niedziela, 9 czerwca 2019

Dobre aktorstwo w filmie jest wtedy, gdy go nie widać

Mam czasami wrażenie, że moje życie ktoś reżyseruje. Dzisiaj ewidentnie moje życie było filmem.
W szóstej serii serialu "Dr House" w jednym z odcinków bohaterką jest blogerka, która zdaje relację z każdej minuty swojego życia na bieżąco. Ma tysiące followersów, którzy komentują i nieustannie podpowiadają, jakie ma podejmować decyzje, a ona ich pyta o zdanie i swoje życie właśnie ich woli podporządkowuje. A w każdym razie znaczną jego część. Dzisiaj miałam taki moment, że żałowałam, że nie miałam ze sobą komputera i nie mogłam nadać pato-streamingu z mojego życia.

Film to życie, z którego wymazano plamy nudy - mawiał Hitchcock. Pytanie zatem, czy przy korekcie obrazu w filmie mojego życia nie kombinował Kandinsky.
Dzień zaczęłam bardzo wcześnie, przed 5, bo rytmu już się nauczyłam. Ćwiczyłam bez ustanku do 8, po czym zrobiłam sobie kawę, zadzwoniłam do mamy, do MamAsi i do Mamy Ali. To taki niedzielny rytuał. Potem zjadłam śniadanie i znów ćwiczyłam. Dopadł mnie jakiś świr, żeby umyć podłogę, co również można zaliczyć do ćwiczeń. Potem robiłam ćwiczenia na dywanie i zasnęłam snem sprawiedliwie zmęczonej wzmacnianiem mięśni grzbietu i lędźwi. Obudziła mnie telefonem Krysia, co drugie zdanie przerywała wrzaskiem w kierunku Pepity. Przyzwyczaiłam się. Każdy ma swoje centrum w życiu. Centrum mojego jest katastrofa w wielu odsłonach.

I znów ćwiczenia. Po serii ćwiczeń na wzmocnienie miednicy i odwodzicieli, do których włączyłam jakąś taneczną rąbankę duetu Beyone i Jay-Z porwałam pisma Heideggera i czytałam, siedząc na dywanie i wciskając kolanem piłkę. Kiedy dotarło do mnie, jak eklektycznie i ekstrawagancko spędzam niedzielne przedpołudnie, zachciało mi się jednocześnie śmiać i płakać. Ciekawe, kto po siłowni czyta pisma filozoficzne? Musi, że to u mnie objaw głębokich zaburzeń.

Zmorzył mnie Martin w porze obiadowej, więc przysnęłam w bezpiecznej i wygodnej dla kręgosłupa pozycji. Śniło mi się, że umarłam, a jednak wciąż trwała diagnostyka. Czekałam na wyniki CT i bawiłam się w poczekalni wstążką z małą jasnowłosą dziewczynką. Lekarz stanął nade mną i powiedział: "tej iniekcji pani przeżyć nie mogła. Serce jest rozdarte na siedemdziesiąt dwa kawałki. Ale wątroba i jedna nerka na pewno kogoś ucieszyły".
Obudziłam się zdumiona, że wciąż żyję, wciąż jest niedziela, a iniekcja, której we śnie nie przeżyłam, dopiero jutro. Tak, to jutro. Jeśli śni mi się, że umarłam, oznacza to, że strach mam wyparty, ale wciąż na poziomie zabójczym.

Skoro każdy dzień należy przeżyć tak, jakby był ostatnim, postanowiłam włożyć moją ukochaną długą granatową sukienkę w kwiatki z rozcięciem (Wojtek powiedział, że wyglądam w niej posągowo), spryskałam się jakimś letnim zapachem i przykleiłam na twarz letni uśmiech beztroskiej licealistki. Pognałam na Świętojerską na spotkanie z Kamilą, Maćkiem i Mamą Maćka, która w tym tygodniu obchodziła urodziny. Kamila i Maciek postanowili połączyć moje urodziny i urodziny mamy, włączając mnie tym samym oficjalnie do rodziny.  Jest się z czego cieszyć i nie ma na co narzekać. Przecięłam Plac Krasińskich, przypominając sobie wszystkie manifestacje w obronie sądów, w których tam uczestniczyłam, pochyliłam głowę przed paremiami łacińskimi i z radością obserwowałam, jak warszawiacy i turyści jedzą lody, gofry, jeżdżą na hulajnogach i cieszą się słoneczną niedzielą. Uświadomiłam sobie, że od tylu miesięcy nie byłam tutaj, bo nie byłam w stanie tu dotrzeć. Albo nawet jak dotarłam, nie byłam w stanie się z tego ucieszyć, tak mnie bolało. Dziś sześć godzin ćwiczeń pozwoliło mi cieszyć się kocimi łbami i patetycznym piaskowcem zabudowań Muranowa.
Obżarta jak bąk makaronem z łososiem i cukinią, dopchnięta lodami śmietankowymi odmówiłam podwiezienia do domu. Postanowiłam, że skoro nie jest ze mną źle, a chodziłam mało, trzeba chwytać dzień i udać się na spacer. A niech tam, na stare miasto. I Nowe Miasto, znacznie bardziej dla mnie urzekające.

Idę, bieżę, uprawiam moje idzenie i szłość. Ostrożnie po bruku, żeby noga się nie powinęła, nie zwichnęła proteza. Kusi mnie gapienie się w okna na piętrach domów, ale patrzenie pod nogi jest teraz w moim życiu ważniejsze. Mijam osiedlowe koty, jeże, nade mną pachną lipy. Piękny jest czerwcowy wieczór, po nieupalnym dniu. Ludzie uśmiechają się do siebie, nastolatki robią selfie, zakochani całują się na ławkach, z knajpek roznosi się zapach sosów, owiewa mnie słodki zapach waty cukrowej. Przecinam Nowy Rynek, przypomina mi się, jak chodziłam tutaj na konferencje prasowe późną wiosną i cierpiałam w zakrytych butach, a teraz na szczęście mam sandałki. Idę w stronę bulwarów, chcę zobaczyć wielką turystyczną atrakcję, czyli fontanny. Nigdy ich jakoś szczególnie nie lubiłam, ale po takim okresie społecznej i urbanistycznej posuchy wszystko w moim życiu jest egzotyczne i atrakcyjne.
Schody. Pięcioczęściowe. Idę ostrożnie, po manipulacji kręgosłupa zdarzają mi się jeszcze krótkotrwałe zawroty, więc przyglądam się brzegom stopni. W połowie kondygnacji zatrzymuję się i widzę ludzki rój. Balony, zapiekanki, koguciki, wózki, koce na skarpie, butelki po wodzie mineralnej, bańki mydlane, radość i rejwach. Fontanny strzelają wysoko, kropelki wody tworzą tęcze, nie zważając na niepoprawność polityczną tego zjawiska. Ulica Rybaki przypominałaby londyńską przy London Eye, gdyby nie tandetne stragany i teatralizacja ruchu pieszych. Mimo wszystko cieszę się, że tu jestem. Że przyszłam, doszłam, dotarłam, że moje własne nogi mnie przyniosły. Z oddali widzę rzekę i spływa na mnie spokój. Rzeka zawsze mnie uspokaja. Jej upór i trwanie mnie uspokajają, wyznaczają kierunek. Ściągam łopatki, bo piersiowy odmierza moje kroki wraz z krokomierzem na ręce. Cicho, jeszcze chwilę przyczepie dźwigacza grzbietu, i ty, Th5, nie buntuj się, uciesz. Tak, wiem, ukłuli cię, ale to było cztery miesiące temu. Teraz ciesz się wiosną, a w zasadzie już latem. Pachnie powietrze, dzieci krzyczą z radości, wirują w powietrzu bańki mydlane, dostałeś dziś, co ci się należało.
Schodzę ze schodów na rozległy plac z fontannami. Nie skupiam wzroku w jednym miejscu, nie szukam horyzontu. Mówię sobie, że nic nie muszę, bo już wszystko mam. Czas rozjaśni wszystkie blizny, kto wie, może z rzutu uda się wyjść, iniekcja się uda, przecież w snach wszystko na odwrót. "Przecież w tym wszystkim chodzi i tak o miłość, pani Kasiu" - mówi do mnie Bogna łagodnie, a ja na pożegnanie moczę jej sweter czterema gęstymi łzami rozpaczy. Bogna kładzie mi rękę na głowie, przytula jak mama przytula dziecko, a potem przez kwadrans na stojąco wprawia mnie w kołysanie. Słyszę bicie jej serca, oddech mi się uspokaja, pływam od jednego do drugiego brzegu jej bezpiecznego objęcia. Już się śmierci nie boję, już się nie wstydzę tego, że mówiłam o myślach samobójczych. Ukojenie dały mi też słowa: "rozumiem panią. Wszyscy umrzemy. Wcześniej czy później. Rozumiem również, że rozważa pani, czy lepiej to odwlec, czy przyspieszyć".
Tuli mnie przez kwadrans, odklejam się od niej odmieniona i spokojna. Przyjdź, Śmierci, jeśli tak zdecydujesz. W końcu jesteś Nagrodą. Przyjdź, Eugenio, zabierz mnie, będę Twoim wiernym giermkiem i będę łagodzić strach, jaki budzą Twoje nocne kroki przy łózkach innych, podobnych do mnie. Wrócę tu pestką wiśni w biszkopcie, kłączem babiego lata, przycupnę na zauszniku okularów Edyty, sfrunę porannym kosem prosto w mokrą od rosy trawę. Niczego nie żałuję, zrobiłam, co w mojej mocy, byłam dla Niedźwiedzia najlepsza, jaka mogłam być, krzywdom próbowałam zadośćuczynić, Kropka jest w dobrych rękach, nóżka jej zdrowieje, Wiesław Katolik poczuje się sercowo lepiej, a studenci z drugiego piętra szczęśliwie zaliczą kolejne sesje.
Stoję na środku placu, niepostrzeżenie wprawiłam się w kołyszący ruch, który wyniosłam z ostatniej sesji u Bogny. Trzymam głowę wysoko i otulam się ramionami. Uśmiecham się sama do siebie, choć oczy mam zamknięte. Tak się cieszę, że tu jestem. Że wciąż oddycham. Że słabo, ale czuję zapachy. Że czułam smak. Że niedziela byłą dla mnie słoneczna i łaskawa.
Wewnętrzne kołysanie przerywa mi atom energii, która nie pochodzi z mojego świata chwilowo ukołysanego. Próbuję go odgonić, zagłuszyć. Próbuję wrócić do ciszy pogodzenia. Nie mogę. Mam wrażenie, że działa na mnie wiązka promieni rentgena. Prysła cudowna chwila. Otwieram oczy i odwracam się w kierunku, z którego przybywa do mnie zimna, obca wiązka.
Na obrzeżu fontanny siedzą Niedźwiedź, jego przyjaciel Bartek, dziewczyna przyjaciela Małgosia i ich syn, mały Gustaw, chrześniak Niedźwiedzia.
Są oddaleni ode mnie o jakiejś 15 metrów.
Musiał mnie zauważyć. Nigdy nie przedstawił mnie przyjaciołom, nie chciał być przedstawiony moim. Przesyłał mi tylko wspólne zdjęcia, mnóstwo zdjęć Gucia i filmów z jego dziecięcej aktywności. Opuszczam głowę, dziękując losowi za błogosławieństwo okularów przeciwsłonecznych. Przez chwilę się zastanawiam. Przecież nie mam nic do ukrycia. Mogę podejść, przywitać się, powiedzieć: "jak dobrze pana widzieć, panie doktorze!". Ukryć żal za ciemnymi szkłami Ray Banów. Podejmuję decyzję, że idę, nie będę udawać, że go nie znam. Kiedy podnoszę oczy, oni właśnie wstają. Odchodzą. A właściwie na przedzie pędzi Niedźwiedź. Pędzi, bo zawsze chodził nieskończenie wolno, doprowadzało mnie to do szału, bo nawet o kulach go wyprzedzałam. A teraz narzucił takie tempo, że Gutek ledwo nogami za wycieczką nadąża.

Jakie to symptomatyczne. On - w bezpiecznym i niezmiennym od lat otoczeniu koniecznie związanym ze szpitalem. Twardy konserwatysta. Lubi to, co zna. Nie lubi spontanu, niespodzianek, ma być zawsze według z góry opracowanego scenariusza: najlepiej takiego, który niczego od niego nie wymaga.Na obiad? Pomidorówka. Taka jak u mamy. Inna nie przejdzie. Wyzwania codzienności? Oby nie poza salą operacyjną. Pusta lodówka? Trudno, zjem za dwie doby. Starte klocki hamulcowe? No to nie będę używał hamulca. Wyjazd za miasto? Po co? Mogę przecież spać przez cały dzień. Żadnych nowych haseł i komentarzy - najlepsze są te sprawdzone, ograne od czterdziestu lat. Nie zmienię myślenia, bo nie będę robił sobie bajzlu w głowie. Michała Bajora polubiłem, to już niczego innego nie posłucham. Bo jeszcze mi się nie spodoba, i co ja wtedy zrobię. Wymaga ode mnie? Podnosi poprzeczkę? Niech się z mojego życia wydali. Powiem o niej potem, że to zła kobieta była. 

I naprzeciwko ja - zawsze swoją ścieżką. Z wyczuwaniem, gdzie mnie dzisiaj nogi poniosą. Albo dokąd mnie Ból zaprowadzi. Z Eugenią na karku. Zachwycona jeżem pod żywopłotem. Nieznosząca procedur i zamknięcia. Do Afryki spakuję się w kwadrans. Obdarowująca fizjoterapeutów ananasami z Biedronki. Czytająca filozofów po ćwiczeniach izometrycznych. Do nowych głupot w każdej chwili gotowa. Do popełniania kolejnych błędów - również. Zapłakana ze wzruszenia na widok mola w Orłowie. Wiecznie nieznająca odpowiedzi. Konsternująca otoczenie ekscentryzmem niezamierzonym. Nieuleczalnie chora. 

Podążyłam za nimi zaskakująco rozbawiona aż do ulicy Boleść. Zaparkowali samochód na strzeżonym parkingu. Widziałam, jak odjeżdżali razem.
Niedźwiedź wcale nie schudł, powiedziałabym, że przeciwnie.

Nie mam nic do ukrycia.
Niczego nie żałuję.

To nie ja uciekłam.



2 komentarze:

  1. Dziekuje za piekny opis niedzieli. Szkoda, ze nie udalo Ci sie dogonic Niedzwiedzia.
    Wszystkiego dobrego w Dniu Urodzin!😙
    Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, Kochana Aniu! I Ty jesteś nieustannym moim Prezentem Urodzinowym, dlatego przez cały rok świętować mogę.
      A wiesz, ja nie żałuję, że ich nie dogoniłam. Widać tak miało być. A nie czułabym się dobrze, gdybym Niedźwiedzia straumatyzowała. Mam nadzieję, że mimo wszystko popołudnie miał piękne, a i Ty dziś pięknie odpoczywasz, a niebo nad Tobą jasne i zachwycające.
      Całuję najmocniej!

      Usuń