poniedziałek, 24 października 2016

O czym nie mówię, kiedy mówię o Bólu

Pieczołowicie przygotowuję się do rozmowy z J. Od kilku dni porządkuję wszystkie zebrane artykuły, informacje, przewalam blog, podsumowuję przemyślenia. Przypominam sobie. Zbieram na kupkę. Formuję w jakiś kształt.
Bo przecież wywiad ma być misyjny. Mam być przedmiotem i narzędziem do komunikowania o tym, że chroniczny ból jest zagadnieniem dużo poważniejszym niż się pozornie wydaje. A dodatkowo w kulturze wypartym, zgnębionym. "Zabij ból" - krzyczą bilboardy Ibuprofenu. Tak, zniszcz, stłamś, zabij, zniwecz, rozbrój, pozbaw władzy nad sobą. Stwórz pozory, że to ty całkowicie kierujesz swoim życiem. Mam również powiedzieć o tym, że w chorobach autoimmunologicznych niezbędna jest nie tylko fachowa i regularna pomoc lekarska, ale nade wszystko takie społeczne ukonstytuowanie przestrzeni, żeby chory mógł w miarę normalnie funkcjonować. Przy czym słowa "Normalnie" nawet WHO nie jest w stanie zdefiniować precyzyjnie. Bo, jak powiedziała Bogna, język jest najmniej efektywnym narzędziem komunikacji, ale powszechnie przyjętym.
Więc mam być przedmiotem, ale też częściowo podmiotem. Mam być milijon - opowiedzieć o Bólu, opowiadając jednocześnie o sytuacji osób niepełnosprawnych i skazanych na chroniczne cierpienie, powolne, przedłużane humanitarnie konanie, wyrok w zawiasach. Nieunikniony. A przy tym zachować podmiotowość, czyli powiedzieć, jak moje życie Ból zmienił, jak ubogacił, poszerzył, sfałdował. I jak pozwolił dojść do wniosku, że Ból nie jest tożsamy z cierpieniem. A nazywanie słabości wcale nie oznacza jej lokalizacji i dotknięcia, tylko przeciwnie: samoosłabianie.

Ale jest też coś, czego powiedzieć nie mogę. Bo to jest właśnie najbardziej moje. Długa lista to będzie. Nie mogę nikogo straszyć. Przecież Ból ludzie znoszą różnie. A przeważnie się go boją.
Nie wolno mi powiedzieć na przykład o tym, o co już przez telefon zapytał mnie J. Do kogo mam pretensje, kiedy mnie boli? Bo kiedy on cierpi i cierpi M., nawzajem zadają sobie ból, przez co go pomniejszają, niwelują. "A ty? Przecież jak ciebie boli wszystko, to na kogo ten ból przerzucasz, Kasiu?" - zapytał czule, tak, że aż coś we mnie zaskowytało i złapałam sie brzegu mojego białego biurka.
Otóż, Drogi, Kochany, Niedosiężny J., nie ma nikogo takiego. To znaczy jest, ale to wytwór mojej wyobraźni. Trochę projekcja mnie samej. Tylko że jeśli Eugenia ode mnie dostanie razy za Ból, natychmiast mi odda. Tak, że popamiętam. Będę się czołgać, jęczeć, skowyczeć, płakać w głos, wołać nieobecnych Rodziców, Babunię, która już nigdy nie zrobi mi drożdżowego ciasta, wołać Krzysia Millera, Prababcię Mariannę, Dziadka Felusia i Wszystkich Świętych.
Albowiem pałując Eugenię, pałuję siebie. Wzmacniam Ból. Powiększam.
A zatem:

należy zgodzić się
pochylić łagodnie głowę
nie załamywać rąk
posługiwać się cierpieniem w miarę łagodnie
jak protezą
bez fałszywego wstydu
ale także bez pychy

nie wywijać kikutem
nad głowami innych
nie stukać białą laską
w okna sytych

pić wyciąg gorzkich ziół
ale nie do dna
zostawić przezornie
parę łyków na przyszłość

Ale nie wtedy jest najtrudniej, kiedy idę do pracy i wykonuję szereg znienawidzonych czynności i obcuję z ludźmi, których od jakiegoś czasu lubić się nie da. Nie wtedy, kiedy moja Mama od ponad miesiąca milczy tylko dlatego, że spaliła jej się w piekarniku dynia - i uznała, że to moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Nie wtedy, kiedy walczą we mnie dwa głosy: "jesteś najgorszą ciocią na świecie, bo nie odwiedzasz Kostka" z drugim: "to nie twoja wina, że jesteś chora, a to, że do Kostka nie idziesz z katarem, to wyraz twojej odpowiedzialności społecznej". Nie wtedy, kiedy pan Janek z dołu mówi: "chłopa by sobie panienka jakiego przygarnęła", a ja myślę o tym, że od trzech tygodni nie mam światła w przedpokoju, bo wypaliła się żarówka, a ja boję się sama rozkręcać kostkę przy lampie w obawie o zwarcie. Ani nie wtedy, kiedy po raz kolejny mam wyrzuty sumienia, że nie spotkałam się z Ulą Księgarką, z Miłoszem, z Toot, nie pojechałam do Afgańskiej Siostry, nie mogę pomóc Łukaszowi; ani wtedy, kiedy zza szyby spoglądają na mnie krwistoczerwone szpilki, których nigdy nie założę. Ani też wtedy, kiedy Iwonka mówi: "musisz z Eugenią coś zrobić, bo ona nie może być przy tobie wiecznie, najlepiej ją zabić". Ani wtedy, kiedy Mama Ala daje mi słoik najlepszych powideł śliwkowych, robionych tylko z myślą o mnie: bez grama cukru, tylko z cynamonem i goździkami, bo dobre na stawy, immunologię i przemianę materii, a ja myślę o tej cholernej spalonej w piekarniku dyni.
Nie, nie wtedy, kiedy po Parku Skaryszewskim chodzę na raty, na przystanki, bo nie mam siły. Nie wtedy, kiedy jakiś chłopak patrzy na mnie w tramwaju, a ja odwracam głowę. I nie wtedy, kiedy zamiast zajmować się książkami, szukam durnych danych o rynku FMCG, znoszę bekanie szefa tuż nad moją głową, a przy tym lewą rękę trzymam na nowym tłumaczeniu Bułhakowa. Nie wtedy, kiedy zabraknie bezglutenowego chleba. Ani nie wtedy, kiedy Ciocia z Ursynowa ma do mnie pretensje, że w Hali Koszyki nie ma warzywniaka z prawdziwego zdarzenia, a Siostra mojej Babci ma wyrzuty, że była wojna i ona sama pochowała oboje Rodziców. I wrzeszczy przy tym: "taaaak, dowiedz się, jaka to rodzina, niewdzięczna, parszywa i dwulicowa", kompletnie nie zastanawiając się nad tym, że mówi też o sobie. I nawet nie wtedy, kiedy uświadamiam sobie, że cmentarze w Dobrem i Jadowie, gdzie spoczywają moi Pradziadkowie, to miejsce masowego pochówku Żydów, a we mnie wtedy śpiewa jakieś dziecko tęskną, rozdzierającą piosenkę.  

Najtrudniej jest, kiedy słyszę chrzęst moich drzwi odziedziczonych szczęśliwie po poprzednim właścicielu, bo mnie w życiu nie byłoby stać na takie. Ten cyk zamka. Zamknęłam. Odcięłam się. I teraz zaczyna się mordercze tango z podchodami.
Bo dwa tygodnie temu choroba pokazała mi, że

Wszystkie próby oddalenia
tak zwanego kielicha goryczy –
przez refleksję
opętańczą akcję na rzecz bezdomnych kotów
głęboki oddech
religię –
zawiodły

Jeśli partia rządząca sobie tego zażyczy, stracę dostęp do leczenia biologicznego. Ból będzie zatem moją codziennością. I owszem, tak, są metody. Oddychanie, przemalowywanie Bólu, rozmowy i tulenie Eugenii. Ale jest też zupełnie przyziemna, fizjologiczna część całego przedstawienia. A przecież mózg nie tylko wysyła cudowne znaki, a organizm nie tylko produkuje cud-związki, które  poprawiają nam humor, wzmacniają serce albo przygotowują do ucieczki. Mózg będzie gotów wytworzyć również substancję, która może pomóc nam się zabić.


Miłość się nie wyczerpuje, ale się męczy. Ci najsilniejsi też się z czasem męczą. Bo to normalne, bo to oczywiste, że organizm, psychika - też się kiedyś zużyją, zatrą, jak silnik; albo zerwą jak łańcuch w rowerze. Tylko że miłość czasem wiąże się z przyjmowaniem. Jakimś tankowaniem pomiędzy stacjami. A ja ciągle muszę szukać w sobie. Na oparach jechać. Na jałowym biegu.

Bo znów przyjdę do pustego domu, gdzie zupełnie niedorzecznie będę czyścić blat kuchenny, choć tego nienawidzę, a to jednak moje ciało tak się broni przed skowytem. Bo znów obsiądą mnie ciemne myśli jak biedronki azjatyckie, zatrzepoczą nade mną skrzydła ciem, runie we mnie wieża z kości słoniowej rzeźbiona w kruchej materii sztuki, tak łatwej do wykpienia, do obalenia, tak śmiesznej wobec agresywności niekoronkowego dziś świata. Niepasującej do gal tuzów marketingu i reklamy, strategicznego, sterylnego świata Excela, wymiany wizytówek i udawanej uprzejmości.
   
Nie dam rady, nie uniosę tego, że mam do Kostka trzy przystanki, ale nie mogę, bo katar, a poza tym: kim ja jestem dla niego?
Nie dam rady, choć tak czekam na szczęśliwe rozwiązanie Ani. I wiem, ze będzie taką Matką, jakiej nie widział świat. Taką ciepłą, mądrą, dobrą, wyrozumiałą, obecną, nie z tego świata, z nieba prosto. I boję się, że mogę tego nie zobaczyć. Z różnych powodów. Ot, chociażby z powodu wprowadzenia wiz. Ewentualnego cofnięcia paszportów, bo po tym, co się w kraju dzieje, spodziewam się już wszystkiego.

A więc: kiedy mówię o Bólu, nie mówię o tym, jak bardzo męczą mnie ludzie. W ogóle. Że szarpie mną, bo mnie do nich ciągnie, ale szarpie mnie też z drugiej strony poczucie, że dobrze, że jestem tu, gdzie jestem. I że obok mnie nie ma nikogo, bo wtedy nikogo w dół nie ciągnę.
I kiedy mówię o Bólu, nie mówię też o rozpaczy. O czarnej dziurze beznadziei, strachu, atawizmów, skulenia w nocy jak małe, zaszczute zwierzątko, które dostało się we wnyki i broczy.
Nie mówię też o tym, że od dwóch tygodni budzę się o 2 w nocy i leżę nieruchomo z otwartymi oczami do 5, nasłuchując pijanych powrotów, domowych awantur albo dojmującej ciszy, w której tłucze się moje zmęczone serce.
Nie mówię też o tym, że mam wrażenie płynięcia w ścianę, jak ten emotikon Messengera, który czołem opiera się o ścianę i wydaje mu się, że płynie. Właśnie. Wydaje mu się.
Kiedy mówię o Bólu, nie mówię też o tym, jak jestem już zmęczona. Wszystkim. Wstawaniem o 4.30. Drżeniem przed wlewem. Zaciskaniem zębów, kiedy w Instytucie niewprawna pielęgniarka albo ta niedospana fastryguje mi żyłę. Pogardą w oczach montera, który tytuł lekarza kupił na Bazarze Różyckiego. Ukrywaniem drżenia rąk, kiedy podpisuję zgodę na wlew. Podziękowaniami. Wszystkim. Po kolei.
Bieganiem, załatwianiem, pilnowaniem dat, pokonywaniem schodów, zacinających się wind, spóźnionych autobusów, przesuniętych przystanków. 
Uśmiechaniem się. Do cholery, z czego ja się cieszę? I dlaczego, do cholery, nie potrafię inaczej?! Udawaniem, że jest dobrze, kiedy dobrze nie jest. Tęsknotą, cholerną tęsknotą: za Mamą, za Babcią, za Ojcem, za Kropką, za Pio, za Toot, za nieruchomym spojrzeniem J., które mi mówi: "widzę cię i widzę, jak jesteśmy podobni - jestem tym tak zdumiony i przerażony, że pozwolisz, że odejdę"; za tym, żeby pobiec, nie myśląc o tym, ile to biodro będzie kosztować; powiedzeniem do kochanego, dobrego Pana Piotra: "a co mnie to, kurwa, obchodzi, że masz głupią żonę?!!!"
Tłumaczeniem się: chcę pracować z domu, bo mnie boli" zamiast powiedzieć: "nie mogę na wasze tępe mordy patrzeć, nie mogę waszego smrodu nieprzetrawionej wódy wąchać, bo mi się rzygać chce na wasz widok".
Udawaniem, że nie denerwuje mnie to, że Krysia umawia się ze mną na spacer, a zabiera Miodka i nie udaje mi się przez trzy godziny dokończyć ani jednego zdania, bo Miodek coś wyżera z Wisły albo wrzeszczy nieposkromienie na wszystko, co się rusza. 

Znoszeniem - wszystkiego, budowaniem odporności - po nic, czekaniem - na Godota, zaspokajaniem głodu - okruszynami wysypanymi niechcąco, nieuważnie, przez przypadek, łykiem - wody, pobieżnie oczyszczonej, wmawianiem sobie, że jednak jestem potrzebna - choć tylko fiskusowi, bo przecież świat sobie beze mnie radził i radzić będzie, rozumieniem wszystkich - skoro nikt sobie nie zadaje trudu, żeby naprawdę mnie zrozumieć, widzeniem wszystkiego tak ostro, wyraźnie, podczas gdy dla większości ludzi jestem jak rozchodząca się przed południem roztoczańska mgła - nieznaczna, niewidoczna. Potrzebna tylko od czasu do czasu. Bo książkę trzeba załatwić, gazetę przynieść, zakupy załatwić, serce złamane na moim obolałym ramieniu wypłakać, usłyszeć: "tak, jesteś super, jesteś śliczna, wyjątkowa", "tak, masz we mnie oparcie, choć sama ledwo stoję i trzymam się wiatru".  

Samą siebie cenzuruję. I mam zamiar ocenzurować. Bo nie można ludziom odbierać nadziei - szczególnie w sytuacji, kiedy dziennikarz rozmawia z dziennikarzem i ktoś im kiedyś nakładł do głowy, że ten zawód to misja. Że życie to misja. Że egzaltacja fałszuje rzeczywistość. I że zawsze trzeba godnie, z podniesioną głową, na wprost, jak człowiek, co idzie i jest wierny.

Gówno prawda.  


1 komentarz:

  1. "Rodzina" to coraz częściej utarte schematy, sztuczne relacje i okolicznościowe określenia, które nic nie znaczą... Dla przykładu: mam sześciu braci ciotecznych i cztery siostry cioteczne. Teoretycznie to grono cioć i wujków Kostka, praktycznie to osoby, z którymi nie mam kontaktu, które nigdy nie widziały Kostka, nawet nie zapytały o jego zdrowie, o cokolwiek - gdyby nie plotki, pewnie nie wiedzieliby o jego istnieniu, hmm... może nie wiedzą, że on jest na tym świecie!! Gdybym dzisiaj pojechała do rodzinnej miejscowości, wielce prawdopodobne, że spotkałabym te osoby, grzecznościowo wymienilibyśmy się uprzejmościami i do zobaczenia za rok!

    W mojej osobistej definicji słowa rodzina nie widzę miejsca dla osób wspomnianych wyżej. W mojej najbliższej rodzinie jesteś TY, jest Ciocia Bajka, jedna z najbliższych mi osób. To Kaś, która mnie zna (i celowo nie piszę, że zna mnie lepiej niż moje kuzynostwo, bo oni nie znają mnie wcale).

    Kim jesteś dla Kostka? Jesteś jego ciocią, jesteś członkiem jego rodziny, jesteś osobą, którą on akceptuje, czuje się przy Tobie dobrze i bezpiecznie. Kim jesteś dla Kostka? Mam nadzieję, że będziesz dla niego cennym drogowskazem, oparciem, wzorem. Liczę na to, że uzupełnisz mnie w procesie wychowania i nauki, że przekażesz mu choćby w zakresie literatury to, czego ja mu nie dam, bo tej wiedzy i oczytania po prostu mi brak ;) Jednak bądź proszę dla niego i w jego życiu tylko w ramach Twojej potrzeby, nigdy w ramach obowiązku? Dobrze? :*

    OdpowiedzUsuń