wtorek, 3 maja 2016

Kątem oka

Taki piękny dzień i taka piękna rocznica.
Zaczął się od audycji dla dzieci w Trójce, w której Brunek udowodnił, że wie o demokracji znacznie więcej niż większość działaczy z Wiejskiej. Przypomniałam sobie lekcje o liberum veto i nowoczesnych reformach. Cóż, że wprowadzonych wtedy, kiedy kraj tonął. Potem wysłuchałam fragmentów Konstytucji czytanych przez dziennikarzy i aktorów. Wzruszał mnie każdy głos, dwa razy popłakałam się na piosenkach o wolności. Chyba zaczęłam się starzeć.

Do południa postanowiłam, że skoro pogoda taka ładna, to pewnie Aga weźmie Kostka na spacer nad Balaton. Grzebałam się za bardzo, obiecałam, że złapię ich już na miejscu. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy w drodze z przystanku drogę zajechał mi Marcin na Vespie. Powiedział, że mnie podwiezie. "Wskakuj" - rzucił. Zawahałam się. Miałam na sobie sukienkę. A przecież wejście na skuter to jak ćwiczenia u Iwony albo w sali gimnastycznej na Mlądzkiej - wielki sprawdzian sprawności biodra. Nie było czasu na zastanawianie się, jak to u Marcina. Wsiadłam. Pojechałam.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się cieszyłam. Chyba wtedy, kiedy dowiedziałam się, że Aga i Marcin będą mieli Kostka. Choć jeszcze nie wiedziałam, że nim będzie. I wtedy, kiedy już się urodził - bez komplikacji, zdrowy, duży i od razu mądry.
Marcin przewiózł mnie krętymi uliczkami Gocławia, a ja darłam się z radości jak małe dziecko. Już sama nie wiem, czy z samego faktu jazdy, czy z tego, że wsiadłam na pojazd od lat dla mnie niedostępny. Joyride. Przypomniałam sobie, jak jeździłam konno i jakie to było cudne móc czuć we włosach pęd wiatru, a pod rękami końską grzywę. Nad wszystkim panowałam, byłam sprawna i wolna. Powietrze rozrywało mi płuca, paliły mnie mięśnie nóg, a po zejściu z grzbietu końskiego czułam się zmęczona i szczęśliwa. Kto wie, może ta radość może jeszcze wrócić? Może jeszcze nie wszystko Eugenia na zawsze zabrała. Marcin śmiał się, ze cieszyłam się bardziej niż jego kolega Konrad. Jaki on cierpliwy. Przecież darłam mu się prosto do ucha.

Poszłam z Agą wzdłuż jeziorka, jak tam wszystko pięknie pomyślane, wszyscy rozjechani za miasto, mało ludzi, czyste powietrze i palące majowe słońce. Kostek uznał jednak, że mu niewygodnie, a w zasadzie to by coś zjadł. Aga odwracała go na brzuszek, a on jest już tak silny, że dźwiga się cały do góry, jak mały żółwik w jasnej czapeczce z napisem "Free smiles". Ależ on ma silne płuca. I jak skutecznie domaga się jeść. Przy mnie wyłoił pół butelki mleka. Po jedzeniu Agnieszka kładzie go sobie na ramieniu, a on tak śmiesznie chrumka. Próbuje odchylić się, żeby spojrzeć na Agnieszkę. Rusza małymi piąstkami, ma takie maleńkie ramionka i tak zgrabnie wygląda w swoim niebieskim pajacyku w zielone potworki.
Aga położyła mi na kolanach poduszkę, a na niej Kostka. Serce mi waliło jak oszalałe, żebym tylko nie zrobiła mu krzywdy, żeby nie spadł, żeby mu było wygodnie. Specjalnie dla niego założyłam brzęczącą bransoletkę, żeby w razie czego czymś go zająć. Ma duże, błękitne oczy i już teraz przeważnie trzyma je otwarte. Nachyliłam się, żeby przyjrzeć się jego rzęsom. Ile w tych oczach światła, jasności i czystości. I już sama nie wiem, czy bardziej jest teraz podobny do Agi, czy do Marcina.
Aga usiadła obok mnie, a wtedy Kostek zaczął patrzeć na nią. A wtedy stał się cud. Doznałam objawienia. W kąciku chłopięcego oka zobaczyłam, że dobija się w nim cała twarz Agnieszki. Dlaczego nie miałam żadnego profesjonalnego aparatu ze sobą, gdzie był jakikolwiek właściciel sprawnego aparatu, żeby taki widok utrwalić? Jakkolwiek kiczowato to brzmi, tęczówka Kostka była jak ramka na zdjęcie Agnieszki. Trudno mi będzie zapomnieć ten widok.
Tak mocno się w nią wpatrywał. Jakby uczył się jej na pamięć. A mnie ten widok tak w środku ukłuł i ocieplił jednocześnie. Jaki oni oboje piękni. Aga patrzy na niego z taką miłością, ciepłem, tak uważnie, Kostek uspokaja się, kiedy się go przytula.

Kiedy od nich wyszłam, lunął rzęsisty deszcz. Przyskrzynił mnie pod dachem przy pralni. Zobaczyłam, jak na chodnik spadają coraz większe i coraz gęstsze bryłki gradu. Patrzyłam zafascynowana, jak nagle cała ulica płynie. Deszcz pryskał na moje niedorzeczne baletki w kolorze ubrudzonego koralu i chlapał na atramentowe rajstopy. Bębnił o parasol, jak szłam na przystanek. Całe łąki przy Saskiej pokryły już mlecze i tulipany samosiejki w takim fioletowo-fuksjowym kolorze. Jak niesamowicie to wygląda, kiedy wysiada się z dusznego autobusu.

Błogosławieni ci, którzy umieją śmiać się ze swojej głupoty, albowiem będą mieli ubaw do końca życia. Na balkonie zostawiłam świeżo wyprane bluzy i spodnie. Deszcz je uprał raz jeszcze, więc moim zadaniem było je tylko odwirować. Po południu czytałam i popisywałam. Wszędzie cisza, nikt nie dzwoni, mama ma dobry humor, rozmawiała z Ciocią Mirką i dzisiaj niesie ją jeszcze wczorajsza wizyta u pana doktora, który powtórzył jej milionowy raz to, co klepię od lat ja, jak również otoczenie: "pani choroba to pani mama". Tak właśnie. Mama lubi to słyszeć. A jeszcze bardziej lubi nic z tym nie robić.  

Wczoraj po południu z Afgańską Siostrą poszłyśmy do Parku Krasińskich, gdzie pachną drzewne soki i gonią się po trawnikach sroki. Pożarłyśmy olbrzymie falafele, a potem poprawiłyśmy nieskończenie kalorycznymi goframi z lodami i musem owocowym. Myślałam, że umrę przez wybuch. Na szczęście zwariowała tylko insulina. Jestem pewna, ze za to obżarstwo pójdziemy do piekła, ale na drogę weźmiemy takiego gofra. Do Kina Muranów miałyśmy pięć minut piechotą, ale, oczywiście, akurat jak wyszłyśmy, lunął deszcz. Nie miał dla nas litości. Szybko zorientowałam się, że nie ma co z nim walczyć. Nawet parasol na niewiele się zdał. Ale jakie to było niecodzienne, że kałuże mogę przesadzać jednym susem. W butach chlupotała mu Warta, miałam mokry nos i zachlapane okulary. Spodnie kleiły mi się do nóg, ale miałam tak potężne poczucie sprawczości i szczenięcej jakiejś beztroski.

Śmierci, byłaś taka daleka. Tak, jakbyś nie miała do mnie dostępu. Pamiętałam Cię jak przez mgłę, jakbyś mi się przyśniła. Maj zaczął się boleśnie, ale jednak nie masz nad wszystkim władzy, bo Babci nie potrafisz zabrać całej. Kwiaty przebijają się przez beton, nawet na pustyni pojawia się jakaś roślinność, choć trudno tam o kroplę wody. Wspomnienie po zmarłych z czasem przestaje boleć, odchodzi razem z zapamiętanym zapachem i cierpkim posmakiem porzucenia.
A potem nagle okazuje się, że potrafisz stać za węgłem, tak, jakby Cię wcale nie było. Próżno się pysznisz. "Licha w Tobie siła, /Skoro ci, których — myślisz - jużeś powaliła, /Nie umrą, biedna Śmierci".

Zostań tam, za rogiem.
Proszę, nie podchodź.
Nie wiosną.

Joanna Lech, "Sztuczki"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz