niedziela, 19 czerwca 2016

Ciągle jestem

Lato w pełnej krasie. Na Sadybie na bazarku można kupić jaśmin w słodkich, pachnących kiściach. Ulice zakwitły truskawkami i malinami, fasolka coraz tańsza, na Zwycięzców do przechodniów uśmiechają się karminowe pomidory. Parki są pełne rodzin z dziećmi, rowerzystów, miłośników jogi i ociężałych po zimie wiewiórek, którym na nic się zdały gromadzone pieczołowicie orzechy, bo mrozu było jak na lekarstwo. Susza wielka. Na środku Wisły przy Moście Poniatowskiego łacha piachu powiększa się każdego dnia coraz bardziej, za chwilę przestanie kursować prom na drugą stronę rzeki. W międzyczasie w Polsce wichury zrywają dachy, łamią drzewa i zabijają ludzi. Hala Koszyki pięknieje, za chwilę ją otworzą, miłośnicy jedzenia o wysokiej jakości i kulinarnych snobizmów będą mieli gdzie chadzać i zaglądać. W Deseo na Angorskiej przyjmują zamówienia na torty na Dzień Ojca. Lewa ręka dobrze przyjęła wlew i bolała mnie tylko przez trzy dni. Pani obok dziwiła się, że nie przyjmuję Methotrexatu. Pod blokiem silna grupa pod wezwaniem wyremontowała pięknie parking, a mimo tego wciąż nie ma gdzie stawiać samochodów. Francuska zamieniła się w jedną wielką imprezownię i po raz tysięczny podziękowałam losowi, że mieszkam dwie ulice dalej, gdzie nie słychać pokłosia imprez i okrzyków nad pizzą. Iwona chwali mnie, ze wzmocniłam mięśnie brzucha, tylko biodro trochę się usztywniło. W Promie Kultury na Brukselskiej otworzyli dach, posadzili kwiaty i mieszkańcy Kępy chętnie chodzą tam oglądać zachody słońca. W mediach nie ustają pytania o to, czy jesteśmy demokratycznym krajem i czy nasza reprezentacja zjadła odpowiednio sycące śniadanie. Menu piłkarzy oraz wygrana z Irlandią Północną przyćmiły na szpaltach wiadomości o masakrze w Orlando, piłka padła nam na mózgi i odbija się rytmicznie.
Jestem zabiegana, zapracowana i zmęczona. Tyle że nie mam się na co skarżyć - jak to dobrze być zmęczoną od nadmiaru pracy, a nie od nadmiaru bólu. Ile mi jednak leczenie biologiczne daje radości - nawet tym steraniem, zmęczeniem. Przecież zanim dostałam życiodajny lek, po śniadaniu kwalifikowałam się tylko z powrotem do łóżka. A teraz biegam, pędzę, jeżdżę autobusami, tramwajami, samochodem, spotykam się z ludźmi, słucham ich aktywnie, a w tym tygodniu czekają mnie Kraków i trzy wywiady.
Czasami nie poznaję samej siebie. To wtedy, kiedy zatracę się w codziennych zajęciach, czasem tak żałośnie bezzasadnych albo niewartych gromadzonej w nich energii. A czasem takich, których owoce wracają do mnie z opóźnieniem, ale za to dźwigam ciężar klęski urodzaju. Tak jak po wywiadzie w Vedraną Rudan. Trudnym, ciężkim, bo i Vedrana jest partnerem do rozmowy trudnym, słusznie nieufnym i zaawansowanym w przemyśleniach. Na koniec naszego spotkania dziękowała mi, powiedziała, że jak na gimnazjalistkę jestem wyjątkowym filozofem i pytała, czy w szkołach uczą filozofii. A potem napisała mi po chorwacku w dedykacji - "dla Kasi - kobiety, którą podziwiam". Do tej pory nie mogę uwierzyć, że można mnie za coś podziwiać. Za pytania, które jej zadałam? Pytania będące dowodem na słabość? "Jak by pani nazwała relację matka-córka? To rola, układ, z może dwie strony lustra i przestrogi" albo "Co by pani powiedziała kobietom, które stoją w obliczu wyzwania przeprowadzenia matki na drugą stronę? Skąd mają czerpać na to siłę, jeśli same dostały od matki za mało?" Wielkie to było dla mnie przeżycie - rozmowa z nią. jestem szalenie ciekawa, czy Kultura Liberalna będzie łaskawa ten tekst opublikować.

Największa i koronna radość ostatnich dni i miesięcy to Konstanty. Nie mam swoich dzieci, o ich rozwoju nie mam wyblakłego pojęcia, ale jestem na dwieście procent pewna, ze Kostek rozwija się szybciej niż inne dzieci. ma takie mądre oczka. I bodaj to pierwszy i jedyny póki co mężczyzna, który na mój widok uśmiecha się, skupia na mnie wzrok maksymalnie i reaguje uśmiechami na moje narracyjne wygłupy. Nie wiedziałam także, że moje wprawki z klasy fortepianu i perkusji kiedykolwiek przydadzą mi się w życiu w warstwie praktycznej. A tu niespodzianka. Wygrywane triady i triole na plastikowym stołeczku po Kostkowej konsumpcji okazały się dla Kostka inspirujące i ciekawe (jak by to powiedział pan Andrzej). Agnieszka coraz bardziej w swojej matczynej roli mi imponuje. Marcin tak samo. Aga mówi do Kostka poważnie, choć z matczyną czułością. I tak śmiesznie się z nim bawi, głaszcze go po brzuszku, karmi piersią i mówi: "kocham cię". Tak po prostu, a wtedy Kostek na chwilę cichnie, jakby wypowiadała jakieś zaklęcie. Marcin też jest w tej relacji piękny. Oddany i odpowiedzialny. I za każdym razem, kiedy chwyta go jak kociątko i sprawnie podnosi do góry, zastygam w oczekiwaniu na minę chłopca. Zawsze jest zdumiony, kiedy może oglądać świat z innej perspektywy.
Myślę sobie, że to jego rozbrajające ruchy szczęką to może być złość. może złości się, że nie może powiedzieć, co mu nie odpowiada? Bo póki co jedyny sposób na wyrażenie czegokolwiek, to właśnie płacz. Taki suchy, bez łez, w krzyk przechodzący. Jaki to cud, że mały człowiek tak skutecznie umie się domagać uwagi i zainteresowania. I jakie to przykre, że taką umiejętność z wiekiem zatracamy albo zamieniamy na manipulację.
Na spisywanie zasługują również dialogi Agnieszki i Marcina. To se ne vrati i może po latach jak to przeczytają albo usłyszą, będzie to dla nich zabawne. Albo wręcz przeciwnie.

- Kiedy był karmiony?
- Jak była kupa.
- A kiedy była?
- NIe wiem, sprawdź w aplikacji.
- No nie powinien być głodny.
- Bo nie jest.
- To dlaczego wrzeszczy?
- To go zapytaj.
- Chce na ręce.
- Skąd wiesz?

No właśnie: skąd wiedzą? Skąd się bierze ta wiedza, że taki a nie inny wrzask oznacza głód albo konieczność zmiany pieluchy? "Kiedyś malowałam paznokcie, bo chciałam. teraz maluję, żeby nie było widać, że przed chwilą przewijałam Kostka" - mówi Aga z rozbawieniem, ale też z pewną grozą powagi sytuacji. I te oczy. Takie czujne. Zasłuchane. Jak dziecko potrafi zmienić nawet physis człowieka. Aga jest moją Mistrzynią. W tamtym tygodniu wybrała się na siłownię, choć nie ma na to czasu ani siły. Mówi, że przeszkadza jej to, co zgromadziła podczas ciąży, choć teraz podoba mi się jeszcze bardziej. Zawsze była bardzo szczupła i teraz nie jest inaczej. Tylko widać, że karmi. No przecież potrzebna jest do tego tkanka tłuszczowa. Ale przy tym Aga ma kształty bardziej kobiece, bezpieczne. Pełne. Spełnione może?
Marcin robi przy Kostku śmieszne miny. A najbardziej lubię jego pełen ciepła i chyba jakiejś poważniejszej refleksji uśmiech, kiedy gadam nad Kostkiem trzy po trzy, żeby tylko się nie rozwrzeszczał. przeraża mnie ten moment bezsilności. Że Kostek się rozpłacze, a ja nie będę wiedziała, co zrobić. I jak mu przynieść ulgę. Albo go uspokoić. Przecież takie rzeczy wiedzą tylko Rodzice. Do tej Tajemnicy nie mam dostępu.  



Jak bardzo warto było przejść przez to wszystko, żeby zobaczyć, że na mój widok Kostek się uśmiecha. A przecież nic o mnie nie wie. Nie wie, kim jestem, nie wie, co robię, nie ocenia i nie pyta. Czeka tylko na widok i dźwięk. I cieszy się - tak czysto, tak po prostu. Jest ucieleśnieniem życia i radości.
Dziś rocznica ślubu Agnieszki i Marcina. Najbardziej odjechanego ślubu, na jakim w życiu byłam. Drugiego takiego nie będzie. Śmiałam się dzisiaj na wspomnienie mailingu, jaki Marcin rozesłał do wszystkich uczestników rzymskiej wycieczki. Rżałam najbardziej na podpunkcie, który mówił o porannym szabrze na rabatkach włoskich, żeby zgromadzić kwiaty na ślub i stroik dla Agnieszki. Miałam ambitny plan zrobić im niespodziankę i przygotować ciasto z musem truskawkowym. I wszystko szło nawet bardzo dobrze, tylko że dałam za mało żelatyny, ciasto się nie ścięło. Ale wiem, z czego to wynika. Dzisiaj w ogóle jestem przez cały dzień rozbita i pokopana. Wróciłam wczoraj od mamy, bo musiałam zostawić Kropkę na czas jakiś. W tym tygodniu jadę na dwa dni do Krakowa, przecież nie wrzucę nikomu opieki nad psem na głowę. Afgańska Siostra wychodzi do pracy o 6 rano, a Toot wtedy wraca z imprezy nad rzeką. Krysia ma Miodka i niech jej to wystarczy. Zatem pies po dwóch tygodniach na saskokępnym wywczasie wrócił do mamy. I od razu widać było, ze ta sytuacja jej nie pasuje. Od Babci ucieka, ucieka od śmierci, widoku laski i zapachu odchodzenia. Tak bardzo dostałam w ciągu doby u mamy w kość, że dzisiaj Eugenia rozsiadła się we mnie we wszystkich możliwych dostępnych jej rejestrach. W pewnym momencie aktywowała również wyrzuty sumienia, że nie jestem z Agą i Marcinem tego dnia. Ale żaden ze mnie pożytek, kiedy jestem zgięta w pół, a wyrazem twarzy odstraszam nawet pokutujące dusze. Mam plan pojechać do nich jutro przed konferencją prasową. I chociaż uściskać. To w końcu Im zawdzięczam życie.


Przeżyłam z Kropką piękne dwa tygodnie. Kiedy mamie było naciężej, bo Babcia miała zmienione leki, postanowiłam, ze pies przyjedzie do mnie. Znękany, z zapaleniem ucha, ciążą urojoną i strachem w oczach. Pod wpływem zachowań Babci chowała się pod stół i do krwi wygryzała łapy. To taki papierek lakmusowy domowych zachowań. W Warszawie pod wpływem zmiany diety, wielogodzinnych pomyziań i długich spacerów odżyła, zrzuciła trochę nadmiaru tłuszczyku i oczy miała bardziej błyszczące. Pobiła ze mną Rekord Guinessa na Psiej Górce w Parku Morskie Oko - w ramach Big Book Festivalu ścigałyśmy się z całym światem w ilości jednocześnie czytających psów i ludzi. Jej nieopisany spokój zaowocował trzema wywiadami - jednym radiowym i dwoma telewizyjnymi. Nawet zniosłyśmy dzielnie panią redaktor Telewizji Republika, która w zdumieniu zapytała, jak się z tym czujemy, ze ktoś nas zmusza do siedzenia na trawie w słońcu i czytania wśród innych psów. Jaka ta pani musi być smutna. Pewnie ktoś jej każe zadawać takie pytania.
Kropka poznała również nową ciocię - Toot, nad którą wciąż kołują ciemne chmury Szeolu. A później w Relaksie Kropka piła z nami kawę, a niedaleko siedziała Anita Werner we własnej osobie. Czyli ona pija tę samą kawę, którą zwykli śmiertelnicy, Jakże to zaskakująco przyziemne i uspokajające.
To niezwykłe, że do domu z pracy wracałam jak na skrzydłach. Bo ktoś tam na mnie czekał, zakopany w moją pościel i poduszki, ze złości rozrzuciwszy wcześniej wszystkie zabawki i wędzone królicze uszy, które zostawiałam jej na dywanie, gdyby złość z powodu mojej nieobecności była trudna do zniesienia. A potem te skoki piski na mój widok, tak po prostu. Bo mnie widzi. Bo przyszłam. Bo jestem. Dzisiaj, kiedy obudziłam się bez niej, rozpłakałam się. Ból stał się dotkliwy, przyciemnił mi poranek, zepsuł i rozjechał dzień. Przy Kropce nawet wstanie na okoliczność wlewu o 4.15 nie było takie potworne, bo wcześniej czekał nas spacer w wysokiej trawie i polowanie na osiedlowe gołębie. Tylko czy wolno mi ją zabrać od mamy na stałe? Z powodu jej nieobecności mama nie wychodziła z domu przez dwa tygodnie w ogóle. Kropka pewnie nawet nie wie, jak ważną rolę ma do odegrania i jak bardzo wszystkim nam pomaga. Tylko Babci już pomóc nie może. Nawet ona.



W domu pod wpływem opowieści o Kostku moja mama wyciągnęła stare zdjęcia. Nie widziałam ich wcześniej. Zaskakujące, że dziś z dziesięciodniowego pobytu na Rodos przywozimy pięć tysięcy slajdów. Z czasów mojego dzieciństwa zdjęć mam piętnaście. Na większości jestem z Babcią. Trzyma mnie dumna, prezentuje całemu światu, jakbym jednym ruchem ręki kasowała całą listę UNESCO.
Na pięciu - ja i moja mama. Karmi mnie twarożkiem trochę na siłę, a ja mam minę, jakbym miała za chwilę opluć obiektyw. Na drugim nachyla się nade mną, kiedy drę się w łóżeczku. Na trzecim stoję pomiędzy mamą i Babcią w ogrodzie u Antczaków, a obie patrzą w obiektyw. Mama nade mną nachylona. Na czwartym mama próbuje podciągnąć mi spodnie, a ja wciskam głowę między jej kolana, ściskam w piąstce jej sukienkę i wyglądam, jakbym chciała w tym uścisku wytrwać. Pieprzyć gacie. Chcę w tym przytuleniu być zawsze. I najważniejsze zdjęcie. Ja w siermiężnym wózku spacerowym również w ogrodzie u Antczaków, na ścieżce, siedzę uśmiechnięta i szczęśliwa jak Myszka Miki. Nachyla się nade mną mama i też się uśmiecha. Ładne to zdjęcie, takie ciepłe, choć już wyblakłe. Niepozorne. Standardowe. Nic na tym zdjęciu nie zapowiada katastrof, kataklizmów, łez i rozpaczy. Nic śmierci na tym zdjęciu nie zapowiada. Tylko pachnące w środku Bałut zioła, odchodzące lato, słońce, sukienka w kwiatki i dmuchany kot Filemon, który piszczał, kiedy naciskało mu się brzuszek. Pamiętam ciągle, jak pachniał i jaki był w dotyku. Gładki. Oddawał chętnie sztuczne ciepło dziecięcej rączki.


W Warszawie próbowałam to zdjęcie oprawić w ramkę. Kiedy już wyjęłam tył, ramka wysunęła mi się z rąk i z łoskotem runęła na płytki w kuchni. Szybka rozbiła się w drobny mak. Najwyraźniej na to zdjęcie jest jeszcze za wcześnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz