niedziela, 7 lipca 2019

Show must go on

Broadway w moim życiu nie mija. W roli głównej - znów Niedźwiedź.
Męczy mnie czasem to nieustanne wzywanie na scenę.

W sobotę od rana pojechałam do mamy. Czas najwyższy ją odwiedzić, poza tym stęskniłam się za Kropką okrutnie. W domu - jak to w domu, niewiele się zmienia oprócz tego, że mama nieustannie zamienia mieszkanie w graciarnię. Wykąpałam za to Kropkę, na drogę dostałam marchewkowe ciasto i ryżowe mleko. Mama upiekła pstrąga w piekarniku, zjadłam go na spółkę z Kropką, która nie przestawała jedzenia żulić.

Jadę do Warszawy, ale mam jakieś dziwne przeczucie. Słucham na przemian The Cranberries i Black Sabbath. Dziwi mnie liczna tirów na drodze, w końcu jest już sobota wieczór.
Mam doczytywać książki do recenzji wewnętrznych wydawnictwa, mam co robić, przecież ja zawsze znajdę sobie zajęcie, nawet najbardziej niedorzeczne.
Nie opuszcza mnie niepokój.

Piszę do Niedźwiedzia. Mam wrażenie, że coś jest nie tak. Słucham swojej intuicji. Albo jestem kompletną idiotką.
Piszę do niego chyba też dlatego, że mam wyrzuty sumienia, że podejrzewałam go o kłamstwo w sprawie skaleczenia podczas operacji. Źle mi z tym, ale niestety niejednokrotnie dał mi powody do tego, żeby mu nie ufać.
Odpisuje mi, że pije wódkę. Dziwi mnie to, bo przy wszelkich lekach walących w wątrobę to nie jest za dobre wyjście. Ale cóż - każdy ma swój sposób na chorowanie i radzenie sobie z traumą. Skoro pije wódkę, to chyba z nim nie tak źle.
Gratuluję mu i życzę wobec tego udanego wieczoru.
Ale Niedźwiedź kontynuuje wymianę zdań. Jak to on - kiedy już zamykam kwestię, żeby nie stwarzać pola do jego samoużalania, wysyła mi smutną buźkę.
Pytam, czy dobrze mu w towarzystwie, w którym jest (pytanie z ukrytą supozycją - bo przecież nie jestem pewna, czy nie siedzi trzy przystanki ode mnie. A może właśnie godzi się z Anetą? Skąd mogę to wiedzieć? Przecież wszyscy kłamią. Zwłaszcza Niedźwiedź).
"Co za różnica, jestem na razie hiv+" - odpisuje mi, ale nie widzę związku.
Widzę natomiast, że naprawdę go to martwi. Że naprawdę go jego wirusemia dojeżdża. Ok, przyjmuję, rozumiem. Niby jest tak, że jeżeli o czymś nie możesz mówić, to znaczy, że nie możesz przestać o tym myśleć. Więc może w jego głowie wojna z Anetą, ale paradoksalnie bezpieczniejszy będzie temat o potencjalnej chorobie.
Ponieważ odpisuje jakieś bzdety, życzę mu, żeby czuł się dobrze i żeby było mu samemu ze sobą dobrze. Nagle Niedźwiedź pisze:
- Nie wiem, gdzie jestem.

Aha, no tak, to widać, że było pite. Zaraz zapyta: "dokąd zmierzam" i wtedy można mu tylko kurierem nadać Sienkiewicza.
Ale coś mnie tknęło. A co jeśli Niedźwiedzia tak szarpnęło, że właśnie siedzi pod Mostem Gdańskim zalany w trupa, ktoś mu za chwilę da w mordę albo dał już?
Hm, telefon ma, więc jeszcze katastrofy nie było i może już nie będzie.
Odpędzam złe myśli.
- Dowiezie mnie stąd Uber do domu?
Well, jak sobie radzić z takimi pytaniami? Powinnam już w tym momencie przestać odpisywać. Ale oczywiście nie przestałam. Bo, jak już zostało powiedziane wyżej, jestem idiotką.
Pytam, czy potrzebuje pomocy.
- Nie wiem. Kiedyś i tak wrócę do domu.
No tak, kiedyś każdy wraca, najlepiej na węch albo na macanta.
- Wrócę rowerem, najwyżej w kogoś przypierdolę.
Mhm. Jak miło. To już nie tylko alkoholowa autoagresja, tylko jeszcze dodatkowo potrzeba niszczenia społeczeństwa.
- Jestem nakurwiony.

Czerwona lampka. Niby niewyraźna, zaczyna świecić we mnie fuksjowym światłem, ale już wiem, że zaczyna się żarzyć. Niebawem będzie błyskała czerwonym światłem. Michał. "Jestem najbany" - tak mówił. To oznaczało dla mnie: walcz albo uciekaj.
- Ale biodro ci zrobiłem na przeźwo - aha, czyli resztki czarnego humoru w tobie są, może nie jest tak źle.

Siedzę i oddycham. No przecież świat się nie zawali, a on ma 42 lata. Musiałam sobie radzić w dużo gorszych sytuacjach sama, a mój stan nie był wynikiem wyboru alkoholu. Wracam do redagowania książki.

Komunikator wypluwa kolejną wiadomość od Niedźwiedzia:
- Jest mi zimno.
No tak, jeśli jest pod mostem, na zewnątrz 15 stopni, noc i pada, to może mu być zimno. Dodatkowo jest na lekach antyretrowirusowych, więc ma dreszcze nawet wtedy, jak jest plus 35 w cieniu.
Pytam, czy potrzebuje pomocy - po raz kolejny.
- Nie, muszę umrzeć, tam jest cieplej.
No, to chyba nie te same książki czytaliśmy o śmierci. A szczególnie te medyczne. Jeśli trafi do piekła, to może tam będzie ciepło. W kostnicy jednak to różnie bywa.
Piszę mu, że mam nadzieję, że ta noc będzie dla niego łaskawa i że nie mam zamiaru zmuszać go do przyjęcia pomocy. Że szanuję jego wybór.
Za dwadzieścia minut wysyła mi adres na warszawskim Wawrze. Sprawdzam na Targeo, to jakiś dom, nie siedzi pod mostem.
Powinnam napisać: no to niech cię znajomi dostarczą do domu, skoro tylu masz ludzi wspierających.
Ale nie piszę tego. Bo jestem idiotką.

- Jestem bez sensu. Moje życie jest bez sensu. Jestem chujowy. Wszystko, co robię, jest bez sensu.
Ok, może i on jest stukilowym dzieckiem, ale skąd mogę wiedzieć, co dzieje się w jego głowie? Każdy cierpi inaczej - sama to napisałam pielęgniarkom z Otwocka. Skąd wiem, jak bardzo Niedźwiedzia teraz rozrywa?
Nie mogę go mierzyć swoją miarą. Nie mogę. Nie będę dla niego bezduszna. U wszystkich osób z depresją przecież ważne jest poczucie, że istnieje choć jedna osoba na planecie, do której mogą zadzwonić w środku nocy. Jeśli siedzi teraz z tzw. przyjaciółmi, to słabi z nich przyjaciele, jeśli nie odtransportują go do domu. Z drugiej strony - biorąc pod uwagę jego poziom dojrzałości emocjonalnej, jeśli zgodnie z nią dobiera przyjaciół, to pewnie właśnie upił się alpagą z gimnazjalistami.
Przypominam sobie, co zadeklarowałam. Że jeśli będzie potrzebował pomocy, jestem do dyspozycji. A ja nie zwykłam porzucać. Ja nie.

Biję się ze sobą w myślach, widzę, co robię, świadomie brnę w sytuację współuzależnienia. Czerwona lampka miga w przedpokoju, kiedy chwytam plecak i kluczyki do pandy. Jest wpół do pierwszej w nocy.

Jadę. Pada. Zapłakany Wał Miedzeszyński. Black Sabbath z odtwarzacza zmieniłam na Aerosmith, ale ich nie słyszę. Nawigacja pokazuje, że będę za kwadrans. Nieźle, może Uber jedzie wolniej.

Po drodze spływają od niego wiadomości o bezsensie życia. I o tym, że jest chujowy. Jadę, bo nie wiem. Nie wiem, co zrobi ani gdzie jest. Biorę pod uwagę, że adres wymyślił. Ale a nuż podejrzewam go tak jak o to, że nie zaraził się wirusem? Jadę, już i tak jadę.

W nocy jedzie się tą trasą szybko i gładko, chociaż po drodze jak na złość trafiam na czerwoną falę - wszędzie czerwone światła na uliczkach-satelitach warszawskich, jakby coś do końca ostrzegało mnie, że głupio robię. Ale wiem, że nie muszę. Po prostu wywiązuję się z obietnicy. Że nie porzucę.

Dojeżdżam na miejsce. To jakiś gigantyczny dom. Wszędzie plakietki z ostrzeżeniami, że jest ochrona. A jeśli niewłaściwie ruszę ręką, żywcem pożre mnie jakiś specjalnie szkolony pies.

Jest ciemno, zostawiam pandę na światłach. To środek niczego, jeśli z krzaków ktoś wyskoczy, może za pół roku ktoś mnie tu znajdzie.
 Światło na ganku. Wychodzą imprezowicze. Dwóch mężczyzn i kobieta. Pani trzyma na rękach pięknego jack russel teriera. Nie jestem dzikusem. Witam się z nimi. Jeden pan zauważa, że mam silny uścisk. Niedźwiedź bełkocze w drodze do pandy: "z Bałut jest, jeszcze ci zajebie".
Państwo bardzo grzecznie proponują herbatę. Dziękuję, mówię, że może innym razem, że panu doktorowi trzeba będzie teraz zaparzyć rumianku. Smieją się z mojego żartu, czujnie mi się przyglądają. Ten drugi pan wyraźnie sprawdza, czy mogę prowadzić. W międzyczasie z rąk swojej pani wyrywa się do mnie terier. Ona. Wabi się Pola. Liże moje ręce. Jest urocza.
- Ona poznaje dobrych ludzi, musi być pani dobrym człowiekiem - mówi z uśmiechem kobieta. Gdyby pani wiedziała, jak bardzo na mnie takie teksty nie działają. I jak bardzo się pani myli, że jestem dobra. Jestem po prostu idiotką.
- Dobrze, że pani przyjechała. Już nie wiemy, jak z nim rozmawiać.
Mhm. Czyli Bogny raczej trzeba. Albo psychiatry i dobrego zastrzyku. A nie mnie i mojej pandy.
Oprócz tego, że jestem idiotką, jestem również zołzą. Zanim wsiądę do pandy, włączam dyktafon w telefonie. A co tam, wyprzedzę go w drodze do piekła.

Jedziemy. Jeszcze nie wyjechałam dobrze za zakręt, Niedźwiedź zaczyna krzyczeć. Wylewają się z niego potoki żalu. Rozpaczy. Nienawiści do losu. Nie ustaje w słowotoku, ślinotoku absurdów.
- Kogo to kurwa obchodzi, co ze mną, jak on miał rozchełstaną dupę i dawał ją komu chciał. I to jest tolerancja? Że niby to ja jestem nietolerancyjny?
- Nie jest ci zimno?
- Nie wiem, mam wyjebane.
Cisza. Oddycha. Gromadzi amunicję.
- Najbardziej mnie wkurwia to, że moje pielęgniarki traktuje jak szmaty. Że one mu w trzy minuty nie zmieniły pościeli, jak on się spocił. Tego mu nie mogę wybaczyć. Co za jebany kondon.
W ten sposób dowiaduję się nieco o pacjencie, podczas operacji którego Niedźwiedź został skaleczony. Chlasnął go kolega, to ma znaczenie.
Pytam, kim jest pacjent, czym się zajmuje.
- W jakiejś takiej chujowej branży jak twoja robi.
O, miło. Dobrze, że jestem taka odrębna, bo miałabym wobec tego hiv. A tak to mam tylko ZZSK.

- Nie jestem jakiś antygejowski, ale on jest gejem. Normalnie jest bardziej miękki w nadgarstkach niż gość po zwichnięciu. I to mnie wkurwia, że jebie bogu ducha winne dziewczyny, które będą mu dupę wycierały, jak będzie robił pod siebie. Pierdolony lamus.
Aha. Czyli w ogóle o sobie nie mówisz. Tylko nagle pielęgniarki cię obchodzą. Stajesz w ich obronie, żeby we własnej nie stanąć. Żeby nie uznać swojej krzywdy.
- I się dowiaduję, że jest chujem, a nie braczem leków antywirusowych. Że miał epizody i tysiąc pięćset wiremii. I chuj go to obchodzi, bo ma się za gwiazdę, bo jest pacjentem, a nie ma obrony mojej osoby. Ja jestem nikim. Bo on sobie bierze, albo nie bierze, ma w dupie, ja go muszę prosić o zgodę, żebym zbadał jego krew, czy on jest czysty. Nie liczy się moje życie, życie chirurga, który ratuje mu życie i zdrowie. Bo on jest gwiazdą, bo jest pacjentem. A ja jestem kurwa nikim.

Składam w głowie jego zarzuty, porządkuję, przetwarzam.
Nagle pytam:
- Dlaczego go zoperowałeś?
- Bo uważałem, że to jest uczciwe. Żeby dać człowiekowi szansę. Wziąłem go na klatę, bo był miły, bo był zajebisty, bo chciał żyć. OK. A okazał się kurwą. Skoro najlepsze pielęgniarki ode mnie z oddziału równał z ziemią, bo mu się w dupie poprzewracało. A ja, żeby sprawdzić, czy się od niego jakimś gównem nie zaraziłem, to musiałem się go prosić, żebym nie miał koleżanki na zakazach, to bym w piździe był. Rozumiesz to? Rozumiesz?
Przypomina mi się, jak mną szarpał pod blokiem.
- Nie rozumiem, co znaczy mieć koleżankę na zakazach.
- Na oddziale leczenia chorób zakaźnych, w poradni leczenia wirusa hiv. Wklepała mi go w kompa i powiedziała, że to chuj, a nie bracz leków. Żebym mu nie ufał. A ja mu zaufałem w poradni NFZ. (Cisza) W dupę jebana pizda. To właśnie jestem ja - mówi o sobie Niedźwiedź.

Kontynuuje po chwili:
- A gość ma jeszcze czelność jebać moje pielęgniarki. [nius: Niedźwiedź ma harem!] Od trzech tygodni śpię po trzy godziny na dobę, na dzień mam sraczkę, nie mogę jeść, jestem zmęczony, jest mi źle, rzygam i chuj to kogo obchodzi. To są jego prawa. Niczemu nie zawiniłem, kurwa. A przede wszystkim są jego prawa. On jest w stanie wszystkich zrównać z ziemią.
- Przez ile tygodni będziesz brał te leki?
- Cztery.
- A od ilu bierzesz?
- Od trzech.
- Ej, to został ci tylko tydzień! - wykrzykuję radośnie.
- Nie, no to się zajebiście cieszę - warczy Niedźwiedź niebezpiecznie.

Eugenia we mnie materializuje sarkazm i właśnie kręci dla niego postronek. Idioto, ja bez leków czuję się tak jak ty przez ostatnie trzy tygodnie. A kto wie, może nawet gorzej. I ty masz szansę wybić wirusa do zera. Ja choćbym zjadła Taj-Mahal - nie pozbędę się choroby. Nawet przy tym poziomie rozwoju medycyny. Ale cicho, cicho moje ego. Nie mogę mierzyć Niedźwiedzia swoją miarą.
- Już się boję próby wątrobowe zrobić. a gość przyjdzie do mnie i powie, że on się boi o swoje życie. Czujesz klimat? Kurwa, ja biorę na klatę nieprawdopodobne ryzyko, a on się żałośnie boi o swoje życie. Skurwysyn miesza z błotem najlepsze pielęgniarki na świecie, bo on się kurwa trochę boi o swoje życie. A ja kurwa operuję i idę jak po swoje. Wymiana endoprotezy - osiemdziesiąt minut. Są ludzie w Polsce, którzy pierwotną endoprotezę robią w 120 minut. Ja wymieniłem w 80. Wyjebałem to, co było złe i włożyłem to, co było dobre. A ten mnie jebnął nożem. Ale co ty mi mówisz o pacjencie? Pacjent mi mówi, że jest zajebiście czysty. A tu się okazuje, że on ma skoki wiremii, nie bierze leków, rozumiesz? Taki skurwysyn cię oszukuje. To, że on nie bierze leków, to go nie interesuje. Jak można być taką pizdą i tak oszukiwać?

Myślę sobie, że już tyle osób powiedziało, że karma wraca, że ja naprawdę nie muszę tego obecnie powtarzać. Że jeśli tak go oburza rozdźwięk pomiędzy deklaracją słowną a życiowym postępowaniem, powinien naprawdę samemu sobie za karę w kącie wyprasować uszy i pozbawić się dostępu do ukochanych steków przez najbliższe 80 lat.
- I tak byś go zoperował. Przecież na tym polega twój zawód: masz obowiązek udzielić pomocy i hitlerowcowi, i powstańcowi.
- Ale ten skurwysyn jest chujem, rozumiesz?
- Oni też mają prawo żyć.
- A gdyby on był dobrym człowiekiem, super by traktował pielęgniarki, ale by nie brał leków antyretrowirusowych, to co byś zrobił?
- Nic bym mu nie powiedział. Nie miałbym żalu.

WHAT? Zaraz, o co ci chodzi, Niedźwiedziu?

- Bo dałem się oszukać złudzeniu. Że jest dobrym człowiekiem.

Och, mój drogi, boli, prawda? Jak by ci to powiedzieć: nawet nie chcesz wiedzieć, jak bardzo cię rozumiem. W odtwarzaczu Aerosmith zasuwa "Cryin'". Tak kiczowatego scenariusza nawet twórcy "Klanu" by nie wymyślili.
- Gdybym wiedział, że jest chujem, to bym go wywalił na Lindleya, tam, gdzie go operowali.
Myślę sobie o ciekawych podwójnych standardach. I o tym, skąd się bierze dobro. Przypomina mi się cały sztab ludzi, który całkowicie bezinteresownie niósł mi pomoc. Nie interesowało tych ludzi, kim jestem, czym się zajmuję, czy mogę im się przydać, ani tym bardziej, czy jestem dobrym człowiekiem. Krew pobraliby mi tak samo, leki dostałabym takie same jak człowiek zły. A poza tym: kim się Niedźwiedź mieni, że sam chce decydować o tym, kogo nazywać człowiekiem złym, a kogo dobrym?
Ależ to ciekawy przypadek dla psychologa.

- Jesteś pijany i nie da się z tobą gadać.
- Sama jesteś pijana. Nie ma o czym mówić, przerobiłem to 518 razy.
- Na jakiej podstawie stwierdzasz, kto jest dobrym, a kto jest złym człowiekiem? Jak możesz to rozpoznać, a tym bardziej udzielać pomocy według tego podziału? Masz na to wpływ w ogóle? Mogłeś to przewidzieć, że zostaniesz oszukany?
- I na chuj zadajesz mi pytania, na które sobie odpowiedzi ułożyłaś w głowie?

Oho. No to pogadalim. Ani krzty wiwisekcji.
- Jest chujem, rozumiesz?
- Mam to wziąć na wiarę, tak po prostu?
- Przychodził do mnie piętnaście razy, a czternaście dał się poznać jako chuj. Bo jest w centrum swojego własnego zainteresowania.
Ojej - myślę, to zupełnie tak jak ty!
- Zrównuje mi z ziemią Grażkę, która ma w domu szpital, w pracy ma szpital, a da się pokroić za pacjenta i jest najlepszą pielęgniarką na świecie. A temu chujowi się nierówno prześcieradło ułożyło i on po niej jeździ, rozumiesz? Czujesz? Jest jakieś usprawiedliwienie według ciebie?
- Nie uważam, że cierpienie usprawiedliwia takie zachowanie, ale dopuszczam, że ktoś się może tak zachować. To, że ja bym się tak najprawdopodobniej nie zachowała, nie oznacza, że ktoś inny nie ma inaczej.
- No dobrze, dopuszczasz, że ktoś się tak może zachować? No i co?
- Nie mam wpływu na jego zachowanie.
- Poklepiemy go po plecach i powiemy, że jest fajny, bo jest chory i może równać z ziemią wszystkich, którzy są obok niego? I wszystkich może traktować jak służących, jak się zesra w łóżko? Ja nie piję  do tego, że jest chory, że się prowadzi, jak się prowadził ...
[o, ciekawe, patrz: początek twojego rzygu]
...bo to jest jego problem, że mnie jebnął kolega nożem hiv+, trudno. Przeżyję. Jest problem w dupę jebanej kurwy, która jest... ech, nie ogarniesz tego. 
- Przykro mi, że tak zakładasz.
- No próbuję ci to wytłumaczyć od pół godziny.
- Może wcale nie musisz mi tego tłumaczyć.
Niedźwiedź parska ustami długo, jak małe dziecko, które chce zagłuszyć reprymendę rodzica. Dobrze, że nie podnosi rąk do głowy i nie macha palcami nad głową, wyśpiewując "terefere".
- Koleżanka mi dała leczenie i co? I od trzech tygodni sram pod siebie, nie mam siły, nie mam napędu, straciłem cztery tygodnie ze swojego życia. Powiedz mi, kurwa, po co? Jem dwie kanapki dziennie. Nie zrozumiesz tego - prawie płacze.
- Spójrz dalej.
- Gdzie mam dalej spojrzeć?
- Poza siebie. Poza swój przypadek. Przyjrzyj się, co ci ta sytuacja pokazuje.
- Patrzę poza siebie - wrzeszczy. - Jak będę hiv+, to nikogo już w życiu nie zoperuję. To, czego się uczyłem latami, to mi chuj będzie potrzebne. Będę leczył stare sraki w przychodni i mówił: wkładki do butów i rehabilitacja, proszę pani. A co do operacji, to nie, nie, nie, nie. Tak będzie, zobaczysz.
- Dlaczego z góry zakładasz, że właśnie tak będzie? Przecież w przeciwieństwie do tego pacjenta -ty bierzesz leki. A dla niego sposobem na poradzenie sobie z chorobą jest zarażanie dalej. Ty wybierasz inną drogę. I przejdziesz przez to.
- Nie przejdę.
- Jak tak z góry zakładasz, to tak będzie.
- A czy ty masz pozwolenie na prowadzenie samochodu?
- Nam, dzieciom prawników więcej wolno.
- To jak się zwichniesz, to niech cię prawnicy nastawiają.
- Przecież powiedziałeś, że po trzech miesiącach mogę prowadzić. Już minęło pięć miesięcy. Gratuluję, panie doktorze, to była świetna robota! - ćwierkam.
- A u mnie mijają trzy tygodnie, odkąd biorę leki, po których sram pod siebie. No i co?

Na rogu Stanów Zjednoczonych zasypia. Już nie wrzeszczy. Dowożę go pod sam blok. Znam te okolice jak własną kieszeń, bo mieszkałam w bloku prostopadłym do jego. Trochę siłą, a trochę podstępem wydobywam go z siedzenia pasażera. Mam doświadczenie - Michał jak zasnął pijany, to też nie było łatwe przemieścić go z miejsca na miejsce. Odzywa się we mnie pamięć mięśniowa i pamięć emocjonalna. Czuję, jak się zamrażam w środku, żeby chronić serce. Żeby nie migotało.

Odprowadzić go muszę pod same drzwi - żeby nie było po drodze nieszczęścia, żeby gdzieś nie zasłabł, nie pomylił drzwi. Byłam o niego tylko raz, zrobił mi pyszną kawę. Myli kod do klatki kilka razy, ale w końcu wchodzi.
Jedziemy na piąte piętro. Niedźwiedź oparty o ścianę windy obcina mnie wzrokiem z góry do dołu.
- Biodro nie boli?
- Nie, nie boli.
- To pewnie Batman robił, bo on jest zajebisty.
Nie odpowiadam. Przecież wie lepiej.

Podchodzimy do drzwi. Niedźwiedź kilka razy próbuje kluczem trafić do zamka. Próbuję mu pomóc, ale mnie odpycha. Chwilę się z nim siłuję, ale słyszę jego przyspieszony oddech i wiem, że Niedźwiedź zaczyna płakać. Czyli jeszcze trudniej będzie drzwi otworzyć. Siłujemy się z otwarciem razem, zamek puszcza i oboje wpadamy do mieszkania. Wpycham go głębiej, bo zaczyna się zanosić - chcę zamknąć drzwi, żeby nikt nie słyszał, jak płacze i żeby jeszcze straży miejskiej nie wezwali sąsiedzi. W ostatniej chwili przytrzymuję go, żeby głową nie walnął o płytki. To musiało wyglądać trochę jak parodia piety - sto dwadzieścia kilo człowieka na moich rękach wyje wniebogłosy. Ślini i załzawia mój podkoszulek z napisem "Le Magicien". Odprowadzam go na kanapę do salonu. Jeszcze popłakuje, a ja słyszę, jak Niedźwiedź w pijanym widzie mamrocze: "jestem nikim, jestem nikim".
Mój tryb zadaniowy współuzależnionej jest włączony. Odkręcam Muszyniankę, kładę mu przy kanapie. Z kuchni zabieram ręcznik papierowy i upewniam się, że Niedźwiedź leży na boku - żeby nie udusił się wymiocinami. Kładę pod jego policzkiem ręcznik. Ściągam okulary. Zamykam okno, bo w domu chłodno.
Idę do sypialni. Wiem, gdzie jest, bo mi pokazał, ale zabraniał tam wchodzić. Mówił, że bałagan. Tym razem łamię zakaz. Muszę go czymś przykryć.
Nie zapalam światła, ale widzę duże łóżko i piękną perkalową pościel w kwiaty. Na chwilę zawieszam wzrok na dwóch poduszkach. Jedna - pognieciona. To na niej śpi. Druga - niemal dziewicza. Może wciąż na kogoś czeka. Może przechowuje jeszcze niedawne wspomnienie Anety. A może to wszystko jest tylko w mojej głowie. Potykam się o stos broszur o chondromalacji rzepki. Niosę pościel do salonu. Przykrywam go. Kładę mu rękę na włosach i całuję go w czoło. Babcia tak robiła, kiedy kładła mnie spać.

Kot. Przecież tu jest kot. Sprawdzam, czy w misce jest woda. Nie ma. Dolewam w kuchni. Kota nie widać. Schował się gdzieś. Stawiam wodę w przedpokoju, rzucam garść suchej karmy do miski.
Już mam wychodzić, ale na środku przedpokoju siedzi Sierść. Kucam. Kot staje na tylnych łapach i dwie przednie wyciąga z tęsknoty za człowiekiem właśnie do mnie. Głaszczę jego jedwabiste futerko. Kot liże kłąb mojego kciuka. Innych podziękowań nie dostanę przecież. Ale i za takie warto było. Choć i te dla mnie niespodziewane.

Zamykam drzwi, choć nie na zamek - przecież nie mam klucza.
Na zewnątrz leje. Zdążyłam przez ulewą.

W drodze do samochodu zorientowałam się, że skoro jest przed 2, to znaczy, że jest 7 lipca. Właśnie mija 5 miesięcy od momentu operacji.

Ty mi nowe biodro i nowe życie.
Ja Tobie - Ubera.

P.S. Przed południem w niedzielę napisałam mu sms: "jak się czujesz? Wszystko w porządku?" Odpisał: "żyję".

6 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Prawda? Powiem Łepkowskiej, żeby się do mnie zgłosiła, jak jej zabraknie pomysłów na kiczowate scenariusze. Przeżyje drugą młodość ;p

      Usuń
  2. Rzeczywiście niczym scenariusz... Ale takie "scenariusze" zostawiają po sobie najlepsze wspomnienia Kasiu.
    Inga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ingo, Droga Ingo, myślisz, że najlepsze? Jeszcze nie wiem, jaki kolor ma we mnie to wspomnienie. Trochę mnie moje zachowanie zmartwiło. A trochę jestem z siebie zadowolona. Żal mi tego praskiego worka z nieszczęściem. Ale, z drugiej strony, on chyba jakoś szczególnie się nade mną nie lituje. Czego z kolei ja nie oczekuję.
      Jak tak patrzę na to, co właśnie napisałam, sama sobie daję bana na myślenie. A tym bardziej pisanie.
      Ale dziękuję, dziękuję, że tu wciąż jesteś <3

      Usuń
  3. Kasiu Ty tak pięknie opisujesz wspomnienia. Ta historia z Niedźwiedziem nabierze barw z czasem... To co Mu powiedziałaś to przecież prawda, tylko czy On zrozumie? A może właśnie nie chce zrozumieć?
    Czytając Twój wpis o Waszym spotkaniu, kiedy to szykowałaś się jak na wesele, założyłaś wisiorek od Taty, a serce pod gabinetem biło jak szalone przypomniałam sobie (zaraz, zaraz- nie "przypomniałam" lecz pamiętam cały czas, to wszystko żyje w mojej głowie chociaż kolory wspomnienia już nieco wyblakły) pewien styczniowy, pochmurny dzień gdy szykowałam się na "ostatnie spotkanie" z człowiekiem który postanowił wymeldować się z tej relacji a ja naiwnie go pokochałam. Było południe, wracałam z zakupów i spojrzałam w szare niebo. Pamiętam dokładnie swoje myśli "To właśnie dzisiaj wszystko musi się skończyć? Dzisiaj, w ten ponury zimny dzień? Tak ma wyglądać mój mały, osobisty Koniec Świata?" Tuż przed spotkaniem umyłam drugi raz włosy, tak jak Ty, co tam styczeń i śnieg :) robiłam makijaż, potem sama siebie zapytałam w myślach "i na co Ty jeszcze liczysz? Że zmieni zdanie, że przeprosi? A za co miałby przepraszać, przecież nic złego nie zrobił"
    Dziś to już tylko wspomnienia, ale za te wszystkie chwile jestem wdzięczna- nie wiem komu, nie Bogu bo w niego nie potrafię wierzyć, może zwyczajnie jestem wdzięczna Życiu, też mam do Życia słabość Kasiu. Mimo wielkiej depresji, mimo wszystko.
    Pamiętaj że wszystko ma sens. Zresztą czytając Cię od bardzo dawna myślę że o tym wiesz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozpłakałaś mnie rzęsiście. Dziękuję, dziękuję!!!

      Usuń