czwartek, 3 listopada 2016

O-ooo

Bardzo długo uciekałam przed stwierdzeniem, że jest.

Krzątałam się wokół, polerowałam blaty, wyrzucałam stare gazety, czytając po kilka razy wywiady z Zygmuntem Baumanem o tym, że w życiu trzeba się trudzić. A szczęście to satysfakcja z pokonywania przeciwności losu, a nie żaden nieustanny uśmiech.
Przyjęłam wczoraj Ulę, przez chwilę było we mnie jaśniej. Luba upodobała sobie miejsce pod kaloryferem, choć Ula zapewniała, że pies się u mnie czuje dobrze. Dostałam Moleskine'a z inicjałami Szymborskiej - skąd Ula wiedziała, że w Krakowie kupiłam na prezent wszystkim, tylko nie sobie?
I cieszyłam się, że smakuje jej zielona herbata z jaśminem i liofilizowanymi truskawkami, które wrzuciłam do imbryczka od Mamy Ali.
Nawet podłogę umyłam. Myślałam, że to przejaw mojej dojrzałości. Że taka się że mnie pani domu zrobiła. Perfekcyjna.
Nie.
Umyłam ją z rozpaczy.

Z tego samego powodu ciągle mnie coś wewnętrznie popędza, żeby chodzić, robić, przestawiać, choć jestem coraz bardziej zmęczona, wyssana, wyschła na wiór, ale nad ranem chlusta ze mnie mętna woda pełna zgniłych liści, jak z zalanej Pandy. Wyobrażam sobie, że ta ilość wody ogromnieje, jakby ktoś odkręcił kurek. Robi się coraz bardziej mętna, jak z kanałów u Wajdy.

Pudła kupiłam jasne, kartonowe, żeby fiszki z hiszpańskiego, pozostałości po niedojedzonej czekoladzie i wycinki gazet nie fruwały pomiędzy książkami. Taka byłam z siebie dumna, że jasne pudła kupiłam. Nie ciemne, jak większość swetrów w moich szafach.
Biorę maksymalną dawkę witaminy D, jak kazał Doktor Majkel. Już wiem, po co. Żeby wytworzyć choć śladowe ilości serotoniny. Z tego samego powodu, wracając od Kostka, Agi i Marcina, kupiłam Milkę, choć jej nie znoszę. Żeby zatrzymać, przedłużyć ten czas, kiedy jest we mnie jakieś światło. Mój Boże, jakim genialnym dziełem jest człowiek. Sam w sobie próbuje wytworzyć antytoksynę.
Jem, choć nie czuję smaku, bo wiem, że jeść trzeba. I dzisiaj peeling sobie zrobiłam, bo ciało trzeba szanować. W końcu to nasze narzędzie, moralnie obojętne, nasz nośnik. I przyjmuje na sobie razy, kiedy psychika cierpienia się wypiera. Niewinne, niewinne ludzkie ciało, od wieków niezmienne, bolesne, z chrzęszczącymi kośćmi, rozciągliwymi stawami, jak Bóg da.

Nic się nie zmieniło.
Przybyło tylko ludzi,
obok starych przewinień zjawiły się nowe,
rzeczywiste, wmówione, chwilowe i żadne,
ale krzyk, jakim ciało za nie odpowiada,
był, jest i będzie krzykiem niewinności,
podług odwiecznej skali i rejestru.

Nic się nie zmieniło.
Chyba tylko maniery, ceremonie, tańce.
Ruch rąk osłaniających głowę
pozostał jednak ten sam.
Ciało się wije, szarpie i wyrywa,
ścięte z nóg pada, podkurcza kolana,
sinieje, puchnie, ślini się i broczy.

Dziś miałam widzieć się z J, ale czułam gdzieś podskórnie, że to do skutku nie dojdzie. Zadzwonił, przepraszając, a głos miał taki, że aż wstrzymałam powietrze. Taki zmęczony. Kiedy zapytałam, czy orzeł wylądował, odpisał, że "pyskiem w ziemię". Jak ja znam ten stan.
I tak kołysałam w sobie ten jego wysoki, czuły, chłopięcy głos i tak mi było przykro, że jest taki sterany, że śpi po trzy godziny. Tak bym chciała mu ulżyć, M się zająć, odebrać ją ze szkoły i z nią porysować. Ciekawe, czy umiem. Może by mnie nauczyła. 
Ale w pierwszych słowach nie skarżył się, tylko zapytał, ściszonym głosem: "jak się czujesz?" I wiem, że naprawdę był ciekaw odpowiedzi. Nie zapytał po to, żeby uspokoić sumienie. Nie zapytał dlatego, że tak wypada. Z trudem mu to przyszło, ale zapytał naprawdę. Zrobił to, czego od ponad miesiąca nie zrobiła moja Mama.
Chciałam odpowiedzieć to, co zawsze: "wyśmienicie". Przypomniała mi się Bogna: proszę powiedzieć, jak się pani czuje naprawdę, pani Kasiu. Wzięłam oddech, opuściłam ramiona i powiedziałam:
- Byłam smutna, ale jak zadzwoniłeś, jest inaczej. Jest we mnie inne światło.
J, sobie tylko znanym sposobem na przekłucie każdego balonu, śmiejąc się ostatkiem jetlagowych sił, odpowiedział:
- Czuję się teraz jak przedstawiciel firmy Osram.
Rozsypały się we mnie kolorowe koraliki śmiechu. Król Karol mi je na szyi powiesił, pojaśniały, zagrzechotały na moich obojczykach.

Przecież ja wiem, że jak "ogarnie kuwetę", to się zobaczymy. Będę wesoła, będę kręcić bekę z tego, że dzisiejszy dzień sponsoruje ból barku, a wczoraj miałam wrażenie, że moje lewe kolano spaceruje po Pasażu Wiecha. Samo, oddzielnie ode mnie. Będziemy się śmiać, pić kawę - ja czarną albo tę z mlekiem bez laktozy, a J będzie opowiadał o najnowszych badaniach o otyłości wśród dzieci i o tym, że w szkolnych sklepikach jednak wygrały drożdżówki. A potem opowie, co w wojsku - że niezmienna głupizna i jak to możliwe, że to w ogóle działa. I o Arizonie i o tym, że Amerykanie przerabiają to, co Polacy już wyćwiczyli. I nie wystraszę nikogo, choć powiem, że boli też strach. I ból to też odległość pomiędzy poszczególnymi złymi wiadomościami z Instytutu. Że jak się boisz, to boli cię cały człowiek. Znasz to, J?
Będzie patrzył na mnie taki skupiony, tak profesjonalnie i nieruchomo, bez mrugnięcia nawet i tylko najwyższym wysiłkiem zauważę, że cały jego środek zastygł, ale nieznacznie drży. A potem powie coś, co dopiero po powrocie do domu odczytam jako komplement z najwyższej półki, bo nie wystarczy mi IQ, żeby w czasie rzeczywistym reagować.
Ale to dopiero za jakiś czas. Nie wiem, jaki. Nie wiem, czy doczekam. I w jakim stanie skupienia.
 
Rozpaczliwie przywołuję w sobie obraz Kostka, który zasnął na moim brzuchu. Miał taką ciepłą główkę. Pachniał tak słodko, ciepłem. Pod kocykiem położyłam mu ręce na brzuszku, a on swoją malutką rączką chwycił mnie za nadgarstek. Uśmiechał się do mnie. Karmiłam go tartym jabłuszkiem i marchewką i byłam z siebie taka dumna. Takie to było przyjemne. Że mi zaufał.
Pierwszego listopada myślałam tylko o Leśmianie i Szymborskiej. I Barańczaku, bo język tak go słuchał. Nie każdy naród ma szczęście mieć swojego Barańczaka.
Przypominałam sobie jeszcze rozmowę z Miłoszem: o tym, że człowiek nie może sobie odmawiać radości płynącej z tego, że kogoś kocha i że ktoś go kocha. I o tym, że pełnię czuje się wtedy, kiedy budzimy się przy najbliższej nam osobie.
A przecież ja Tacie Miłoszowi powiedziałam, że J jest mi bardzo bliski, nie mówiłam o tym, że kiedykolwiek do głowy by mi przyszło razem się budzić. Albo razem smucić. 

Już dwa razy wrócił do mnie sen na jawie, albo jakaś mara. Taka prawdziwa, taka przejmująca, jak obraz kościotrupa śpiącego na kobiecie, jak w pracy Mariny Abramović. Tylko że leżałam na boku. Próbowałam zasnąć. A może już spałam. Przyszła Eugenia. Położyła się obok i przytuliła się do mnie. Głaskałam ją po chudej, suchej, rozpadającej się ręce, bacząc, żeby więcej ciała niż planowano z niej nie odpadło. Przecież ją to boli. I mówiłam do niej tak czule, tak delikatnie, że już dobrze, że pośpimy, przyśnią nam się świeże truskawki i to, że możemy je jeść. I kubek świeżego mleka, takiego od krowy, jeszcze ciepłego, którego teraz nie możemy pić. I pójdziemy przez zboże w Gorcach, gdzie cisza i ptaki, gdzie pszenica jasna taka, chrzęszcząca.
I że zajrzymy w krzaki dzikiej róży i będziemy wąchać te leśne zagajniki, popatrzy na nas sarna.
Opowiadam jej, jak z Babcią zbierałam jagody. I że Babcia śmiała się, że szukam ich wysoko, na drzewach, a one przecież w poszyciu, tuż pod moimi nogami. I w chusteczce z materiału w paski podaje mi zerwane jeżyny, a ja nadal patrzę na drzewa, chojaki wysokie, wdycham głęboko świeże leśne powietrze, jak Babcia każe. Bo gruźlicy dzięki temu nie będzie. 
Opowiadałam o tym Eugenii, zaśpiewałam jej kołysankę Anny Marii Jopek, głaskałam, kołysałam. I kiedy już myślałam, że takie w siebie wtulone zaśniemy, Eugenia owinęła mi się wokół pasa. I nagle, z rykiem i warczeniem piekielnym wbiła mi się w lewe biodro, zaczęła szarpać miednicę, bezlitośnie, na strzępy, mieląc między zębami drzazgi kości i włókna ścięgien. Próbowałam krzyczeć, ale nie mogłam. Brakowało mi powietrza. Jak to we śnie. W końcu zasłonę snu rozdałam krzykiem strasznym, krzykiem opuszczonego małego dziecka, a w bezdesygnaciu nocnego skowytu rozpoznałam słowo "Tato!"
I kiedy o 2 w nocy do mnie dotarło, co krzyknęłam, zwinęłam się w kłębek jak wiewiórka i płakałam, obejmując się ramionami.

Zbieram wypadające mi coraz tłumniej włosy. Skupiam się na polerowaniu kubków, żeby nie było zacieków. Wymieniam ściereczki kuchenne na suche, ręczniki do rąk na świeże, sprawdzam, czy w lodówce nic się nie popsuło. Czyszczę wilgotnymi jednorazowymi chusteczkami powierzchnię mebli, biurko przecierałam dzisiaj trzy razy. Staram się słuchać tylko energetyzujących piosenek, choć w Trójce Trójki coraz mniej. Przypominam sobie, jak w Krakowie w sobotę wiało niemiłosiernie, ale na Rynku kupiłam piękny bukiecik, żeby zanieść na stoisko do Uli i do pani Natalii. Przypominam sobie wietrzny hejnał, kołujące na Grodzkiej liście, chrzęszczące przy Placu Wszystkich Świętych opiłki piasku pod nogami. I to niebo, takie potężne, kiedy stałam na kładce przy przystanku Stella Sawickiego i widziałam, jak nad elektrociepłownią zbiera się w kłęby smog. Nie, Kasiu, nie tylko smog był. Pamiętasz, jak spod tych gęstych chmur wystrzeliło słońce? Niespodziewane. A jednak. Pamiętasz przecież.
I pan K. nie spojrzał na ciebie po raz pierwszy jak na zatęchły zmywak. I powiedział, że szanuje bałuciarzy, chociaż nie wyglądam. A ja się zastanawiałam, czy to komplement, że nie wyglądam.
No tak, tak, miałam również swoje osiągnięcia. Bo i czemu nie podeptać nieskazitelnych butów sekretarzowi Wisławy Szymborskiej? Nie masz wyrzutów sumienia? No i słusznie, bo i dlaczegóż miałabyś mieć?
Te okładki, ten zapach papieru, świeżej farby drukarskiej, zakładki, misie na Floriańskiej, mięciutkie, z jasnego pluszu, zapach kawy na Brackiej, kołacze z lukrem, dzieci, dzieci książkami zachwycone, pop-upy otwierające, podpisy, autografy, radość, że tyle piękna się w Polsce wydaje, że chciał ze mną słowo zamienić, że przeszła ze mną na ty, zmieściłam się do autobusu, zdążyłam, Ania i Adrian z książki się ucieszą, ach, jak się ucieszą, Świetlicki, Świetlicki przy Poczcie Głównej spaceruje, nad Małym Rynkiem cisza, precle tylko sprzedają z solą morską, na Szpitalnej szyld zdejmuje jakiś pan i pogwizduje wesoło, chociaż wiatr mało mu z głowy czapki nie zedrze, liście, liście kołują obok hotelu Andel's, te dzieci w Piwnicy pod Baranami takie rumiane, patrzą na akwarele Alice Millani, na Szymborską, wieńce, wianuszki, bukieciki, żółto-brązowe Planty w wilgoci zanurzone, "fajny tekst, ej serio, cały przeczytałem!", e tam, ręka marznie, powiem Łukaszowi, szybko, teraz, ucieszy się, Tymkowi powie, milczą kamienne figury przy kościele na Grodzkiej, ale jakiś chłopak gra na akordeonie, J pewnie tędy chodził, też to widział, ba, Modrzejewska się tędy przechadzała, Kostek wspina się po bluzie Marcina, prostuje się, zadowolony z siebie, rozciera na blacie kawałki marchewki, Ula chwali ciasto i konfitury od Mamy Alicji, śmiejemy się w kinie na "Bocianach", pan Janek wymienia mi żarówkę w plafonie, mówi, co zrobić, żeby wodę z Pandy odciągnąć, uśmiecha się i mówi, że "ty naszy dziewczynje to męża znajdzijemy" - zaciąga, macha grabiami, a liście wiatr mu roztrąca i cała robota na nic.

Przed moim oknem na nagich gałęziach choinka z czarnych, milczących kruków. 

Już nie. Trzeba to teraz stwierdzić. Nie widzę powodów, żeby negować fakty.
Siedzi teraz obok biurka. Kudłaty, czarny, wielki. Eugenia się go boi, poszła do drugiego pokoju, siedzi na półce - tam, gdzie Sołżenicyn i Kundera.
Sapie nade mną. Czasem przygotowuje się do skoku. Takie mam wrażenie. Ale jest tak przeraźliwie cichy. Nie czuję go tak, jak Eugenii. Nie chcę go. Nie ma tu na nas troje miejsca. Czarny zwierz. 


On tu jest.
Ma na imię Eustachy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz