piątek, 28 czerwca 2019

Good job, Frau Reicher

Zakończyłam sześciotygodniowy pobyt na oddziale dziennym Instytutu na Spartańskiej. Schudłam w sumie pięć kilo, nerki w międzyczasie zaczęły pracować, wyjmuję bez stękania kubek do kawy z szafki, przychylam się po śmieci i jestem w stanie bez specjalnego przyrządu założyć samodzielnie skarpetki. Samodzielnie nie znaczy normalnie, jak wszyscy. Ale poradzę sobie bez niczyjej pomocy - czy nie to się liczy w nieuleczalnych, postępujących chorobach?

To nie jest tak, że świat takim jak ja serwuje tylko i wyłącznie udręki. W worku od losu wyłowić można przynajmniej dwanaście procent diamentów. Dzięki nim ciemny, ciężki miał, wciąż lśni. Trzeba tylko poczekać, aż światło padnie nań pod odpowiednim kątem.




Tacy na przykład emeryci i renciści. Z nimi to same jaja.


Dzisiaj jednej pani poleciłam maść tranową, bo w kriokomorze dość boleśnie odmroziła łydki i ramiona. Mówię jej, że w środku koniecznie trzeba się ruszać. Bo inaczej człowiek żywcem zamarza. W końcu tam jest minus 137 stopni. A pani nachyla się do mnie i teatralnym szeptem mówi:
- Wie pani co, bo ja się boję, że się spocę.
Chciałabym, żeby ktoś zarejestrował wtedy mój wyraz twarzy. Tego nie jest w stanie podsumować żadna skala IQ dla eukariotów.

Ćwiczenia z panią Moniką to prawdziwy wpierdol. I nie tylko dla niepełnosprawnych w rzucie, jak ja. Jeszcze gorzej mają osoby starsze, dla których podniesienia kijka do góry jest tak samo trudne w piątym tygodniu rehabilitacji, jak dla mnie w pierwszym. Mają też problemy z koordynacją ruchową. Rozczula mnie to, bo moja Babcia miała podobnie. Cierpliwie więc instruowałam siedzących obok mnie dziadków, jak chwytać kijek i co to znaczy, że podnosimy po skosie nogę i rękę. Pani Monika nie uznawąła kompromisów, jako że sama nie ma ani grama tłuszczu, zbudowana jest jedynie z mięśni i niespotykanej asertywności. Pięknie się uśmiecha, a robi to skrajnie rzadko. Ma jakiś metr pięćdziesiąt, a energię reaktora atomowego. Jeden z panów, których poznałam na rehabilitacji, mówił o niej "nasze małe ZOMO". Tak mnie to rozbawiło, że śmiałam się z jednego kreślenia przez tydzień. Pani Monika potrafi zaserwować staruszkom na zakończenie ćwiczeń pozycję gołębia z jogi (myślę, że za trzy wcielenia to zrobię prawidłowo), a większość ćwiczeń ordynuje w takim tempie, że staruszkowie nawet nie mają szansy ćwiczenia zacząć, a co dopiero wykonać choć pół serii.
Jednym z popisowych numerów jest wiązanie gumy wokół kolan i jej rozciąganie celem ćwiczenia przywodzicieli i odwodzicieli. Guma - śliska rzecz, a przy okazji wymagająca sprawności palców, nie chce się dziadków słuchać. Podczas ćwiczeń gumy strzelają, rozwiązują się, a wszyscy kombinują, jaki fortel wymyślić, żeby pani Monice się wydawało, że ćwiczenie wykonane. Dzisiaj jeden z dziadków zawiązał gumę zupełnie luźno. Wszyscy pani Moniki boją się jak ognia, więc zdrętwieli, kiedy zapytała: "a dlaczego pan tak luźno tę gumę zawiązał?" Pan Włodzimierz ze stoickim spokojem i szczerością dziecka ze szkoły podstawowej (takim też wyrazem twarzy), odpowiada: "żeby mi było łatwiej!"
Prawie spadłam z krzesła, tak mnie to rozbroiło. Za karę, że jestem niesubordynowana i rozpraszam grupę, musiałam z piłką między kolanami przyciągać nogi do siebie dwadzieścia razy. Nie żałuję.
Pani Sabinka z kolei jest mistrzynią podbierania piłek. Właśnie mi taką jedną dzisiaj zajebała. Spod krzesła, zebym się niby nie zorientowała, bo nie chciało jej się iść na drugi koniec sali po swoją. Pomyślałam, że dam sobie radę bez. Ale czujne oko pani Moniki wypatrzyło, że nie mam pomocy w ćwiczeniach. Dała mi swoją piłkę i skarciła, że nie zgłosiłam, że piłki nie mam. Pani Sabinka patrzy oczami pełnymi głodu estetycznego na moją piłkę i nagle do mnie mówi:
- oooo, a pani ma różową...
Zostajemy dziećmi do końca życia.

Galeria twarzy i zdarzęń. Dziesiątki chorych, cierpiących na swoje sposoby i według własnej, niepowtarzalnej skali. Niektórzy przychodzący do Instytutu z nudów. Inni - z potrzeby samopomocy. Przypadki trudne, błahe, nieuleczalne, w większości nieksiążkowe.
Taki pan Marian na przykład przed cztery tygodnie czytał przed ćwiczeniami w siadzie czytał książkę w żółtej oprawie. Tytułu nie pamiętam, ale mignęło mi nazwisko Miltona albo Hamiltona (a to, jak widać, dość zasadnicza różnica). Przez cztery tygodnie pan Marian uporał się z czterema stronami. Wiem, bo siadywałam specjalnie niedaleko, żeby móc mu zajrzeć przez ramię. Takie zboczenie.
Bardzo konsekwentnie odmawiał zakładania skarpet, chociaż pani Monika chciała go za to rozerwać. Kładł więc gołe palce młoteczkowate na gumowej piłce i kulał ją w swoim tempie, eksponując pokrojone pięty, po czym wnioskuję, że cierpiał z powodu ostróg i zerwanych ścięgien Achillesa.

Pan Lech codziennie przychodził w tym samym, nawet w największe upały, ale jakimś cudem nigdy nie śmierdział. Miał piękny, chłopięcy uśmiech i mnóstwo werwy mimo swoich 89 lat. Zawsze przed ćwiczeniami w siadzie wyrastał przede mną spod ziemi i przynosił dla mnie piłkę i kijek do ćwiczeń. Raz to nawet zwinął pani Monice jej ulubioną niebieską gumę, żeby tylko mi się jak najlepiej ćwiczyło. Zawsze patrzył na mnie rozanielonym wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości, że pan widzi we mnie koleżankę jeszcze z lat szkolnych z jakichś lat bodaj czterdziestych. Szukał mnie wzrokiem i raz dał mi rozlasowanego Zozola. Popłakałam się ze wzruszenia.

Pani Dorota z kolei przychodziła na rehabilitację skoro świt, o 7.20 w pełnym makijażu. Z delikatnym cieniowaniem na ruchomej części powieki, ze zblendowanym cieniem (tak się to chyba profesjonalnie mówi), z perfekcyjnym modelowaniem twarzy pędzlem, odpowiednio zaznaczonymi częściami twarzy rozświetlaczem, a także włosami idealnie ułożonymi jak od stylisty. Nie mogłam się nadziwić, jak ona to robi, że wyjeżdża z domu z Izabelina o 6 rano, czyli pół godziny wcześniej ode mnie, jedzie komunikacją miejską i w każdej sytuacji wygląda jak gwiazda filmowa. Ja - jak strach na wróble z niedosuszonymi włosami ze stylowym odrostem szerokości pasa startowego na Heathrow, paznokciami z powyrywanymi skórkami, worami pod oczami, niedoprasowanym podkoszulkiem i resztkami owsianki na sportowym staniku. Czy to nie cudowne, że wszyscy jesteśmy tak różni?

Zaczyna się moje powolne wchodzenie w tzw. normalność. Po prostu wrócę do pracy, tyle że w rzucie. Niezmiernie jestem ciekawa, jak to będzie. Wczoraj dowiedziałam się również, że nasze guru, Natasza, odchodzi ze szkoły jogi i terapia jogą już się nie będzie odbywać. Wpadłam w panikę, a w zasadzie dziecko we mnie. Potem pomyślałam, że tyle z Nataszy siły czerpiemy, ona też musi się regenerować. Poza tym ma w sobie więcej mędrca niż cały legion joginek z Ochoty. I to ona pokazała mi, jaką drogą kroczyć do zdrowia. Teraz tylko muszę uważać, żeby mojego wewnętrznego lekarza nie przytrzaskiwać w drzwiach nieustannie. Boję się, bo tak dobrze mieć nad sobą Dobre Duchy, które prowadzą, kroczą obok. Ale przecież kiedyś trzeba zacząć chodzić samodzielnie. Napisałam więc Nataszy podziękowania i życzenia prosto z serca. Długo płakałam, kiedy napisała mi to:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz