środa, 5 października 2016

Wszystko nie tak

Anything that can go wrong will go wrong.
I poszło. Wszystko, co możliwe, poszło dziś źle. Przynajmniej od rana.

Zapłakana, spuchnięta jak panda, obolała jak po pobiciu, na drżących nogach, w strugach lodowatego deszczu dojechałam pandą na zbawienny wlew.

Pierwsza niespodzianka: ośrodek leczenia biologicznego przeniesiony. Drepczę w strugach deszczu. Na domiar złego mam jeszcze tego dnia wizytę kontrolną, co oznacza badania krwi.
Miotam się cztery razy pomiędzy izbą przyjęć a budynkiem przychodni, do której zupełnie bez sensu przeniesiono ośrodek terapii biologicznej. Zupełnie bez sensu.
Co z tego, że lek biologiczny kasuje odporność. Hajda, niech pacjenci kulawi, na wózkach, z powykręcanymi stawami dygają. Podobnie Pani Mirka, która przemoczyła trzy pary butów, kursując wte i we wte ze skierowaniami, zleceniami, wynikami badań. Co chwilę owiewa mnie lodowaty wiatr, parasol nie nadąża. Zimno mi, choć mam na sobie softshell i bluzę na ciężkie mrozy.

Siedzę, czekam 40 minut - izba przyjęć jeszcze zamknięta, pracownicy dopiero się schodzą. Nawet Pani od Serca idzie. Ma nad wargą duże zimno. A na głowie komiczną czapkę w kolorze fuksji, którą nosiły dzieci z mojego rocznika w latach 90. do szkoły. Wszyscy wyglądali w nich jak Smerfy z Czernobyla. 

Pod izbą przyjęć na cały korytarz pielęgniarka, która specjalizuje się w głębokich wkłuciach dożylnych, potrafi lawirować między zrostami i przeprowadzić profesjonalną resuscytację - krzyczy, że została zwolniona. "Na izbie pani powiedzą więcej!"
Załamuję się. Tracę pod nogami grunt. Nie wiem, co będzie.

Na izbie nie chcą mówić więcej. Mówią, że szkoda gadać. Że dyrekcja powiedziała, że ta pielęgniarka jest niepotrzebna. Że nic się nie da zrobić. Krztuszę się ze złości na system. 

Przybywam wreszcie z naręczem kartek i skierowań do ośrodka leczenia, który mieści się w przychodni, wśród zainfekowanych pacjentów, pomiędzy nieustannie otwieranymi drzwiami. Teraz lekarz. Oczywiście, a jakże, monter UPC.
Wchodzę. Na szczęście jest rezydentka. Każdy ruch wyciska mi z oczu łzy. Już nie walczę.
Rezydentka przygląda mi się bacznie. Wiadomo - świeża. Jeszcze współczuje. Monter siedzi do mnie bokiem, z daleka. Czuję w sobie złość. Mam nierówny oddech, bo mnie boli. I jestem wściekła, że to znowu on. Jak taki człowiek może wykonywać zawód lekarza, do jasnej cholery?!
- Dlaczego pani płacze?
- Bo mnie boli.
- To można z bólu płakać? To zabawne.

Ach tak? Parodio człowieka. Czyli dzieckiem nigdy nie byłeś. Od razu urodziłeś się z dyplomem lekarza, usiany tą mnogością znamion na twarzy, świadczących o rozsianym wirusie HPV. Gratuluję. I trochę mi cię żal, że nie jest ci dana łaska łez.

- Jak to: boli panią? Aaaaa... no to mamy niespodziankę - zapierdala śpiewnie. To jedyny lek na polskim rynku, który działa na pani schorzenie. Jeśli ten nie działa, to nie ma dla pani ratunku - kończy śpiewnie jak Irena Kwiatkowska u Starszych Panów.

Ty skurwysynu, ty męcie ludzki, ty nietrybie pieprzony i skończony chamie. Czemu nie ma cię na Wiejskiej, tam byłbyś w doborowym towarzystwie!

- Proszę o receptę na dwa opakowania Diclo Duo, Gasec w dawce 20 mg i Mydocalm w dawce 50 mg.
- Diclo-co? - pyta monter.
- Diclo Duo.
- W jakiej dawce?
- Nie wiem, chyba jest jedna.
- Proszę pani, proszę mnie nie pouczać.
- Proszę pana, jestem pacjentką, skąd mam wiedzieć, jakie są dostępne dawki tego leku? Zawsze na hasło Diclo-Duo dostawałam jeden lek. Cztery blistry w opakowaniu po dziesięć tabletek każdy.
- No ale dawka?
Googlam. Jest.
- O, ten. Z wielbłądem na opakowaniu. Tu jest napisane 75 mg.
- A po co pani Mydocalm? Przecież w pani schorzeniu to w ogóle nie ma prawa działać?
- Poprzedni lekarze mi go przepisywali, brałam go na noc, żeby zasnąć i rozluźnić mięśnie.
- W tej chorobie to nic nie działa.
- A Gasec?
- A co to jest? - pyta mnie monter.
- Lek osłonowy.
Sprawdza w aplikacji dla lekarzy.
- No, Gastrocaps. O, dobrze, jest nierefundowany.
Chuju.

Uwalniam się wreszcie od niego, bada mnie pobieżnie. Debil - na izbie przyjęć miałam 37,3. Nie zajrzał mi nawet do gardła.

Wchodzę na badania. Siedzi zwolniona pielęgniarka. Przyucza pozostałe, jak się wkłuwać głęboko dożylnie. Ja pierdolę, czy ja jestem w szpitalu, czy w ochronce dla lemurów?
- Co się stało, czemu pani płacze?
- Bo mnie boli. I jeszcze dowiedziałam się, że pani straciła pracę. Jak tak można? Pielęgniarkę z takim doświadczeniem. Jakby Was było tak dużo.
W pewnym momencie zwolniona pielęgniarka kopie mnie w nogę. Nie wiem, o co jej chodzi. Wkłuwa się ta z przychodni. Mówię jej, gdzie mam zrost. Chociaż sama powinna to wyczuć. Lewa ręka. Wkłuła się. Krew nie leci. Centralnie w zrost. Kręci igłą w żyle. No nie leci. Traktuje moją żyłę jak fastrygowany materiał. Skręcona bólem siedzę na fotelu i znów rozumiem, rozumiem Krzysia Millera.
Poszło. Krew leci gęstą, ciemnoczerwoną strugą. "Na fiolkę z OB nie przyklejamy naklejki" - instruuje Zwolniona Przychodniową. Przychodniowa mokra ze stresu, podobnie jak ja z bólu. Tyle że ja rano użyłam antyperspirantu. No i myłam się o 5.17.
Robi mi się słabo. Jestem na czczo, jest 8.40, ja bez śniadania. Siedzę chwilę. Przychodniowa wyciera mi przedramię z gęstej krwi, nad którą nie zapanowała. Unosząc mocno wenflon, który przecież w żyle. Syczę. Przeprasza mnie. Zwolniona kręci głową.

Wychodzę na korytarz. Patrzę przez okno. Leje niemiłosiernie. Wieje okropnie. Meteorologiczny synonim grypy.
Z gabinetu wychodzi Zwolniona. "No i po co pani im mówi? Przecież one przeciwko mnie nastawione? Po co pani im powiedziała o zwolnieniu, co?" Zamieram. Przecież cały szpital wie i wszyscy są oburzeni. A ja na dodatek stanęłam po jej stronie. No to masz tę swoją pieprzoną lojalność, Kasiu.
Płaczę. Pochylam głowę, co chwilę mija mnie jakiś przemoczony człowiek. Nie, nie będę tego w sobie dusić. Jeśli nie potrafię się zezłościć, to cię chociaż zasmucę. Płacz przechodzi w szloch. No nie, tak nie można. Zaraz tu się ludzie zlecą albo mnie ktoś skarci. Wypłakałam 43 wielkie łzy. Biorę oddech. Dostarczam ciału tlenu. Z miłością. 

Wpycham w siebie kanapkę. I banana. Zgniótł się w plecaku. Popijam czystkiem z termosu. Mam się zgłosić za półtorej godziny. Idę do budynku głównego.

No a skoro już tu jestem, idę do pracowni RTG. Pod koniec sierpnia miałam skierowanie na prześwietlenie szyi. Krzyś tam jest. Nie mam siły się z nim przywitać. Nie mam siły go przytulić. Ramię, którym go zawsze obejmowałam, pulsuje w rytm źle wkłutego wenflonu.
Coraz mi trudniej. Coraz słabiej widzę, bo mam zapuchnięte oczy. Wyciągam skierowanie. Prześwietlenie w listopadzie. Nieźle. Naprawdę mam szczęście. Wizyta kontrolna u Doktora Majkela - 4 stycznia. Monitorująca - 28 grudnia. Cudownie. Naprawdę, dobrze się składa.
Odchodzę od okienka i pochylam się nad teczką z historią choroby. Dziadek przy mnie stanął. Zapachniało drewnem. Widzi mnie, widzi, jak mi trudno. Zaciskam zęby. Zapakuj się i rozpłacz gdzie indziej.
Na skierowanie z godziną i datą spada mi jedna łza. Druga. Trzecia. Już, bo się nie odchylę. Chwytam się oparcia krzesła, żeby móc się o nie oprzeć i wyprostować. Pakuję plecak. Krzywię się, kiedy zarzucam plecak na ramię. Boli. Diclo Duo połknięte o 5 rano nie daje rady.

Jedna z pań za szybą ma oczy jak ta dziewczyna z warsztatów. Widzi mnie. Ma w oczach wielkie współczucie. Czułość. Ratunku! Ma w oczach to, czego tak bardzo pragnę i co mam w odstawce.
- Ja nie mogę patrzeć, jak się pani męczy! Może pani wózek dać? Co się dzieje? Można pani jakoś pomóc?
Mayday. Mayday. Płacze we mnie mała dziewczynka z warkoczykami. Ściska poduszkę tak mocno, aż drętwieją mi palce. Poczekaj, Dziewczynko, nie tutaj. Za drzwiami możesz nawet zacząć krzyczeć.
Próbuję się uśmiechnąć do tej pani, okazać jej wdzięczność, ale na mojej twarzy wykwita tylko coś na kształt grymasu i spod spuchniętych powiek wypływają dwie łzy. Drżą mi usta, ale mówię:
- Taka moja uroda.
Wychodzę, kulejąc. Zamykam za sobą drzwi.  Wchodze w długi korytarz, prowadzący przez cały budynek. Wchodze w tę część, która jest ciemniejsza, obok krioterapii.
Opieram głowę na przedramieniu przy ścianie. Już. Teraz możesz.
Płaczę mocno, głośno i długo. Oddycham, zanoszę się, szlocham. Wyjdź ze mnie. Wyjdź ze mnie, Bólu. Pozwalam Ci odejść. 
Mam mokrą pluszową bluzę. Plecak mokry od deszczu. Parasol też mam mokry.
Stoję przy tej olejnej ścianie sama, boli mnie, boję się. Nie chcę tu być. Ale w domu być nie moge, bo też mnie boli. Gdzie jesteś, Panie Fi, z Pana biblioteką w głowie, naręczem cytatów i ripost błyskotliwych? Przypominam sobie, jak mówi do mnie "panno Kaś". Nie pomaga. Zanoszę się jeszcze bardziej.
Kostek. Szybko. Kostek to jasność, światło, życie i oddech. Brak Bólu. Sięga po różową kaczuszkę. Uśmiecha się na mój widok. Wchłaniam ten obraz wraz z kolejnym oddechem.
Już. Idę dalej. Za cztery kroki dopada mnie znowu. Fala.
"Czy ty cokolwiek jesteś w stanie załatwić sama? Czy ja muszę za ciebie wszystko robić? Mamusi wiecznie przy tobie nie będzie, masz iść do pani wychowawczyni i wyjaśnić tę sytuację."
Mam 31 lat, ale teraz znów osiem. I nie wiem, co zrobić - jak wtedy, kiedy Rafał powiedział w szkole podstawowej o mojej Mamie "szmata", a ja wyjechałam mu w pysk. I wylądowałam u dyrektora. Tłumaczyłam się sama, bo mama odmówiła przyjścia do szkoły. Z Rafałem, wyższym ode mnie o dwie głowy, byli oboje rodzice. Pani dyrektor próbowała na mnie wymusić przeprosiny. Nie dałam się. A Mama nie chciała przyjść. Miałam sprawę "załatwić" sama.
Kap. Kap. Prosto w bluzę. Czuję zapach szkolnej sali. I stołówki. Jarzynki w stołówce. I klusek na parze. Podartej mapy Polski. Eugenia się nią zainteresowała. Mogę iść dalej.

Wracam. Wyniki są. OB 38.
- To u pani normalne? Takie wysokie OB?
"A u pana to normalne, że mózg ma pan wielkości zapałki?" - oczywiście nie zapytałam.
- Proszę sprawdzić w historii choroby.
- Nie mam na to czasu.
Chuj złamany.

Rezydentka patrzy na mnie czujnie. Ma piwne oczy. Uciekam od niej wzrokiem, żeby nie żebrać u niej o litość.

Wreszcie. Wlew. Odsłaniają wenflon. I co? Kroplówka nie leci. No nie leci. Ale jak to tak? no przecież krew leciała. Czemu lek nie leci? - stropiła się Przychodniowa.
Z wyrazem triumfu na twarzy Zwolniona wygłasza mądrości: "mówiłam, żeby w zrost nie".
Helooou, jestem tutaj! To mnie boli, a nie waaas!
- Trzeba kłuć raz jeszcze. Ale ja nie mogę - mówi Zwolniona.
- Zaraz, to pani straciła uprawnienia pielęgniarki? - pytam, bo Przychodniowa znikła jak kamfora.
- No chyba że pani powie lekarzowi, to on może wydać zgodę.
No kuuurwa, Waszczykowskiemu powiem, jeśli jest taka potrzeba, bo jest, psiamać, dziesiąta trzydzieści, a ja wlewu nie dostałam. Jestem tu od 6.30, ludzie!
- Czy mam teraz iść do lekarza?
- No a powie pani, że tamta źle się wkłuła? I że ja lepiej?
Aha. To o to chodzi.
- Powiem, jak było. Że wkłucie jest nieskuteczne, a w prawach pacjenta mam zapis o niewyrażeniu na coś zgody. I mogę nie wyrazić zgody, żeby kolejne wkłucie przeprowadzała tamta pielęgniarka. Mogę również wyrazić chęć, żeby to pani zrobiła.
- A to nie. To już lepiej niech pani nic nie mówi. NIe było tematu, nic.
- Zaraz, chwileczkę, to jak długo mam tu siedzieć? Aż sobie panie ustalą, która umie założyć wenflon?
Objawia się Przychodniowa. Zwolniona dostaje spida. Krząta się, fuka na Przychodniową. Bierze wenflon, wkłuwa mi się w prawą rękę. Gładko. Sprawnie. W trzy sekundy.
- No, już.
Cmoka nade mną. W tym czasie Przychodniowa wyciąga wenflon z ręki lewej. I przeprasza mnie czterysta razy.
- To nie pani wina, że mam zrosty. Wiem, że zrobiła to pani najlepiej, jak umiała i z dobrą wolą. To się zdarza, nic mi nie jest.
Zwolniona wygląda jak czajnik, który ma wybuchnąć.

Znów lecą mi łzy. z ulgi. Jezu, wreszcie. Leć, Infliksimabie, leć. Zabierz Eugenię na piękną wycieczkę. Na Zanzibar. Ten Małgorzaty Szejnert. Zwiedzaj, używaj, jeśli ja nie mogę.
Już dobrze, już siedzisz. Masz ze sobą książkę "Granica bólu" Joachima Bauera. Z interlinią 1,5. Ładnie przetłumaczoną. Z Trójkowym Znakiem Jakości. Już dobrze, udało się. Wybacz sobie te łzy. Niech lecą. Są twoje.
Wchodzi pielęgniarka, którą podejrzewam o bycie przełożoną pozostałych. Pociesza Zwolnioną. "Nie szukaj, nie szukaj nic, tutaj zostaniesz".
Zwolniona odwraca się do mnie:
- Pacjentka się rozpłakała, że trzeba ją było drugi raz kłuć. No że ja musiałam drugi raz, bo tamta nie umiała.
O, nie, tak nie będzie. Reaguję. Trzeba to wyciszać.
- Płaczę ze szczęścia, że wreszcie nie będzie mnie bolało. Bo przez ostatni tydzień pragnęłam tylko śmierci. Dwukrotne wkłucie nie ma tu nic do rzeczy - kończę mocno, żeby przestała nie wciągać w swoje zawodowe gierki.

Zostaję sama ze Zwolnioną. Odwraca się do mnie:
- No i co? Tak mnie pani broni? Jak ja mówię, że płacze pani przez tamtą, to pani mi mówi, że to ze szczęścia, że lek jest? No to co? Po której pani stronie jest?
- Po swojej, proszę pani, po swojej - mówię.
- Lepiej, żeby się pani w ogóle nie odzywała, niech pani siedzi cicho. Nic nikomu nie mówi, ja nie chcę. Ja to przeżywam, to są moje emocje, to jest moja praca, ja nie chcę.
- Sama pani mówiła, że mam powiedzieć lekarzowi, kto się wkłuł i podpisać zgodę na drugie wkłucie. Gdzie ta zgoda?
- Już nic niech pani nie robi!
- No to miała pani prawo się wkłuć, czy nie? - jestem zła. Kurwa, jestem zła, bo jestem pacjentką. Jestem cierpiącym człowiekiem, który wymaga pomocy, a nie pojazdem holującym, adwokatem z urzędu, działającym bez ustalonej strategii.
- Już niech się pani nie odzywa. Ja to przeżywam. To jest moja praca.
Nie, kurwa, ja tego nie przeżywam. Ja to sobie, droga pani, na paznokcie przyjechałam.
Próbuję czytać. Nie daję rady. Podgłosiła Radio Kolor. Ojezu, jaki tam szit puszczają.
Wchodzą co chwilę jacyś pacjenci. Głównie mężczyźni. Ich iniekcje trwają dziesięć sekund. Zwolniona jest dla nich przesadnie miła. Mnie zmierzyła ciśnienie tak, żeby ucisnąć sfastrygowaną świeżo żyłę i ogłosić: "sto. Dużo jak na panią. Może serce nie wytrzymuje."

Zmęczona ciągle otwieranymi drzwiami, płaczem, ryczącym Radiem Kolor (zabierzcie im koncesję!), fochem Zwolnionej, z drżącą przeponą zasypiam. Niewygodnie mi. Boli szyja. Tym razem nie dostałam poduszki. Koc rzuciła w poprzek. Nie mam szans z obiema rękami pokłutymi przykryć się nim wystarczająco. Przygląda mi się, kiedy się z nim mocuję.
- Idę zrobić sobie herbatę - mówi.
Rezygnuję z koca. Zasnę i tak.
Następnym razem biorę swój koc i swoją poduszkę. Oraz tłumiki do uszu. I wypierdalać.

Przebudzam się, kiedy jakiś rap zasuwa z Radia Kolor. Odruchowo sięgam niezgrabnie pokłutą ręką po telefon. Mejl od naczelnego. Do całej redakcji i do wiadomości do produkcji:
""Sadzac po nikczemnosci zawartosci puli redakcyjnej - symbolizujacej niemoc (niewiare, nieumiejetnosc, niechciejstwo) zespolu redakcyjnego <tu nasz tytuł> przypominam duzymi literami: TO JEST NUMER <tytuł> KTORY MUSI BYC WYDRUKOWANY NA CZAS I ROZDANY NA KONFIE . Konfie przy ktorej organizacji ja i T. zdarlismy gardla i tylki zeby ja spiac. Nie wyobrazam sobie zebysmy na krzeslach gosci ktorzy wybulili tysiaka rozlozyc zamiast n-ru MMP kartki z napisem np."Sorry taki mamy klimat"... Cytujac "bawiace sie" w poniedzialek wg. jednego z ministrow Panie: "ŻARTY SIE SKONCZYLY". Zabawa tez. Wnioski - liczac na wasza wrodzona badz nabywalna inteligencje - pozostawiam szanownemu gronu. Z powazaniem/P."

Zachowałam pisownię oryginalną. Faktycznie, w puli z 75 tekstów - dwa moje i jeden Kasi. Oraz wywiad - nie wiadomo, czyj. M ma do napisania 27 tekstów. Mnie zostało zaledwie siedem, ale za to rynkowych analiz.
Nie, nieważne, że puścił na urlop dwoje dziennikarzy, z wtedy ja i M byliśmy dwa tygodnie w plecy, bo sami pracowaliśmy za nieobecnych. Kolega śmierdziel przychodził z konsekwencją żelazną do pracy na czterdzieści minut do dwóch godzin. O tym się nie mówi "niegodziwość". O tym się mówi "życie".
Kręci mi się w głowie, bo zastanawiam się, jakie konsekwencje wobec nas wyciągnie. Zadzwonię potem do M. i upewnię się, że i on jest oburzony. Ale z tego naszego ruchu oburzonych nie wynika nic. Super. Jeszcze to. Mimo ze z pracy nie wychodzimy. jeszcze ktoś nam w twarz napluje. 

Na koniec wlewu Zwolniona jest dla mnie lodowata. Przyspiesza sól fizjologiczną tak, że prawie rozsadza mi żyłę. Już dobrze. Nic nie powiem. Nic nie jest takie, jak się wydaje. Może tylko w mojej głowie jest taką idealną pielęgniarką. Nikt nie może się równać z Panią Małgosią, która odeszła na zasłużoną emeryturę.
Żegnam się z nią, podaję jej rękę. Nie patrzy na mnie, oddaje rybę.

Idę pod gabinet po wypis. I receptę. I L4. Z gabinetu wychodzi rezydentka, kłaniam się jej, ale mnie nie widzi, bo na wąskim korytarzu nie może się obrócić. Z gabinetu wypruwa pani Mirka i mówi: "nie musi pani. Mam tu wszystkie dokumenty. L4 pani wypiszę." Siedzę jeszcze chwilę, zastanawiam się, co zrobić.  Nie no, po co na ten ryj z naroślami mam patrzeć. Idę do Pani Mirki.
Odbieram dokumenty. patrzę na receptę. A tam: Diclac Duo 50 gm.
A nie, jak prosiłam: Diclo Duo 75 mg.
No kurwa.
Prosiłam o dwa leki. Tłumaczyłam, pokazałam zdjęcie z Google'a. Chuj. Źle wypisane.
Idę znów pod gabinet. W międzyczasie weszła dziewczyna z zaawansowanym RZSem. Siedzi długo. Bardzo długo. Słyszę, jak emerytki rozmawiają o bólach kostnych. I przepisach na konfitury ze śliwek. Racja, święta idą. Przypomniało mi si,ę, jak rezydentkę zapytałam w gabinecie: "Lubi pani święta?" "Lubię - odpowiedziała. "Ja w ogóle nie lubię zimy. Kojarzy mi się ze śmiercią" - powiedziałam bezdźwięcznie, zgodnie z prawdą, sucho.

Wreszcie wychodzi RZS. Wchodzę ja. Monter gotowy do wyjścia, z uśmiechem hollywoodzkim na wsiowym pysku.
- Prosiłam pana o receptę na Diclo Duo 75 mg. Pokazałam panu opakowanie. Na recepcie jest Diclac Duo 50 mg. Proszę o wypisanie kolejnej recepty, prawidłowo.
- Widzi pani, sprawa wygląda tak, że będzie z tym problem. Bo pani doktor poszła, a ja nie mam recept.
Rozkłada ręce.
Eugenia rozdziera na piersiach gorset. Orze paznokciami skórę na szyi.
- Słucham? - pytam.
- No widzi pani, nie mam recept.
Opanuj się, nie wolno ci go uderzyć.
Podchodzę bliżej. Staram się nie pamiętać, że to ten sam, który kiedyś mi powiedział: "nie mam czasu na wypisywanie pani leków przeciwbólowych".
Widzę, ze się mnie boi. W oczach muszę mieć nieludzką wściekłość Eugenii. Przyglądam się jego identyfikatorowi. "Starszy asystent". Śmiechu warte.
- Zaraz, jest pan lekarzem?
- NO, jestem.
- I nie ma pan recept? - unoszę do góry brew.
- No nie mam. Może sobie pani rekreacyjnie kiedyś tam podjechać, żeby po receptę przyjechać.
Uśmiecha się tak, że gdyby nie wstrętne uszy z pieprzykami, uśmiech sięgałby wokół głowy.
Ty skurwielu jebany, ty tłuku, ty bezlitosny chamie, prostaku nieskończony, ty szumowino niegodna, szmato, idioto, pośle Kukiz 15.
- Przebrał pan właśnie miarkę. Mój stan zdrowia nie pozwala mi na to, żeby organizować sobie wycieczki rekreacyjne na Mokotów, tylko dlatego, że pan nie wywiązał się ze swoich obowiązków, bo się panu zwyczajnie nie chce. Nie zostawię tak tego.

Skamląc, podbiegłam do recepcji. Pani Mirka patrzy na mnie przerażona. W obecności czterdziestu pacjentów krzyczę, co się stało, wymieniając nazwisko lekarza. Błagam panią Mirkę, czy mogę iść na oddział do Doktora Majkela po receptę na lek przeciwbólowy. Cała recepcja wstaje. Wszyscy mają w oczach przerażenie. Młoda dziewczyna mówi: niech pani idzie natychmiast. Doktor Michał przyjmuje w gabinecie w poradni.
Błagam o litość jakąś panią czekającą na wizytę, z którą wchodzę po receptę. Doktor Majkel łapie się za głowę na mój widok. Migiem wypisuje receptę. Na lek z wielbłądem. Jestem uratowana. Ściskam mu rękę. Zbladł. Ma szkliste oczy. Opuścił głowę.

Po wyjściu ze szpitala dzwonię po kolei: do Marcina, do Agi, do M., do Kasi, do Łukasza, do Iwony.  
W domu oddycham oparta o futrynę. Nie jestem w stanie dzisiaj jechać na Żoliborz na warsztaty.
Na koniec dzwonię do Olgi do pracy. Proszę, żeby anulowała bilety na pociąg do Sopotu na jutro i do Warszawy na pojutrze.

Morza w tym tygodniu już nie zobaczę.

P.S. Przy biurku Pani Mirku, znalazłam to. Jeszcze się śmieję:




2 komentarze:

  1. Droga Kasiu,
    Niechcacy wkleilam krotki wiersz ks. Jana Twardowskiego nie pod tym postem, tylko pod wczesniejszym bo chcialam jeszcze raz przeczytac te sprzed paru dni.
    Bardzo mi smutno, ze w tym osrodku tylu nieprofesjonalnych ludzi spotkalas, ale mam nadzieje ze dzisiaj juz troche lepiej sie czujesz. Mysle o Tobie czesto, ze czasami nie ma kolo ciebie bliskich i musisz zmagac sie z choroba sama (a w dziecinstwie z dyrektorka), ale tez jestem pelna podziwu gdy starasz sie widziec jasne strony zycia i byc mimo wszystko, czy tez na przekor wszystkiemu, optymistka. Nie mowie dzisiaj, tylko w ogole.
    Ania

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie to wszystko zostało tu opisane.

    OdpowiedzUsuń