niedziela, 1 maja 2016

Bitte, stirb

Takimi słowami na ustawieniach Hellingera zwracaliśmy się do tych, którzy ciążą ku śmierci i którzy próbują nas za sobą pociągnąć. Tymi słowami zwróciłam się wczoraj do Babci.

Zaczął się etap agresji niepohamowanej, wychodzenia z domu i opowiadania o tym, jak to mama ją skatowała, zbiła, trzymała na sznurku, wiązała postronkiem i kopała. Przecież wiem, że to nieprawda. Babcia wygląda jak trzynaście miliardów dolarów. Ma doskonale ustawione leki, opanowaną cukrzycę i migotanie przedsionków. Rozrusznik nie pozwala jej umrzeć. Tylko Alzheimer coraz odważniej sobie poczyna. Mama wygląda jak nieszczęście. Kropka ma coraz bardziej siwy pyszczek i chowa się pod stół. I na to wszystko przyjechałam ja - nie mogąc nic, goniąc Babcię po nocach po domu, kiedy sięga po nóż i odgraża się, że mamę ukarze.
Siedziałam w nocy przy łóżku Babci i, gładząc ją po policzku, prosiłam, żeby umarła. Żeby już się nie męczyła. "Babciu, spełniłaś już swoją rolę. Możesz już odejść, ja Ci pozwalam".
Już cały blok wie, co z Babcią się dzieje, bo poszła do sąsiadów szukać pomocy po rzekomym pobiciu. Mamie nie da się przetłumaczyć, że to czas na leki wyciszające, bo choroba zabiera godność nie tylko jej, ale również otoczeniu. Do mamy nie dociera, że to choroba, a nie działanie z premedytacją.
Pilnowałam, żeby Babcia zjadła śniadanie. Trwało to dwie godziny. Miałam wstręt do siebie, bo udawałam, że wypijam kieliszek Neospasminy. Użyłam fortelu, żeby Babcię wyciszyć i żeby spała. Wykorzystałam to, że mi ufa. Że nie podejrzewa mnie o to, że próbuję ją otruć albo zabić. I podałam jej Neospasminę. W kieliszku, tak, jak lubi. Powiedziałam, że to lek na serce. 

Wczoraj w drodze do mamy i Babci cudem uniknęłam śmierci. Jechałam pod słońce. Wokół mnie sady i pola, złociste promienie popołudnia i Fisz Emade z głośnika. Pomyślałam, że ten świat nie jest najbrzydszy i najgorszy. Z naprzeciwka jechały trzy samochody osobowe. Miałam już do domu niedaleko. Byłam spokojna i szczęśliwa, że jest już maj, dożyłam kolejnej wiosny, jeszcze widzę, czytam i umyłam okno.
Nagle z prawej strony zobaczyłam, że na trasę wbiega młody jeleń. Piękny, umięśniony, gładki, z delikatnym porożem. Wiedziałam, że nie zdążę. Zahamowałam ostro, ale wiedziałam, że za chwilę ABS zablokuje mi koła i stanę w poprzek drogi. Zagrożę tym samym jadącym z naprzeciwka. Wolę sama zginąć. Hamowałam silnikiem, choć byłam już kilkanaście metrów od jelenia. Miał takie jaśniutkie umaszczenie, w kolorze cappuccino. Ze srebrzystą poświatą. I nagle, kiedy już byłam pewna, że wpadnie przez przednią szybę i zginiemy razem, jeleń stanął na tylnych nogach i odbił do rowu, przednimi racicami o kilkanaście centymetrów mijając moją maskę.
Kropka tak robi, jak ktoś za szybko wykona krok, a ona boi się, że nadepnie się jej na łapkę. 

Zatrzymałam się kilkadziesiąt metrów dalej. Uderzyła adrenalina. Drżały mi ręce i stopy. W piersiach czułam miętowy poświst. Zabolały mnie uda.
Pochyliłam głowę przed majestatem natury.

Żyję.

Jeszcze jeden dzień.

Znów się udało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz