piątek, 1 lutego 2019

Pain vs killer

Ostatnie tygodnie były ciągiem nieszczęść i jedną wielką gehenną. Z największym trudem czynię ten wpis, bo głowa ciągle mi ucieka do tyłu, a oczy zdają się wpadać do czaszki. Wątroba i nerki strajkują. Wszystkie narządy wewnętrzne mają dosyć nalekowania, bólu i nieprzespanych nocy. Jestem zmechaconą bólem zużytą szmatką.

Ból miał takie odsłony, że nie znam słów, które byłyby w stanie go opisać. Nawet kolory kapitulują. Wystarczy jeden nieuważny ruch w stawie, mikroruch wręcz, a wszystko we mnie wrzeszczy. Głupia jesteś, Kasiu, jeśli myślałaś, że Ból z czasu ostatniego rzutu na SPartańskiej był szczytem Twoich możliwości. Są takie momenty, że wydaje mi się, że na chwilę naprawdę umieram. Jak wtedy, kiedy wracałam z rehabilitacji i został mi ostatni schodek na półpiętrze. Niby nic nadzwyczajnego nie zrobiłam. Nie zrotowałam nogi, nie odgięłam jej zbytnio. Ot, postawiłam, bo przede mną był już ten niby ostatni. I wtedy przyszła trąba apokaliptyczna, która najpierw sprawiła, że w mojej softshellowej kurtce oblałam się potem, za chwilę zrobiło mi się zimno, a potem nagle słodko. Wiem, co to oznacza. Że zaraz zemdleję. Że zaraz padnę. Skupiłam się tylko na tym, żeby pokonać jeszcze ostatni schodek i w razie czego paść pokotem pod drzwiami pana Janka. Wtedy na pewno ktoś mnie znajdzie. Ale kiedy już na ten ostatni schodek weszłam, czułam tylko uderzenie adrenaliny. Trzęsły mi się ręce. Upadła mi kula. Z trudem w końcu ją podniosłam, ale bałam się nawet wtedy oddychać. Byłam przekonana, że miednica pękła mi na czterdzieści trzy kawałki i nawet Doktor Batman z Niedźwiedziem temu nie zaradzą. Że ktoś strzelił do mnie z ciężkiej strzelby i rozerwał narządy wewnętrzne. Albowiem takiemu strzałowi Bólu towarzyzy również chrzęst kości i wielkie poruszenie w strukturach tkanek miękkich. To jedno z najbardziej odrażających doznać, jakich miałam okazję doświadczyć. Oprócz okrucieństwa Niedźwiedzia z ostatnich dni.
Ja tu widzę obrazy Muncha, wizje Beksińskiego, monumentalne płótna Rothko. A co się okazuje? Że to myszka stawowa. Tak, istnieje takie zjawisko. Ułamek obumierającej chrząstki wędruje sobie czasem pomiędzy  włóknami mięśniowymi, zahaczy o panewkę, draśnie okostną. Myszka. Wszak mysie przeciwciała przeciwjądrowe ratowały mi życie w Infliksimabie. Okazuje się, że te sprytne stworzenia dały początek nazwie zjawiska, któ©e nie ma nic wspólnego z przyjemnością braku Bólu. Są Bólem. Są kwintesencją wszystkiego, czego za wszelką cenę ciało próbuje uniknąć. Są małą śmiercią. Na półpiętrze bloku z 1968 roku.

w nocy sypiałam po półtorej godziny. Zaczęłam wyglądać gorzej niż zombie z serialu. Serce zaczęło się we mnie szarpać, w lodzie i śnieżycy prowadziłam samochód. (Ach, samochód - mimo tego, że to nieskończenie nieodpowiedzialne, Pandę proiwadzę nadal. Całą drogę na Leszno pokonuję z zaciśniętymi zębami, bez radia, bez zestawu słuchawkowego, w korku.  Znam na pamięć każdą studzienkę kanalizacyjną na Armii Ludowej - bo nie tam żadnego Lecha K., kaman - każdy pas z nierównością, każde skrzyżowanie z z torami tramwajowymi. Kiedy najeżdżam na jakąś nierówność, obraz mi się ściemnia. Biodro chrupie, myszki stawowe harcują. Pod przychodnią nie zawsze jest gdzie zaparkować. Dlatego musiałam skręcać w nieprzyjazną zarówno kierowcom, jak i pieszym ulicę Karolkową i na samym jej końcu stawiać samochód na miejscu dla niepełnosprawnych. Jeśli było wolne. Potem w mrozie, śniegu po kolana i po lodzie szłam do przychodni. Ścigam się ciągle z czasem i samą sobą, choć ego pierwszego mam nieporównywalnie w nadmiarze).

Aż przyszedł czas aplikacji Dorety, która sprawiła, że wcale nie bolało mnie mniej, o nie, ale za to tramadol w niej zawarty oszałamiał mnie i czynił ponownie zwiędłym porem, jak onegdaj przy Mydocalmie. Tylko tym razem w bonusie z lobotomią. Kiedy zastrachana połknęłam tabletkę po raz pierwszy, żałując, że nikogo nie ma ze mną w domu, najpierw wydawało mi się, że w pokoju miauczy kot. Potem przysięgłabym, że na głowie ląduje mi mewa. Myśli miałam splątane, mowę bełkotliwą. Z takim samym trudem jak zawsze (zaraz, jakoś od grudnia) kładę się na łóżku. Ale zasypiam na całe cztery godziny, śniąc o wojnie, spadających bombach, żydowskich dzieciach ukrytych w piwnicy mojego bloku i staruszkach, które opowiadają mi historie swojego życia, kiedy ja zaplatam im warkocze z włosów srebrnych i cienkich jak główki turzyc.
Po tygodniu brania Dorety zaczęłam mylić dni tygodnia, przestałam dokańczać zdania, zasypiałam na stojąco, a kiedy Iwona kładła mnie na wyciąg (10 kilo do martwej już nogi przywiązane himalajskimi linami), zasypiałam snem tak twardym, że fizjoterapeutki były pewne, że umarłam. Trzy dni temu zemdlałam na leżance. Ciało ma dosyć trucizny. Skórę mam cienką jak pergamin w kolorze sinofioletowym. Przez ostatnie dwa dni nie brałam Dorety ze strachu, że wątroba mi nosem pójdzie. Za karę zasypiam o 1 w nocy, a od 2.44 próbuję nie umrzeć z bólu.

W szkicach w skrzynce pocztowej mam dziewięć zaczętych mejli do Jowo. Żadnego nie wysłałam, choć Ona tak pięknie napisała mi o swoich Dzieciach. Któregoś razu popłakałam się na tę okoliczność z niemocy, ale niewiele to dało, bo tylko szybciej zasnęłam. W pozie niewygodnej, bolesnej, rozdzierającej na pół kość krzyżową. Więc podnosiłam się z niej czterdzieści trzy minuty.

Nawet serialu nie jestem w stanie obejrzeć, bo w połowie odcinka odcina mi prąd. Książki jestem w stanie zarejestrować 15 stron. Zaczęłam czytać siedemnaście naraz, sprawdzając, która będzie w stanie wryć się w mój mózg. Żadna. Tylko podręcznik do osteologii. Umiem już wymienić większość kości w ciele człowieka. Nie wiem tylko, po co mi ta wiedza.

Niedźwiedź. Tylko w baśniach te zwierzęta są magiczne. W rzeczywistości bywają potworami. Samotnikami skupionymi tylko na swojej korzyści i swoim ego, gotowymi zabić, żeby utrzymać status quo domniemanego władcy leśnego terenu.
To, co ludzie nazywają miłością, jeśli nie jest odwzajemnione, zamienia się w apatię lub nienawiść. Gdy następuje całkowite rozczarowanie, odsłania się prawda. Naga prawda. Dałam się złapać na czułe słówka, jestem stuprocentową kobietą, momentami tanią kretyneczką. Tylko dlaczego nie żałuję, że jednak mu zaufałam? Może dlatego, że to doskonale pokazało, że jestem w stanie wyrwać się z matni. Że jestem w stanie pokochać. Że jestem w stanie podjąć ryzyko. I jestem w stanie wiele znieść na tę okoliczność. Ale, zdaje się, taką właściwość ma większość ludzkości. Jestem taka, jak wszyscy.

Ponieważ coraz trudniej mi pisać, postaram się uwiecznić jak najwięcej w jak najkrótszych słowach.
Przez ostatnie tygodnie Niedźwiedź działał w większości na odległość. Dzwonił co drugi dzień, mówił: "no heeej, jak tam?", choć wiedziałam, że nie da mi odpowiedzieć, tylko natychmiast powie: ale jestem zjebany.
Oczywiście. Przecież tylko on na świecie pracuje. Nie ma na kuli ziemskiej matek kilku dzieci, jednocześnie pracujących zawodowo, nie ma ludzi z korporacji, górników, istot zasuwających na trzy etaty. Nie ma. Jest tylko on i jego nieludzkie zmęczenie. Niedźwiedzie zmęczenie.
Wraz z konsekwentnym załamywaniem się mojego zdrowia zaczęło do mnie przychodzić mnóstwo Dobra. Czystego ludzkiego Dobra, które trudno zdefiniować, bo równoważy całkowicie niewspółmiernie wielkie Zło.
Dwa tygodnie temu przyjechał do mnie Wit, bardzo mi w mieszkaniu pomógł, a nawet skręcił dla mnie stołek pod prysznic. Pobiegł do kiosku, do sklepu, do ksero - mnie zajęłoby to pół dnia, chyba że wcześniej zemdlałabym z bólu na ulicy.
W ubiegły weekend Agnieszka przywiozła mi z Magdalenki jedzenie. Pyszne kotlety z indyka, pieczone pałki z kurczaka zagrodowego, a Tysia zrobiła dla mnie makaron z cukinią. Pomyślałam ze zgrozą, że jestem tak stara i niedołężna, ze moja nastoletnia siostrzenica dla mnie musi gotować, a Aga wiezie to spoza Warszawy, żebym nie zdechła z głodu.
To było w ubiegłą sobotę. Pogadałyśmy chwilę z Agą, opowieści o Tysi i Stachu dają mi tyle radości. Opowieści o dzieciach w ogóle. Poturlałam się po południu całkiem sprawnie, a mianowicie po wizycie Agnieszki i konsumpcji makaronu od Tysi odkurzyłam mieszkanie. Wiem, jak to żałośnie brzmi. Ale dla mnie było to osiągnięcie nie lada. Potem spałam pięć godzin ze zmęczenia, ale kto by się tym przejmował.

Następnego dnia była niedziela, do południa dzwoni Niedźwiedź i nagle mówi:
- Poproszę listę zakupów. Tylko długą.
Sprawdziłam najpierw, czy się nie przesłyszałam, pomna na wcześniejsze doświadczenia. Ale nie, powtórzył, że lista zakupów ma być długa. I jak ja mam mu powiedzieć, że niedzielny poranek był ciepły i spokojny, więc wybrałam się do Biedronki po owsiankę i chrupki kukurydziane? Szybko wymyśliłam, że poproszę trzy pomarańcze, dwa jabłka, sok pomidorowy, owsiankę właśnie i paczkę chrupek. Nawet wysłałam mu dwa zdjęcia, o jakie mi chodzi. I że poproszę o realizację recepty na lek osłonowy, który przepisała mi pani kardiolog (lekarz starej daty, cudowna doktor Tereska "wie pani, ja już jestem stara, ale jak patrzę na pani wyniki badań krwi, to ja bym nie operowała. To wielkie ryzyko przy tak potwornej anemii. Czego teraz ci młodzi się nie podejmą"). Niedźwiedź odpowiada, że przyjedzie, ale nie na obiad. Że będzie jakoś po obiedzie. I przywiezie skierowanie, które wozi znów w samochodzie od dwóch tygodni.
Czekam więc na porę obiadową i poobiadową. Jem pyszne kotlety od Agi i poprawiam pałką. Jest taka, jak lubię: saute, posypana tylko pieprzem, pieczona z kawałkiem masła. Po 17 wchodzi Niedźwiedź. nie patrzy mi w oczy. Krąży po mieszkaniu i mówi, że jest zmęczony. (Byłam zszokowana, nigdy bym go o taki stan nie podejrzewała).
Jest coraz grubszy, co zarejestrowałam ze smutkiem.
Coraz bardziej sfrustrowany.
Nerwowo pyta, czy podłączyć wieżę. Pudło z zawartością kurzy się od świąt na jednym z krzeseł. Nie mam teraz głowy do słuchania muzyki.
Nie pytam, ale przecież widzę, że nie ma ze sobą toreb z zakupami. Krzywi się przy każdym ruchu, chodzi po pokoju, wgapiony w podłogę, opowiada o tygodniu w szpitalu i o tym, ze boli go brzuch. W pewnym momencie mówi:
- Masz coś do jedzenia?
Jako że nauczyłam się ważyć przy nim każde słowo, odpowiadam, zgodnie z prawdą:
- Mam.
Niedźwiedź na to:
- To daj mi jeść.

I gdyby nie Ty, Bólu, powiedziałabym do tego rozpieszczonego przez zajeżdżającą się dla niego całe życie matkę lesera, do tego zadufanego w sobie dupka, do tego nieodpowiedzialnego gnoja: "pierdol się, skurwysynu".
Ale Ból na to nie pozwala. Pozbawia mnie asertywności, wiary, podcina mi ścięgna i struny głosowe.
Z trudem wstałam z kanapy i o dwóch kulach idę do kuchni. On za mną. Myślę jeszcze, że może żartował. Bo moja kuzynka wiezie dla mnie, ledwo chodzącej, jedzenie, robi 30 kilometrów w jedną stronę, a on ma do mnie 3 minuty samochodem, jest sprawny i nawet nie zrobił zakupów, a ośmiela się mnie obżerać?
Otwiera szafkę, pyta, czy mam kaszę jaglaną. Mam. Ale zastrzegam, że trzeba ją gotować dosyć długo.
- Ale pewnie sosu nie masz, to nie chcę.
Proponuję mu surówkę do kotletów.
- Nie będę wpierdalał zielska.
Pytam, czy ugotować ziemniaki.
- Ja lubię, ale dziś nie mam ochoty.
Odpowiedział książę. A mnie się przypomina, jak MamAsia powtarza, że od chleba się głuchnie, a od ziemniaków głupieje.
Odgrzewam dwa kotlety. O w tym czasie idzie do pokoju i włącza telewizor. Skoki narciarskie. Jest postęp cywilizacyjny: wreszcie nie Comedy Central.
O jednej kuli zanoszę mu kotlety do pokoju (ja pierdolę, co ty wyprawiasz, Kasiu?!)
Je. Smakuje mu. Po chwili odsuwa talerz i mówi znanym mi od Michała tonem:
- Malizna. Nie masz tego więcej?
Zdębiałam po raz kolejny, ale idę do kuchni i mówię o pałkach.
- Może być - burczy.
Odgrzewam. Kurwiąc na siebie.
Przynoszę mu do pokoju. Roznosi się ostry zapach świeżego mięsa, ale wyraźnie saute, bez przypraw, glutaminianów i innego szitu z vegety. 
- To mięso śmierdzi.
Tłumaczę mu, że na pewno jest świeże, sama tego dnia jadłam. Nadgryza kawałek, odsuwa talerz z obrzydzeniem:
- Nie pasuje mi. Mdli mnie. Daj coś innego.
Odnoszę talerz do kuchni, znowu (!) przynoszę mu z kuchni podgrzaną bułkę z mozzarellą i pomidorami. Zjada. Woła czegoś słodkiego. kroję mu wielki kawał strucli serowej. Bo pamiętam, ze cienki plaster ciasta on tylko wyśmieje. Poza tym: kaman, gdzie twój feminizm, ile można latać do kuchni?! dla siebie tyle razy nie chodzę! Ciało buntuje się, bo ma o jednej kuli zaburzoną motorykę i biomechanikę.
Z przekąsem pytam, czy nie chce herbatki, skoro boli go brzuch. Gapiąc się w ekran odpowiada, że nie, że popije oranżadą Helleny. Ze zgrozą patrzę, jak wypija naraz prawie cąłą butelkę.
Potem siada na kanapie, cały czas skarżąc się na żołądek. Włączam TVP Kultura. Zaczyna się mój ukochany Kolski i "Jańcio Wodnik". Niedźwiedź mówi, że go ten film obrzydza. Ale nie chce mu się przerzucać programu. Chwała Bogu.
Siedzimy obok siebie na kanapie. Oglądamy. Anie jedno, ani drugie się nie odzywa. W pewnym momencie słyszę, jak Niedźwiedź zaczyna chrapać. Poczytuję ze stoickim spokojem jakiś słaby reportaż po rzekomej korekcie, Jańcia widziałam tysiąc razy. Kiedy lecą napisy końcowe, Niedźwiedź się zrywa z kurwą na ustach (pysku?) i wrzeszczy, że o 20 miał podjechać do mamy na Mirów. Rozkładam bezradnie ręce. Jest 20.03. Zbiera się. Nieśmiało pytam o skierowanie. Skacze jak oparzony:
- No zapomniałem. Po ludzku zapomniałem. O co ci, kurwa, chodzi?
Naprawdę? Po ludzku? Czy po twojemu?

Wychodzi.
Podsumowuję sobie, jaką jestem debilką, że go nie wyjebałam z balkonu na zbity ryj i żeby potwierdzić fakt, jaką jestem kretynką, po dwóch godzinach dzwonię, żeby zapytać, jak się czuje. Odrzuca połączenie. Pisze sms:
- Źle. Wymiotowałem.
Wyszło na to, że go zatrułam.
Potem już nie pisze. Zasnął. 

Następnego dnia, jak gdyby nigdy nic, przysyła mi od rana ohydną samojebkę, zrobioną na korytarzu w szpitalu. Ma na sobie czepek, strój operacyjny, a z gęby wystaje mu zapalony papieros. Twarz ma opuchniętą, przez co ledwo mieści się w kadrze. Wit zauważył, że to nowa ilustracja hasła "thug life".
Zobaczyłam mms na rehabilitacji, ledwo żywa z bólu i pretensji do samej siebie. Bo jak mam mu przyłożyć, jeżeli jestem od niego zależna? Jedna awantura i cała heca z operacją zacznie się od początku. Zresztą, nie wiadomo, za ile lat wtedy mnie zoperują. Jeśli mnie w ogóle zoperują. Jeśli dożyję. Więc Niedźwiedź z premedytacją wykorzystuje sytuację zależności. Sam mówił, że to nieetyczne. A jednak to robi. A ja się temu poddaję. Wina jest pośrodku. Ból mnie pokonał. Będę się upokarzać, żeby tylko go zabrał. Dopóki go nie zabierze.

Kolejnego dnia po odebraniu ujmująco ohydnego esemesa dzwonię po południu i pytam, jak jego żołądek. Z troską, delikatnie pytam. Mam nawet wyrzuty sumienia, że to może przez mikrofalę?
NIe, przecież sobie też odgrzewałam, a mam żołądek w gorszym stanie inż Niedźwiedź. Potem myślę sobie: jak on z tym  bólem brzucha operuje? Na pewno mu źle, niewygodnie, słabo, ma gazy, na sali operacyjnej wydalać gazy wypada tylko pacjentowi. I myślę sobie, że jestem może niesprawiedliwa, bo on tak orze, a ja tylko siedzę w domu, raz dziennie tylko wychodzę na rehabilitację, a on tyra. Głupio mi. I w związku z tym z troską, najsubtelniej pytam:
- Jak twój brzuszek?

W odpowiedzi słyszę:
- Wysrałem się dzisiaj porządnie i mi lepiej.

Widzę siebie w delikatnej muślinowej sukience, kiedy wyszłam z teatru i cieszy mnie ciepły, pachnąco majowy wieczór. Wciągam zapach tego wieczoru głęboko w płuca, przytulając do siebie kopertówkę. Wiatr delikatnie przeczesuje mi włosy, cieszy mnie zapach mojej wody toaletowej, czystej skóry, odświętności chwili. Aż tu nagle na Plac Teatralny zajeżdża z rykiem wóz z gnojem. I ktoś na tę moją muślinową liliową sukienkę chlapie świeżym krowim plackiem prosto z wideł. Tak siebie zobaczyłam w tym momencie.

W połowie tygodnia, kiedy zaczęłam mdleć na leżance, coś mnie tknęło. Bo obiecał, że operacja odbędzie się w ubiegłym tygodniu, ale sprawa się rypła, szef się wściekał, byłoby trudno - przełożył. Ok, rozumiem, moje życie to czekanie na Godota. Ale coś mnie tknęło. DO tej pory wszystko załatwiałam sama. nie miałam nigdzie pleców i znajomości. Wszystko, co mam, wychodziłam, wystałam w kolejkach i wyżebrałam. Moja twarz się opatrzyła w poradniach, szpitalach i sekretariatach. A teraz Niedźwiedź za mnie załątwia. Jeśli tak samo, jak zakupy, aptekę i cąłą resztę, to może... ja wcale nie istnieję w tej NFZ-owskiej kolejce?
Poczułam ukłucie paniki.
Bo mówił, że pogada z Mariuszem z sekretariatu, ale przecież mówił też, że będzie się mną opiekował, będzie mnie kochał, szanował i będzie się o mnie troszczył po operacji w swoim własnym mieszkaniu. Więc ten. Ufam, więc sprawdzam.
Dzwonię i pytam, czy coś bliżej odnośnie do termiu przyjęcia wiadomo.
- No mówiłem ci, że może Mariusz coś ustali, to się dwoiem.
Strach., Strach. Rany Boskie.
Ściska mnie w gardle. Widzę siebie na stole operacyjnym w 2035 roku, ale  na stole sekcyjnym. Jako trupa. Po nieudanym przeszczepie wątroby.
Biorę głeboki wdech i odważam się:
- Boli mnie strasznie, Ból jest już nie do wytrzymania. Od dwóch tygodni mam wypełnioną obiegówkę. Boję się, że jak jeszcze trochę termin operacji się odwlecze, to albo badania się przedawnią, albo ja nie wytrzymam. Proszę, powiedz mi, czy jest jakaś szansa na przyspieszenie przyjęcia? Czy ja ze swojej strony mogę coś zrobić? Jeśli tak, to co? Proszę, podpowiedz mi, może razem możemy więcej zdziałać?
Słyszę fuknięcie ostrzegawcze, po czym agresywne pytanie zadane podniesionym głosem, przez co kulę się w sobie jeszcze bardziej:
- O czym ty, kurwa, do mnie rozmawiasz? Mówiłem, że jak nie w tym, to w następnym tygodniu  będzie operacja, a jak nie w następnym, to kiedyś będzie!
Dudni mi w klace piersiowej. W czaszce. W duszy.
- Ale może pójście drogą oficjalną pomoże? Może powinnam napisać mejl albo pojechać na oddział? Może powinnam porozmawiać z ordynatorem?

Nie wiedziałaś, co czynisz, Kasiu. Nie wiedziałaś, że takich słów się do śpiacego i wiecznie obrażonego królewicza nie kieruje. No to teraz masz, co chciałaś. Ryk i wrzask. Że co ja pierdolę. Że jak ja tak mogę? Że jak śmiem mówić akie rzeczy. A frazę kończy stwierdzeniem:
- To jest atak na MOJĄ OSOBĘ!

I wtedy coś we mnie pękło. Gdyby siedziął obok, rzuciłabym się na niego. Z pazurami. Z wściekłością i żądzą odwetu. Za to, że mnie oszukał. Za to, ze mnie poniża. Za to, że Michał manipulował moim strachem przed bólem, ale NIedźwiedź jest o niebo sprawniejszy i bardziej psychopatycznie wyrachowany: manipuluje moim Bólem.
Gotuje się we mnie, każdy stawik piszczy z bólu, każda kosteczka wykręca się z obrzydzenia, że jak ja mogłam dopuścić do siebie takiego potwora?!
Jak to się stało, że go nie wgniotłam w ziemię? Jak mogę pozwalać na to wszystko, skoro tyle zniosłam i mierzyłam się nie z takimi jak on? Nie wytrzymuję i wiem, że za chwilę będzie katastrofa, ale wycedzam, najostrożniej, jak to możliwe i najbardziej jadowicie, żebym sama nie dostała zawału:

- Wszystko uważasz za atak na siebie. Nawet jak się zgłosi swoje obawy albo, co gorsza, oczekiwania. Świat się kręci tylko wokół ciebie. (słuszę szuranie słuchawki, więc podkręcam głośność emisji, a całość wypowiedzi kończę jak kbks:) "CzyZrobiłeśMiWNiedzielęZakupy-iTak,TerazToJestAtak".
Rozłączył się.

Uciekł.

Zwiał.

Skrewił.

Dał dupy.

Okazał się pizdą.

Degeneratem.

Bezjajowcem.

Tępym troglodytą.

Od tamtej pory się z nim nie słyszałam. Kiedy straciłam już nadzieję, że zadzwoni do mnie ktokolwiek i kiedykolwiek, zadzwonił w środę legendarny Pan Mariusz z sekretariatu. Że potwierdzi termin przyjęcia w piątek. A przyjęcie będzie w przyszłym tygodniu.
Potwierdził dziś Pan Mariusz. Kłądą mnie w niedzielę. A operacja przewidziana na poniedziałek.
Teraz myślę o tym, co jest gorsze:umieranie z Bólu, czy umieranie ze strachu. Trudno powiedzieć.

Wiem tylko, że za chwilę zwymiotuję z bólu na klawiaturę.
Nie mogę więcej, nie mogę.
Jowo, wybacz mi brak odpowiedzi na mejl.
Aniu, Jowito, Ingo Niespodziewana, wybaczcie, że taka sama ze mnie konsekwentna blogerka, jak dojrzała kobieta.
I proszę, trzymajcie kciuki w poniedziałek. W ogóle trzymajcie. Bo jak mi odbije, piła przeznaczoną do pocięcia mojej kości odetnę Niedźwiedziowi głowę. I przed sądem powiem, że nie żałuję. I będzie to prawda. Najprawdziwsza i fakt autentyczny.

2 komentarze:

  1. Kasiu, dopiero teraz przeczytalam co napisalas. Trzymam kciuki do bolu za Twoja operacje. Gdybym mogla to sama przynioslabym ci obiad albo zakupy, ale niestety nawet nie mieszkam w Polsce. Nie poddawaj sie, nieslychanie silna z Ciebie babka.

    Przesylam moc dobrych mysli,
    Julita

    OdpowiedzUsuń
  2. Julito Droga, właśnie nie odbyła się moja operacja. Mam fatalne wyniki badań. To oznacza, że mam rzut. Wyjdę z niego za rok. Nie wytrzymam kolejnego roku z Bólem. Taka moja licha siła.

    OdpowiedzUsuń