiem na piątym piętrze, czerwonym ekspresem do kawy, widokiem na kwitnące lipy, spokojnym pochyleniem głowy Afgańskiej Siostry, zdrową nerką Tomaszka, pomysłowością Jędrusia i towarzystwem książek. Wszystko się skotłowało, zadygotało, ustawiło w kolejce do pożegnania. Napisałam do Agi, że już z tego nie wyjdę, że coś mi tak mówi. Aga odpisała: "jeśli nie chcesz walczyć dla siebie, walcz dla nas". Zamigotało mi popołudnie u nich na balkonie, kiedy z Marcinem rozmawiałam o stewii, a potem, pod wpływem martini i jakichś podejrzanych miksów, zapytałam Marcina: "dlaczego tyle dla mnie robicie?" A Marcin odpowiedział: "bo uważamy, że jesteś tego warta i jesteś dla nas ważna".
Zamajaczyła mi uśmiechnięta twarz Kamili, że oto może mnie ucórczyć, figlarne spojrzenie Maćka, który załamał ręce nad moim remontowym indyferentyzmem i powiedział: "wszystko powoli Ci się zrobi, dzieciaku, tylko pozwól sobie pomóc".
A potem przypomniały mi się słowa Klaudii: "Kasiu, tyle dla nas znaczysz, jesteś taka ważna". A potem słowa Ewy, kiedy odgrarniała mi włosy z czoła przy Placu Politechniki, a ja wyłam z wściekłości na oszustwa w Pałacyku Rektorskim, co Ewa skomentowała: jesteś dla mnie ważniejsza niż wszystkie działalności gospodarcze na świecie. I to wrażenie stworzyło we mnie poczucie, że ktoś nade mną trzyma ręce, rozkłada ochronny koc, rozpina bezpieczny namiot Maughamowskiej zasłony. Że ona z oka zeszła i rozpina się tuż nad moją głową.

Salowe i pielęgniarki przynosiły mi gotowaną wodę, wycierały czoło, patrzyły zaniepokojone, w nocy siadały przy łóżku. Cały sztab obcych osób, które nie brzydziły się dotknąć mojego lepkiego czoła, nie bały się złapać mnie za rękę, podnieść głowy, żebym połknęła wielką tabletkę Klacidu. "Nie boją się umarłych, ich potu i znoju. Bo ciężko jest umierać, jak pług ciągnąć wiosną".
Następnego dnia stary okulista, którego nazwiska za nic nie jestem w stanie zapamiętać, oglądał mnie w ciemni, stropił się i powiedział: trzeba panią wypisać do domu, bo tu są pacjenci po operacjach i pani ich zarazi.
Zapytałam omdlewającm głosem, jak to możliwe, że z gorączką wypiszą mnie do domu i w świetle praw pacjenta żądam przeniesienia mnie na inny oddział. Szczęśliwie jeszcze z poprzedniego dnia zamówiona była konsultacja laryngologa. Do poradni zawiozła mnie salowa o grubym głosie, przerażona moim widokiem, zmartwiona bardzo i cierpliwie warująca pod drzwiami. Otolaryngolog starej daty spojrzała na mnie jak na szczeniaka, który wdepnął we własne siuśki, bo drżącym głosem zapytałam, czy to sepsa. Napisała, że tylna ściana przekrwiona, ale trudno powiedzieć, czy coś się z tego wykluje, czy nie. Profilaktycznie proponuje Rulid i jakiś spray na migdałki, dodatkowo jakieś cudo do nosa, powinnam przeżyć, a kontrola we wtorek.
Wróciłam do sali i natychmiast musiałam odespać nadludzki wysiłek czterokrotnego przełkięcia śliny. Straszne. Nieprzytomna leżałam ze cztery godziny, czułam tylko jak ktoś kładzie mi dłoń na czole, podnosi, każe napić wody. Łzy płynęły mi po policzkach, kiedy wyobraziłam sobie, że do szpitala musi przyjść notariusz i że będę musiała coś zrobić zmieszkaniem, a nie chcę nic z nim robić. Chcę do niego wrócić. Najgorszy moment był chyba wtedy, kiedy poczułam nad sobą szarpanie i donośny głos kościelnego kapelana: "ostatnie namaszczenie chce dać. Przyjmie? Żałuje za grzechy? Żałuj za swoje grzechy, halo."
Żałowałam. Ale ze świadomością, że teraz to nawet grzechy nie mają sensu. Coś mi mówiło, że już z tego nie wyjdę. Że to taki żałosnym ironiczny, Allenowski koniec. Jeden z wielu, mniej spektakularny niż się spodziewałam, bez trąb jerychońskich, opuszczony, zapomniany, marginesowy. Boże, jaki żałosny. Innego końca świata nie będzie?

W porze obiadowej, kiedy byłam w połowie mojego konania, świat mi tańczył, łóżko ze mną jeździło w kółko, a przed oczami przesuwały mi sie obrazy z liceum, kiedy wkuwałam na pamięć budowę kwiatostanu, otworzyły się drzwi do sali. Anna Kamieńska postanowiła zmaterializować się w postaci pani doktor Agnieszki Jasik, internisty i reumatologa, która przywlokła ze sobą przerażonego i zzieleniałego z emocji rezydenta, który miał mi zmierzyć ciśnienie, a ręce mu się trzęsły, jakby miał wyciąć mi na żywo kawałek ścięgna do badania. Pani doktor przeprowadziła wywiad – jakieś czterdzieści minut. Z każdą minutą minę miała coraz bardziej stroskaną. Przerażoną. Ale zmarszczka na czole prostowała się. Opowiadałam z trudem przez popalone gardło o czterech operacjach, myślach samobójczych z powodu bólu, ładowaniu Nimesilu przez półtora roku, łamaniu zębów przy ćwiczeniach na piłce. Nagle wszystko połączyła. I wtedy padły dwa słowa, które spowodowały, że czuję się do tej pory jak celebrytka: spondyloartropatia seronegatywna. Związek zgody, syczące porozumienie słów, straszna choroba. Zamiast przerażenia, poczułam jakąś dziwną jasność i ulgę. Jakby ktoś zdjął ze mnie wagon z węglem. Wszystko jedno, co to oznacza. Najważniejsze, że to ma imię. Jak coś ma nazwę, można z tym walczyć, łatwiej z tym walczyć. Łatwiej to okiełznać, oswoić, łatwiej temu przyłożyć i łatwiej to kontrolować.
Pani doktor zapytała mnie na koniec, czym się zajmuje. Sponiewierana głupią infekcją zawahałam się, czy powiedzieć, że jestem dziennikarzem, czy że byłam dziennikarzem. Na co pani doktor powiedziała mi, że mam bardzo ciekawą pracę, a jak Instytut Reumatologii na Spartańskiej weźmie się na całego za moje leczenie, będę normalnie żyć. W sensie kontrolować rzuty. Bo od tej pory już oficjalnie nie będę sama. Do końca moich dni będzie mi towarzyszyła nieodłączna spondyloartropatia. Z przydomkiem godnym Radziwiłłów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz