środa, 17 lipca 2019

Co może przynieść nowy dzień

Niby niespiesznie toczą się kolejne dni, a jednak ciągle coś się w moim życiu dzieje.

Pierwszą odsłonę nowości wyznaczyły moje przeboje z zastosowaniem leków. Odwlekałam ich wykupienie do piątku do późnego wieczora. Z drżącym sercem polazłam pod Rondo Waszyngtona do apteki, w której Wiesław Katolik onegdaj okazał mi serce. Wszyscy mnie tam już znają, wiedzą, że pożeram zatrważające ilości leków, więc nikogo nie zdziwi, że tym razem przyszłam po psychotropy.
Wykupiłam karnie wszystko, ale tego wieczoru leku na sen nie wzięłam. Albowiem Ketrel to to samo, co Ketilept, który moja Babunia brała, zeby jej się nie wydawąło, że w mieszkaniu trwa właśnie w najlepsze wesele. Spała po tym jak zabita, ale od rana miał drgawki, przez conie mogłam jej nakarmić. Pluła na mnie owsianką, bo nie nadążała jej połykać. Spałam z piątku na sobotę półtorej godziny, ale leku nie wzięłam.
W sobotę od rana zdecydowałam, że trzeba połknąć Dulsevię (sama się jej domagałam), a najlepiej przetestować to właśnie w weekend. Co to się ze mną działo. Zrobiłam WSZYSTKO, żeby tylko nie połknąć biało-niebieskiej kapsułki. Wyniosłam zaległe od pół roku śmieci, trzy razy poszłam do sklepu, przedreptałam po Kępie cztery kilometry w poszukiwaniu rzeczy najmniej na świecie istotnych, ugotowałam zupę z cukinii na cukince wyhodowanej przez Kazika, synka Ewy z Falenicy. Posprzątałam, nawet wyprasowałam jakąś bluzkę, co mi się zdarza tylko i wyłącznie w sytuacjach skrajnego odjebu w ciągu roku albo wtedy, kiedy idę do filharmonii (czyli raz na dwa lata). Aż w końcu uznałam, ze pora się złamać i połknąć, bo jak nie teraz, to już nigdy.

Wzięło mnie po południu. Wyhamowało. W głowie miałam jakieś okruchy wspomnień sprzed lat, obrazy Babuni na fotelu, z nogami zawiniętymi kocem. Kaszel sąsiada z góry słyszałam zwielokrotniony. Niby nie chciało mi się spać, ale też nie miałam siły nic robić. Złapałam się na tym, że zawieszam się: staję na środku pokoju i tak kurwa stoję. Zupełnie do mnie niepodobne. Przecież nawet jak mnie nieskońćzenie boli, zawsze coś robię. Zawsze. Chociaż na drutach. A ja tu jak spałowana hanajem po nogach. Stoję i patrzę w jeden punkt. Po południu zadzwoniła Kamila. Mówi, ze zabierają mnie na najlepsze na świecie sushi na Młociny. Zazwyczaj darłam się na tę wieść jak opętana, a tu nagle odbieram i mówię: "dobrze" głosem spokojnym i nieswoim, aż Kamila zaczęła się śmiać. Zjadłam sushi trzy razy mniej niż zazwyczaj, choć tego dnia pożarłam o 7 rano tylko musli.

W niedzielę chodziłam jak przygwożdżona gazetą mucha. Nic mi się nie składało. Nie byłam w stanie czytać, a jak postanowiłam, że zmienię lekturę, zawisłam przed półką z książkami na pół godziny i nie byłam w stanie podjąć decyzji. W poniedziałek w pracy niby byłam obecna, ale tak naprawdę nie. Nic mnie nie denerwowało, ale też nie znajdowałam w sobie żadnych, zupełnie żadnych emocji. Wszystko we mnie straciło kolory, choć zaczęłam czuć wyraźniej zapachy. Jak pod szklanym kloszem.
We wtorek przypomniało mi się, że od niedzieli jem w zasadzie tylko śniadania. Nie mam apetytu, czuję się przepełniona, dokuczają mi mdłości i mam wrażenie, że przed chwilą zjadłam blat z płyty wiórowej. Dodam, że prowizorycznie nie podałam sobie Pregabalginu, bo wtedy to już nie wiem, co by się ze mną stało.
I wczoraj zdecydowałam, że dosyć. WIdać jeszcze nie teraz. Nie chcę się tak czuć. Tak, wiem, że takie leki potrzebują czasu, żeby zadziałać, ale nawet jeśli na ich działanie mam czekać dwa tygodnie, do tego czasu zagłodzę się, zemdleję gdzieś w mieście, a to niedopuszczalne podczas wychodzenia z rzutu. Że miałam te tabletki szczęścia brać po to, żeby poczuć się lepiej fizycznie, a nie zdecydowanie gorzej. Trudno. Nie biorę.

I dziś miałam od razu odpowiedź organizmu. Od rana nosiło mnie z radości jak idiotkę. Już wczoraj wieczorem zaczęłam sobie tańczyć po pokoju. Dlaczego? Bo uprałam koc ze szkoły jogi. Czyli zrobiłam coś w ramach ekonomii dzielenia. Czyli wnioski mam znowu niepodręcznikowe: jestem tak skrajnie dziwna, że przed całkowitym zwichnięciem psychicznym widać chronią mnie nadmiary serotoniny, które mój mózg produkuje. Nie bez znaczenia jest również noradrenalina, która u normalnych ludzi  powoduje lęki, spina ich i przygotowuje do walki. U mnie powoduje haje podobne do sterydowych. Co za dziwaczne ze mnie stworzenie.

Ponieważ stopa nie daje mi odpustu, polazłam na prywatną terapię do jednego z terapeutów manualnych, których przyuważyłam na Spartańskiej. Podoba mi się styl Danielka, to, że jest dekadę ode mnie młodszy, a zaangażowany, skromny, intelektualnie nadążający i w moim przekonaniu w niczym nie odstaje kompetencjami od starszych stażem fizjomagów. Więc jeżdżę do niego przez prawie całe miasto na Imielin, gdzie Danielek rozpościera mnie na leżance w swoim mieszkaniu i się nade mną cudnie znęca. Na głębokim Ursynowie znalazłam taki oto ogródek, który bym nagrodziła za eklektyczną kreatywność:


Podczas pierwszej terapii tak się darłam, że aż samej siebie nie poznałam. Co prawda ów wrzask maskowałam w obawie przed reakcją sąsiadów, ale na koniec Daniel z ciepłym uśmiechem powiedział: "mówili o tobie, że jesteś twarda, ale nie spodziewałem się, że aż tak. Moi pacjenci mdleli pod wpływem tej metody. Wytrzymałaś, to coś wielkiego". Nagrodziłam się za tę pochwałę marszem w tempie w kierunku metra, po drodze odkrywając oddział cukierni Wanda z Otwocka, która produkuje najlepsze na świecie kule na maślance. Gdybym nadal brała ten psychotropowy szit, nawet bym nie mogła znieść zapachu cukierni. A tak to chociaż kawałek szarlotki z radością powitałam na języku.

Ponieważ stopie było lepiej tylko w sobotę i w niedzielę, wczoraj do Danielka polazłam ponownie. Tym razem rozebrał mnie do majtek i spuścił takie fizjoterapeutyczne manto, że aż mi się słodko robiło. Przez co ja nie przechodzę. Jedną z metod jest odrywanie ciała od kości - w wyniku stanu zapalnego przyczepy ścięgniste przyklejają się do okostnej, więc trzeba je mechanicznie oderwać. I tak, to boli właśnie tak, jak brzmi. Jak odrywanie mięsa od kości. Nie takiego ugotowanego, co odchodzi po wyjęciu z rosołu. Takiego żywego, z powięzią i układem neuronów. Stopę powykręcał mi we wszystkie strony. ja się drę, że bark prawy boli i żeby już tę stopę precz zostawił, a zajął się jednak barkiem. na co Danielek odpowiada, że zrobi po swojemu, a ja będę zadowolona. Trudno w to uwierzyć, kiedy na leżance boli tak, że nie jestem w stanie oddychać. Tłumię więc w sobie oddech, słyszę też w sobie Bognę, która pyta: "oddycha pani, pani Kasiu?", a potem wtóruje Bognie w mojej głowie Daniel, który mówi: "oddychaj, Kasiu, oddychaj, potrzebuję twojego oddechu do pracy". A ten oddech urywany, krótki, regulowany mostkiem, bo przepona zablokowana.

Potem zajął się taką częścią mojego uda, która jest od kilku tygodni przekleństwem. pod kolcem biodrowym jest dość silna struktura mięśniowa, która mnie nieskończenie boli, kiedy zginam biodro. To przeszkadza chociażby w ćwiczeniach jogi, we wszystkim, łącznie z zakładaniem kapcia. Więc Danielek tam wierci paluchem, naciska, po czym moją wyprostowaną na leżance nogę kładzie sobie na ramieniu. Ja to jak zwykle niedorzecznie i dwuznacznie komentuję: "a, nogi na pagony", chłopię młode jeszcze, nie rozumie, ale trochę się czerwieni, wyczuwając, co mogę mieć na myśli. W rezultacie dziś wyglądam jak ofiara przemocy domowej, bo szczyt uda mam prawie zupełnie fioletowy, a brzuch tak poharatany, jakbym hodowała w domu fretki i karmiła je, trzymając na brzuchu i kolanach. No nic, taka uroda w tej chorobie.
Potem Danielek wpycha mi palce pod żebra, wiję się pod jego dotykiem i uciskiem jak tania tancerka go-go. Potem palce Daniela schodzą niżej, na lewo i prawo od pępka. Wbija je tak głęboko, że widzę gwiazdy. Szuka. Znalazł. Mięsień biodrowo-lędźwiowy ogłosił alarm z jednej i drugiej strony. Jest tak głęboko, że mam wrażenie, że Daniel przez skórę na brzuchu wyczuwa nerwy na kręgosłupie. Próbuję złapać się brzegu leżanki, żeby nie wrzasnąć. Brązowe oczy Daniela są skupione, uważne i czułe. Och, jak cienka granica pomiędzy erotyką a medycyną. Kiedy odkleja wreszcie mięsień biodrowo-lędźwiowy, znów podnosi całe moje udo do góry. Jest w tym geście delikatność i czułość, ale nie mam już siły szukać socjologicznych podtekstów. Ma silnie ramiona, szczególnie jak na takiego młodego chłopaka. Martwię się, czy mi czegoś nie złamie. Nie, jest nieprawdopodobnie wprawny i ma świetne wyczucie. Potem podkłada mi rękę pod pośladek i idealnie trafia w samo centrum guza kulszowego. Znów jestem tylko preparatem, nie mam płci.


Co to za scena nie do opisania. O dekadę starsza od niego kobieta leży zupełnie pod dotykiem wprawnych fizjoterapeutycznych rąk mężczyzny bezradna, bezbronna, nie mam czasem nawet jak złapać oddechu. Stąd taki popularny motyw Erosa i Thanatosa: między godowym tańcem a próbą uratowania z objęć śmierci jest taka cieniutka granica. Nie wiem, czy Daniel ma jej świadomość. Czy ją wyczuwa. Ja wyczuwam całą sobą, tylko nie zawsze mam siłę ją zapisać. Albo powiedzieć o niej głośno. Zresztą, po co. Jeszcze chłopinę wystraszę.
Daniel ma minę przechery, wygniótł mi brzuch, zmiażdżył udo, poprzestawiał coś w stopie. I mówi:
- Wstań, Kasiu, zobacz, jak się ma twój bark.
Podnoszę się z leżanki pełna niewiary.
I zstępuje na mnie pełne spokoju zdumienie. Bark puścił. Wierzyć się nie chce. Daniel obiecywał, że praca na strukturze mięśniowo-powięziowej czyni cuda, ale żeby aż tak? Łzy mi stają w oczach, a Daniel reaguje szybko:
- Błagam, tylko nie płacz, bo ja wtedy panikuję. Nie wiem, co wtedy robić.
- Ale to z radości.
- Nie szkodzi, proszę, nie płacz. Bo wtedy budzą się uczucia ojcowskie, a ja sobie z tym nie radzę.
- Przecież mówiłeś, że nie lubisz dzieci.
- Bo nie lubię, ale uczucia ojcowskie mam. Proszę, proszę, nie płacz.
Bawi mnie cała ta scena. A widok tego ślicznego, delikatnego chłopaka o wielkiej wiedzy i wielkim skupieniu na twarzy wzrusza i odmładza wewnętrznie. Widzę, jaki jest uparty, jak bardzo chce mi pomóc. Jak uśmiecha się pod nosem, kiedy sama z siebie żartuję. Jak przygląda mi się uważnie, kiedy spodziewa się, że teraz powinnam zemdleć, a co najmniej wrzasnąć. A mnie tylko oczy rozszerzają się ze skupienia.

Kiedy od niego wyszłam, prawie sześć kilometrów dmuchnęłam po Kępie. Co tam, że lało jak z cebra. Cieszyłam się jak idiotka, że mogę iść, że mnie nie rwie bark, że mnie nie boli, jak zwykło. Drzewa szumiały na Walecznych, kiedy uważnie chodziłam między kocimi łbami. Czułąm, jak przemokły mi dżinsy. Z kaptura lała się na nie obficie woda. Jaka to radość zmoknąć w deszczu. I po raz pierwszy od miesięcy nie być tylko i wyłącznie uosobieniem bólu i udręki. Jaki to cud słyszeć, jak deszcz bębni o chodnik i nie kojarzyć tego ze stukaniem kółek wózka szpitalnego. Jaki to cud.
Doniosłam o tym pospiesznie Danielowi, napisał krótko:
- Poetko

Jaka tam ze mnie poetka. Szczególnie, że po powrocie do pracy mój styl znów jest tępiony jako nazbyt literacki, mało biznesowy i że w ogóle to żebym pamiętała, że mało kogo obchodzi, co mam do powiedzenia. Szarą rzeczywistość paradoksalnie ubarwia moja choroba. Obserwacje gluteusów, tajemniczy uśmiech Daniela i jego bezgraniczne oddanie przypieczętowane tym, że na weekend pożyczył mi atlas anatomiczny Nettera. Dał do domu wielką księgę królestwa ludzkiego ciała, na widok której pociekła mi ślina. Uznałam, że to musi być miłość, a co najmniej przeznaczenie. Zasnęłam w sobotę z głową na ilustracji obrazującej kości ludzkiej czaszki. Głowa przy głowie, potylica przy policzku modela.



Niedźwiedź.
W ubiegłym tygodniu jeszcze raz mi napisał późnym wieczorem "znów się nakurwiłem", a po dwóch dniach: "znów się nachlałem". Napisałam, że mi przykro, ale tym razem nie pomogę, bo i ja mam trudne wieczory. Obruszył się, że przecież nie prosi o pomoc.
Wczoraj wieczorem przez Whatsapp wyciągnęłam z niego, że nie tylko wymienił klocki w Hondzie, ale w ogóle zmienił samochód. Na swoje wymarzone Infiniti Q50S czy jakoś tak. nic mi to nie mówi, czaję tylko, że większe od Pandy. No proszę, on zmienia samochód, a ja jak pojechałam na początku lipca na przegląd, to okazało się, że koła na początku maja były wymienione tak skutecznie, że przednie prawe wciąż zimowe. Każdy ma taką Kalifornię, na jaką zasłużył.
Dowiedziałam się też, że właśnie zakończył kurację lekiem antyretrowirusowym, więc teraz pewnie czeka na wyniki badań krwi. Będę go miała na oku, bo skoro się do mnie zwraca, to znaczy, że mi ufa. Jeśli pisze do mnie nocami, to znaczy, że coś jest z nim wewnętrznie nie tak, a ja nie chcę, żeby poczuł się sam na świecie jak palec, bo to najgorsze z możliwych poczuć.  Zachował się wobec mnie paskudnie, ale jednak uratował mi życie.
Zapytałam zaczepnie, czy mnie przewiezie tą piękną bestią.
- 367 koni mechanicznych.
- Oja... to chyba dużo, co? - pytam jak skończona debilka. I co? ma też automat? - pogrążam się jeszcze bardziej.
- Ma wszystko - odpowiada Niedźwiedź, jakby to był rydwan ognia.
- 5 sekund do setki.
- Chryste - odpowiadam po katolicku. - Przewieziesz?
- Jedzie 240/h, ale mam wrażenie, że może więcej.
- Przewieziesz? - ponawiam pytanie.
- Jak się nie boisz zabić.
- To jedyna rzecz, której się w życiu nie boję - odpowiadam szybko, bez zastanowienia, zgodnie z prawdą. Aż mnie to zastanawia.



Potem w mojej głowie przesuwa się cień: a co, jeśli Niedźwiedź kupił sobie tę brykę tylko i wyłącznie z myślą o tym, żeby się rozpędzić do jakiejś szalonej prędkości i właśnie zabić? Chłód wstąpił na mój kark, bo przypomniała mi się scena z książki Skywalkera (niesłusznie niewydanej), jak ojciec chorego chłopca po wyprowadzeniu syna na prostą zdrowotną sam popełnia samobójstwo, wbijając się w słup przy autostradzie.
Czizas, nie, trzeba będzie tego nieboraka mieć na oku. A jak już wiemy, zawsze w sytuacji krytycznej mogę się rozpłakać - wówczas Niedźwiedź zwolni i co najwyżej rozedrze się na mnie, ale się nie zabije. Być może nie zabije się również dlatego, że i mnie będzie miał na pokładzie. I nie zabije nas nie z miłości domniemanej, o nie. Tylko dlatego, że jako szlachetny stolarz o doskonałym warsztacie będzie szanował swoje dzieło w postaci endoprotezy wbitej kunsztownie w światło mojej kości udowej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz