piątek, 12 lipca 2013

O znaczeniu zmysłu udziału

Wyraźnie nie tylko ja byłam świadkiem zjawiska nieprawdopodobnie silnego oddziaływania opublikowanego przez Znak bloga Chustka autorstwa Joanny Sałygi. W ostatniej "Polityce" właśnie tej książce Chutnik poświęciła kolumnę w rubryce Kawiarnia literacka. Bardzo ładnie, zacnie bardzo. Chutnik - nazwisko rozpoznawalne, Sałyga - teraz również. Jaka szkoda, że dopiero teraz. Co za dowcip, co za konstrukcja zdania, co za pomysł na posty! Niestety podsunięty przez życie. Wyostrzenie zmysłu udziału, którego w trakcie choroby doznała Chustka, włożyło w jej ręce potężny literacki oręż. Bardzo doceniam fakt, że pisarka taka jak Chutnik dzieli się z czytelnikami refleksjami z lektury. I jednocześnie ubolewam nad tym, że dopiero tragedie uwidaczniają talenty. Jestem w trakcie lektury Chustki i świeżo po lekturze felietonu Chutnik. Na podstawie analizy języka obu Pań rzuca się w oczy dar, który dostępny jest jedynie wtajemniczonym dotkniętym chorobą i naznaczonym walką (od razu zaznaczam, że ja nie będę miała odwagi do tej grupy samodzielnie się zaliczyć - na wszelki wypadek, gdyby ktoś jednak ten blog odnalazł i postanowił wylać na mnie trochę błota, czy, jak mówi Tootsie, "troszeczkę mi przypierdolić"). Sałyga pisze tak przejmująco, prawdziwie, ostatecznie i jednocześnie świetliście, bo, po pierwsze: tylko tak potrafi, a po drugie: pisze, tak jak żyje: smakując każdą sekundę na ziemi, jakby właśnie była jej ostatnią.
"Żyły pozapychane igłami, co pozostały po poprzednich zabiegach. W kroplówkach sączą się mętne mazie, które zastępują wykwintny obiad w restauracji. Ach, cóż my mamy w karcie, może coś pani poleca?" mają się nijak do soczystych i okrągłych zdań relacji z walki. Dodajmy, że wygranej, bo to, że Joanna nie żyje, nie znaczy, że walkę z rakiem przegrała. Pod tym względem zgadzam się z nominowaną w tym roku do Nike Chutnik. W języku Sylwii brakuje mi od jakiegoś czasu konkretu, kopnięcia, uderzenia, jak to mówi Pan Fi, Słońce Mojego Życia, "nieudawanego buntu". Z drugiej strony doceniam bardzo fakt, że Chutnik w ogóle zaznaczyła wrażenia z lektury. Ale z tekstu felietonu wieje jakąś sztucznością: "Żyły pozapychane igłami, co pozostały po poprzednich zabiegach" - że jak? Taniutkie jak na Chutnik.
Wielką pułapką lektury dziennika Asi Sałygi jest to, że wydaje nam się, że moglibyśmy pisać tak samo. Wiele z nas przecież podsłuchuje swoje dzieci, obserwuje szefa, skrzętnie zbiera do kieszonki absurdy dni codziennego.  Nic bardziej mylnego: za taki talent i taki dar wymowy płaci się najwyższa karę. Zdaje się, że i próby podróbek wszelakich również wiążą się z poważną karą za grzechy.

Skoro tak, a nie inaczej wyszło to Chutnik, ja też zaznaczę zatem moje wrażenia po lekturze, choć jestem dziewczyną bez nazwiska. Po operacji mój zegar biologiczny wyznacza głównie dbanie o siebie, nieustanne dogadzanie sobie i swojemu organizmowi i błogie zaspokajanie apetytów duchowych (filmy, książki, gazety, galaretki, kisiele, regularne posiłki, owoc raz dziennie, warzywo trzy, herbatki owocowe, len mielony, preparat na odbudowę tkanki chrzęstnej i hektolitry spokoju w ciągu dnia, choćby to się miało wiązać z zablokowaniem kolejki w Lidlu na całe popołudnie - przecież na dziewczynę o kulach nikt nie krzyknie.) Przedwczoraj wieczorem, kiedy już wreszcie odkleiłam się od ekranu komputera i przestałam zachwycać się kształtem lewej brwi Jona Snow, jakby od tego zależał przebieg mojej rekonwalescencji, sięgnęłam po lekturę drukowanej "Chustki". Oczom nie wierzę już od dłuższego czasu. Mam mieszane uczucia i trochę mi wstyd za siebie. No bo do czego to podobne, żeby czytać czyjś blog o odchodzeniu? Że niby inni mają gorzej? A że ja mam lepiej? I że to mnie pokrzepi, podniesie na duchu? Kosztem jej odejścia przecież. Ale "Śmierć" Dąbrowskiego też czytałam na studiach i jakoś ani nie dostarczyła mi wielkich wrażeń estetycznych, ani żadnych duchowych, ale za to sprzedałam Magdzie informacje o przykładach obrzydliwości w historii naszej literatury, co Magda przyjęła z tradycyjnym prychnięciem i wielkim zapałem do czytania wspomnianego dziennika gruźlika, który to zapał wypalił się na stronie 25 morderczej lektury. Po raz pierwszy w życiu byłam świadkiem czegoś takiego, że moje ciało tym razem nie mogło się zdecydować na reakcję na lekturę. Ostatnio fizycznie zareagowałam na "Zbrodnie i karę", ale chyba dlatego, że scenę zarzynania konia przeczytałam w wieku 8 lat - to stanowczo za wcześnie. Temperatura 38,6 kazała Babci dać na mszę, bo majaczyłam. Tym razem siedzę, skupiam się i trafiam na taki fragment:


piątek, 5 listopada 2010 [210]. rurka.

nowa rurka, jak to fachowo ujęła Babcia B. - z powodu zmienionych warunków anatomicznych - stwarza problemy. otóż połknięcie choćby maleńkiego kęsa czegokolwiek (jabłka/mięsa/bułki) bez polania przed-w trakcie-po dużą ilością picia skutkuje makabrycznie bolesnym zatkaniem się. gdy rurka się klopsuje, wyję z bólu łapiąc rozpaczliwie powietrze i toczę pianę z pyska, kręcę młynka rękami, zwijam się w kłębek oraz rzucam kurwami. remedium stanowi intensywne klepanie po plecach, tak aby odblokować rurkę. mam już odbite plecy od walenia. *** wczoraj zatkałam się kawałeczkiem jabłka. popicie go nie pomogło. ani popicie picia większą ilością picia. byłam sama w domu, nie było nikogo do kogo mogłabym dopełznąć błagając o ratunek. postanowiłam uratować się sama. nieoceniona okazała się być wielka warząchew, której zwyczajowo używam do mieszania bigosu. kilka ciosów w plecy drewnianą łychą odblokowało rurkę. w związku z powyższym rozpatruję możliwość noszenia w torebce utensyliów kuchennych, którymi w razie potrzeby mogłabym się na ulicy pierdolnąć w plecy - bo przecież nie będę zaczepiać przechodniów charcząc prośbę czy mógłby mnie pan postukać po plecach, ponieważ nie mam żołądka.
Cytuję: http://chustka.blogspot.com/2010/11/210-rurka.html

Najpierw zaczęłam się śmiać, bo język potoczysty, akcja wartka, zdania aż błyszczą. Potem uświadomiłam sobie, co robię - śmieję się z sytuacji, w której ta Dziewczyna walczy z bólem, śmiercią, odchodzeniem, niedogodnościami fizycznymi - i skarciłam się za to. Pomyślałam, jaki to potworny ból musi być i łzy stanęły mi w oczach. A potem mój wzrok padł na słowo "warząchew" i znowu zaczęłam się śmiać. Znowu się skarciłam, bo przypomniało mi się, że nie dalej jak trzy tygodnie temu sama miałam problem z tym, żeby trafić łyżką do ust. A potem spojrzałam na słowa "rozpatruję możliwość noszenia w torebce utensyliów kuchennych" i znowu zaczęłam się śmiać, nie tłumiąc jednocześnie gila z poprzedniej reakcji. Skutek był taki, że zasmarkana i zapłakana ze śmiechu, łamiąca się pod wpływem każdego ruchu, bo kręgosłup wyjątkowo w tym tygodniu postanowił uprzykrzyć mi życie, pokuśtykałam o jednej kuli do pokoju Magdy. Magda najwyraźniej jest bardziej zrównoważona emocjonalnie ode mnie, bo tylko się śmiała. Jednak daleko mi jeszcze do normalności. W nagrodę postanowiłam, że przeczytam jej jeszcze jeden fragment.
-Radzę ci, żeby to było zabawne.
Poczułam się dostatecznie skarcona i pogrożona paluszkiem i trochę z mieszanymi uczuciami przeczytałam młodszej o cztery lata dziewczynie o apodyktycznych zapędach:

środa, 22 grudnia 2010 [248]. choinka.
podjechaliśmy (koło wymienione, tak, tak) na parking lokalnej mekki konsumpcjonizmu celem kupienia choinki. panowie sprzedawcy kulili się jak kurczaczki w starym golfie. po dłuższej chwili jeden wychynął z fury. przed zakupieniem zażyczyłam sobie otrzepania choinki ze śniegu. - ja nie jestem od trzepania - zażartował pan rezolutnie. - słyszałam, że mężczyźni SĄ od trzepania - odparłam nie mniej banalnie. pan zachichotał dziko i zwrócił się, nieopatrznie, do Niemęża: a pan jest mężem tej pani? Niemąż, który był wczoraj fatalnie społecznie aspołeczny, na to: nie, jestem koleżanką, niemiecką sportsmenką na sterydach, najebać ci? niewtajemniczonym opiszę wygląd Niemęża: sumiaste wąsy i broda, prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i tyle samo wagi. a panowie byli całkowicie spaleni trawą, więc przydało im się trochę tresury.

Cytuję za: http://chustka.blogspot.com/2010/12/248-choinka.html

Magda ryczała ze śmiechu. Z wieloletniego doświadczenia życia z moją współspaczką w różnych warunkach i wśród różnych ludzi z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że to jedna z najlepszych recenzji, jakie padły z ust Magdy. Przeczytajcie "Chustkę". O tym nie da się pisać. Tego trzeba samemu doświadczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz