środa, 6 lutego 2019

Wszystko w swoim czasie

Wpis konsytruowany na raty, pomiędzy jednym, drugim, trzecim badaniem krwi, szescdziesiąta konsultacją, schodzeniem po schodach, jezdzeniem windą i przesiąkaniem posmrodem Niedźwiedziowego gabinetu. Dopiero końcówka spokojnieksza, opisana na kilka godzin przed operacją, bo cały pokój śpi.

Otęchłam trochę po wydarzeniach z poniedziałku, ale to nie znaczy, że osiągnęłam jakąkolwiek równowagę wewnętrzną.
Tym bardziej, że moja historia zatoczyła koło, bo właśnie powitałam się ponownie z encortonem. Niepotrzebnie uprzedzałam się do doktor Ines, która okazała się całkiem przytomna, rozsądna i uważna, bo... sama choruje. Orzekła oficjalnie, że weszłam w rzut, a obecny tydzieńto ostatnie chwile na operację. W przyszłym tygodniu choroba zajęłaby oczy. Znów bym oślepła.

Pani doktor, powiększając zdjęcie rentgenowskie, wytłumaczyła mi, że osteoporoza bierze się również z odciążania nogi lewej. I ze nie tylko kość jest cieńsza i słabsza przez to, tylko jeszcz etalerz miednicy i wszystko, co dotyczy mojej części lewej. Na zdjęciu zobaczyłam, że na mojej lewej kości udowej widnieją jakieś tajemnicze znaki, które przypominają rozsypaną konstelację. Niedźwiedź tylko burknął, że to był zawał kości.
Sprawdzam. Czytam. Zawał kości powstaje przez przerwanie dopływu krwi tętniczej do miękkich części w nasadach kości. Zazwyczaj obejmuje nasady kości udowych oraz drobnych kości nadgarstka i śródstopia. U mnie zawał nastąopił w miejscu kości, które przypada na połowę uda. Wiem, gdzie to dokładnie, Mogę pokazać ręką. To część nogi zawsze chłodniejsza i bardziej wymagająca. Sztywna.
Przypomniało mi się, jak dziwiłam się, że głowa kości udowej może mieć migrenę. A teraz jeszcze zawał. Na co jeszcze chorują kości? Bo na gruźlicę na pewno. Martwica to banał, ale jak się dowiem jeszcze o jakichś kostnych ekscesach z gatunku chrapania kości albo nietrzymania osteoblastów, to klęknę. A nie, nie klęknę, bo mnie kolano boli.

Dwa dni konsultacji, padak, przerażeń i zwątpień. Wściekły Niedźwiedź, wściekły ordynator, załamana ja, tysiące wiadomości i smsów, na któe nie nadążałam odpisywać alb nie wiedZIałam, co odpisać. Chyba że odpisuję to samo: „nie, nie wiem, co ze mną, nie wiem, kiedy, nie wiem, o któej godzinie mi odpowiedź. Nie wiem, czy mnie wypiszą, nie wiem, czy się podejmą, nie wiem, jakie leczenie włączą w ostateczności, nie wiem, co mówią, bo do mnie nie mówią, mnie nie słuchają, traktują mnie jak idiotkę. Niedźwiedź wściekał się na mnie – próbowałam przeforsować pomysł z operacją, a potem włączeniem immunosupresji. Niedźwiedź nie daje mi skoińczyć zdania, przeerywa słowani: „posłuchaj mnie wreszcie, posłuchaj mnie wreszcie”. I mówi to zawsze wtedy, kiedy ja odpowiadam na jego pytanie albo kiedy odpowiadam na to, co ma do zaproponowania.
Jakież było zdziwienie Niedźwiedzia, kiedy udało mi się z doktor Ines wypracować kompromis. Pani doktor wysłuchała mnie dokładnie, wytłumaczyła, po czym nie olała mojej propozycji z imunosupresją, tylko zaproponowała jej inny, bezpieczniejszy wariant. Kiedy zaczęłam błagać, zeby nie włączała Encortonu, uświadomiła mi, że póki co medycyna nie zna skuteczniejszego środka do walki z zapaleniem. A hreabia, któy onbegdaj nieraz narobił mi siary, w dawce 10 mg nie jest tak miażdżący, a przy tym skuteczny. Kiedy zaproponowałam włączenie tydzieńpo operacji leczenia biologicZnego, pani doktor stanowczo zaoponowała. Powiedziała, że widziała rany, które całkowicie otwierały się po podaniu wlewu z leku biologicznego. Więc ustyaliłyśmy (razem, razem!), że teraz zostajemy przy Encortonie, operacja, potem czekamy na zagojenie się rany. Kiedy samodzielnie odpadnie ostatni strup, wjeżdżam do Instytutu na wlew. Zaproponowałam, zeby się jeszcze w razie czego okopać. I pani doktor też poszła za moim tokiem myślenia: poinformowała NFZ o przygotowaniu dawki w kategorii ratującej życie. Bo nigdy nie wiadomo, jak Eugenia zareaguje na trzpień wbity młotem do kolana. Może być tym lekko urażona. No, chyba że się zachwyci.
I jak poszłam do Niedźwiedzia z ustaleniami, to mi przeyrwał, zagadywał, udawał, że trzeba było już dawno zoperować i w ogóle. Wykręcał się. Ale ja zauważyłam, że pani doktor mnie polubiła,niejednokrotnie rozmawiałą ze mną na korytarzu, od dwóch dni jest niemal moją ulubioną ziomalką, chociaż ma dziwne zamiłowania. Ale na korytarzu zaczepiła mnie i opowiadała o swojej ulubionej bajce, a w zasadzie to filmie familijnym o robotach, Walnęłam jak dekiel, ze może to Jetsonowie (wszak na Flinstone'ach) zna się tylko doktor Kopacz), ale pani doktor przytacza mi treść filmu, opowiada o jakiejść miłości dwóch robotów, ale tytułu nie może sobie przypomnieć. Ja mam tytuł na końću języka, widzę już oczami wyobraźni i pamięci plakat do filmu, pani doktor w tym czasie opowiada, opowiada, snuje tę opowieść o robotach, któe nastałym boi jako ludzkość się zspsuliśmy, mało się ruszamy, pani wie, ta otułość jeszcze, taka amerykańska, głównie w samochodach i jeszcze wyniszczamy środowisko oplatikiem i śmieciami i globalne ociepolenie, bo wyrzucamy śmieci...
-Wall-E!!!- rozdarłam się na cały korytarz, albowiem tytuł sobie przypomniałam, mimo zmęczenia, stresu, encortonu, chodzących wokół mnie ludzi. I na koniec uśmiechnęłam się z satysfakcją, że wpadłam na to tak zacnie i w sumie prędko.
Pani doktor przekrzywia ptasią głowę, mruga oczami zmienionymi przez chorobę i leki, mruga, po czym głosem dziecinnym imituje głos robota, mówiąc:
Wall-E! Wall-e!
No i wtedy pomyślałam, że na szczęście oprócz mnie jest jeszcze w tym olbrzymim szpitalu ktoś, komu należałoby zlecić konsultację psychioatryczną, ale wszyscy uznają, że nie wypada, bo to jednak reumatyk.
Z daleka na korytarzu widzę, jak Niedźwiedź kręci się po oddziale, dzisiaj chyba nie operuje, załatwia papiery, daje GPSy, zagaduje pielęgniarki, żuli od nich kawę. I łypie, że pani doktor już któryś raz z kolei rozmawia ze mną, sama zagaduje, nie uważa mnie zatem za skończoną idiotkę, tylko ma o mnie jakie takie mniemanie. Powiedzmy., Albo po prostu w chorobie się znalazłyśmy, chociaż ona ma RZS, a ja zmagam się z ZZSK.
Po południu przyjechała Krysia, przywiozła mi książki, czytała mi na głos nowy Tygodnik Powszechny, potem zażądała wspólnych ćwiczeń przy barierkach (kocham to, jak Krysia nazywa to gimnastyką i jeszcze nieprawidłowo akcentuje). W międzyczasie kilka razy mijało nas wielu istotnych ludzi, m.in. ordynator, konsultanci, profesor, u kjtórego zostawiłam 300 złotych swego czasu, ale bardzo źle mówił o traumatologach, więc uznałam go również za szrot. Aż tu nagle schodami idzie Niedźwiedź. Musi, że wraca z kantyny. Albowiem na widelcu buja mu się całkiem dorodny kawałek zimnych nóżek. Niedźwiedź z galantyną wchodzi poo schodach, nie patrząc na nikogo, a drugą ręką obsługuje telefon. Nagle Krysia w bezmiarze swojej prostolinijności teatralnbym szeptem, który brzmiał w tej sytuacji jak stadionowy wrzask, pyta:
Czy to ten pan doktor ma trzymać palec w twojej panewce?
Miałam ochotę ją niezwłocznie zamordować, ale i tak to byłoby na nic. Słowo się rzekło. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak Niedźwiedź z plaśnieciem rzuca w nas kawałkiem galantyny wbitym w widelec, ale on tylko na schodach jeszcze zagryzł je i na pewno obsługiwał WhattsAppa. Odetchnęłam, że jest szansa na życie.

Przerwa na suchary
Pan z sali numer sześć, zapytany przez pielęgniarkę, czy wie, co zrobić z czopkiem, zapewniał, że oczywiście. Następnego dnia miał operację, a każdy operowany musi duszę oczyścić, żeby nie wydalić niczego na lekarza. Szczególnie newralgiczni są ci od bioder. Więc pan z tamtej sali zarzekał się, że owszem, wie, co z czopkiem zrobić. Po czym połknął go w całości, z celofanem. Rzyga trzeci dzień.

Wczoraj na obiad serwowane były zupełnie już zimne kopytka. Pomyślałam, że to flagowa potrawa w menu oddziałów ortopedii.

W sali 5 i 6 jest dwóch budrysów z połamanymi miednicami. Panowie licytują się, kto ma gorzej, ale to nie przeszkadza im w prężeniu muskułów i popisywaniu się, chociaż jeden chodzi o kulach, a drugi ledwo jest w stanie wysiedzieć na wózku. Drzwi do łazienek dla chorych są przesuwne, żey było wygodniej. Najpierw wjeżdża się do pierwszej śluizy z toaletą i umywalką. Jak się ją przejedzie, przesuwa się drugie drzwi, a za nimi jest sprzęt do mycia chorych leżących.Rzadko używany, bo chorzy leżący nie dają się myć. Bo boli.
Panowie wieczorem jeżdżą i chodzą do toalety, żeby jarać. Pielęgniarki ich nawet nie gonią, bo i jakże i po co. Wiadomo, że jak nie tu, to wyjadą na mróz palić. I dzisiaj ten mocniej połamany Maciek powiedział, że ta łazienka to jak peron 8 i trzy czwarte. Śmiałąm się z tego chyba pół godziny.

Na oddziale każdy z poznanych chorych zasługuje na oddzielny wpis, bo ludzie są tu kolorowi, radośni, dziwni, cierpiący, orygnalni, nudni, nieprzewidywalni, ładni, zrospaczeni, spełnieni, sfrustrowani i żadni. Czuć tu jednak niebywały kosmos różnorodności i chyba nawet jestem w stanie określić, co sprawia, że o tym oddziale mówi się w kategoriach legendy. Niebywała serdecznosć, wewnętrznby idiolekt, specyficzny sposób porozumiewania się lekarzy z pielęgniarkami, serdeczność wzajemna (no, chyba że w grę wchodzi ordynator) – to wszystko zjawiska, których do tej pory nie zarejestrowałam, a przecież na kilku oddziałąch już leżałam i kilka szpitali widziałam. Chyba zaczybam rozumieć, dlaczego Niedźwiedziowi tak trudno stąd odejść, a być może w ogóle tego do świadomości dopuścić nie chce. Ale przecież ja jego odrębność szanowałam od początku. Nie narzucałam niczego. Tak bardzo chciałam tylko sprawić, żeby był choć odrobinę mniej zmęczony.

Zanim późnym popołudniem dowiedziałąm się, że jednak będą mnie operować jutro od rana, nastąpiła seria zdarzeń, które były jak z filmu. Ale dzuś nie mam już siły ich porządkować. Potem się na tym skupię. W każdym razie jutro planowo oiperacja. Planowo. Bo kto tam wie, co jeszcze się wydarzy, kto z grafiku spadnie.

Największa niespodzianka spotkała mnie wieczorem.
Obdzwoniłam, kogo mogłam, a jak nie mogłam, to wysłaąłm smsy. Sprawdziłam jeszcze, czy do swiadomości mojej mamy nadal nie dociera fakt, że czeka mnie jutro krwawa i ciężka operacja. Nie, nie dociera na szczęście. Za to mama odkryła program „Oddaj fartucha”, o czym nie omieszkała mnie poinformować. Powiedziała mi rówież, że nie ufa mojemu operatortoei, bo przypomina jej Moczkowskiego, któy spierdolił dwie operacje, kiedy byłam dzieckiem. Więc podniosła mnie na duchu zacnie. Ale przecież na jej pomoc zawsze moigłam liczyć.
Wracam z rozmowy telefonicznej z mamą, smutna, choć na operację się cieszę, jestem już zmęczona: czekaniem, bólem, rzutem, drastycznością objawów, wprost wyrażanym niebezpieczeństwem operacji. Niech to się już skończy.
Idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość. Korytarz jest długi, są na nim palmy. Odkryłam kąt, w którym składowane są stare łóżka. Niepotrzebne. Tak jak rowery sdo ćwiczeń i kettlery do ćwiczenia barków. Czuję się takim sprzętem trochę, jak idę na oddział, takim niepotrzebnymm zawalającym. Sio, złe myśli. Mama mnie nie widzi. Mama widzi „Oddaj fartucha”. Ale to nie znaczy, że inni mnie nie widzą. Skręcam z windy, mocuję się z ciężkimi drzwiami oddziału. Kule zawadzają. Myślę, że teraz Jadzia będzie szaleć, wariować, chrapać, nie będę mogła zasnąć, nie wiadomo, czy znów z grafiku operacyjnego nie spadnę.
Nagle widzę dwie znajome, uśmiechnięte, młode, promienne twarze. I myślę sobie: Jeeezu, ale jestem chora, ale mam rzut, mam zwidy. Widzę Witka z Alą. Tyle kilometrów od Płocka ich widzę.
A potem myślę sobie, że może jednak pod tymi palmami umarłam, bo oni idą w moją stronę, więc chyba mam zwidy zaświatowe. A potem zaczynam płakać, bo dociera do mnie, że przyjechali do mnie. Specjalnie do mnie. Po pracy. Zmęczeni. Tyle kilometrów.
Pokazują mi, że jestem dla nich ważna.
To, co robią, jest czyste i bezinteresowne.
Oni nie muszą sobie czynionym dobrem poprawiać samooceny, oni nie muszą o mnie zabiegać. Nie ma w tym utajonej korzyści. Jest gest prosty jak podanie ręki. Czyste, życiodajne dobro.
Ich nie interesuje to, że jestem problematyczna, Że jestem chora., Że jestem wybrakowana. Że Taty nie znam. Że nie siadam równo na sedesie. Że mój organizm sam mnie atakuje. Że nie jestem w stanie uznać „Zdroju” Barbaryu Klickiej za arcydzieło. Że odwrotnie reaguję na Encorton. Że potrzebuję windy albo poręczy. Że jak się cieszę, to płaczę. Że czasami nie umiem sobie poradzić z samą sobą, więc się wycofuję. Nie podejmuję żadnych działań, bo boję się, że kogoś urażę. Albo podejmuję działania, które są kolejnym błędem. Oni przyjeżdżają, bo jestem. Bo jestem ich koleżanką. Bo tak. Bo wierzą, że jestem tego warta. Słuchają moich niedorzecznych opowieści z życia oddziału, który żyje obiadem, regularnym wypróżnieniem, ilością szwów, godzinami otwarcia kantyny, kolejką do rehabilitacji, zepsutą spłuczką i miejscem, gdzie można zapalić. I słuchają tgo dzielnie, mimo że są zmęczeni pracą oboje. I śmieją się ze mną, choć nadaję z zupełnie innej, nieżyciowej planety. I nie śmieją się z litości, śmieją się,  bo mnie widzą. Z całą mnogością moich dziwactw i własności. Z idzeniem i szłością. Z wrażliwością, przez którą choruję. Z pomysłami godnymi postrzelonej nastolatki, która na głowę upadła. Bo mnie widzą i decyzują, że chcą patrzeć nadal. Nie oczekują i nie wymagają. Są. A kiedy na ich widok się wzruszam i zaczynam szlochać, oni też mają mokre oczy. I się tego nie wstydzą. Czy może być większa radosć niż świadmość tego, że ktoś nas przyjmuje takimi, jakimi jesteśmy?
Mają ze sobą pięknego pluszowego misia z kokardką. Niedźwiadka, któy nie chrapie. Nie poniża mnie. Nie udaje nikogo, kim nie jest. Napełniają go tylko i wyłącznie dobre myśli. Beżowe pluszowe futerko kradnie odrobinę zapachu Ali. Pachnie mi teraz przy zagłówku, kiedy reszta wariatek ortopedycznych chrapie. Pachnie spokojnie, jasno, kojąco. Przypomina mi się Babcia. Jej zapach mnie uspokajał. Ona tu jest. Wiem, że jest. Tyle operacji wytrzymała. I tym razem mnie przeprowadzi.

Nie boję się już.
Mam do kogo wracać.
Wiem, kto na mnie czeka.
Wiem, dla kogo jestem ważna.
I wiem, kim jestem, Tato.

Śmierci, Ciebie też się nie boję.
Posłuszna jesteś wojnie, truciźnie, chorobie.

Dziś, kiedy zobaczyłam Alę i Witka, poczułam się zdrowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz