sobota, 6 lipca 2019

Coming back for more

Bałam się powrotu do pracy.
5 lipca jawił mi się jako koniec świata, ewentualnie dzika jazda na sygnale do Tworek.
Poranek miałam taki, jak onegdaj: w biegu suszone włosy, na stojąco pożerane śniadanie, w panice sprawdzana dokumentacja, pieczołowicie gromadzona - dowody na to, że nie wymyśliłam sobie choroby, ani w warunkach domowych nie wszczepiłam sobie endoprotezy. Wszystkie podpisy od Niedźwiedzia, sygnowane pieczątką, którą sama projektowałam i nadzorowałam jej produkcję. Oraz plik zaświadczeń z Instytutu, że muszę pracować w ergonomicznych warunkach. O czym mowa, jeżeli w firmie nawet poręczy nie ma przy schodach?
Pani doktor medycyny pracy miała mnie przyjąć na Przyokopowej. Jadę autobusem, potem wsiadam w metro, bo tak będzie najszybciej. Razem ze mną z metra wysypują się dziesiątki pracowników korporacji. Smagają mnie długie włosy kobiet przy schodach, mieszają się wokół mnie zapachy wód toaletowych, słychać dzwonki smartfonów, kliknięcia wysłanych wiadomości. Przyglądam się ludziom w metrze, podpatruję, co czytają i ilu ich czyta. Przesiadam się na stacji Świętokrzyska w metro w kierunku wolskiego Mordoru. Też się go boję, ale mniej niż tego mokotowskiego. Nawet tu przyjemnie. Tu bym nawet mogła pracować. Nie mam tu ataków paniki jak przy Rzymowskiego.
Jestem na szczęście na czas. Siedzę na sterylnym korytarzu, którego kolorystyka doprowadziłaby Lyncha do szału.


Pani doktor wpuszcza mnie punktualnie.
Jest jakoś po 60., ma piękne hybrydowe paznokcie w kolorze pudrowego różu z dodatkiem delikatnego brokatu. Subtelny cień do powiek zaznacza, że ta kobieta zna swoją wartość. Twarzowa fryzura podkreśla jej styl. Podaję jej rękę, to w końcu prywatna placówka, tu raczej nikogo taki gest nie dziwi.
Pani doktor przygląda mi się dokładnie. Wyjmuję teczki z plecaka. Siadam. A pani doktor mówi:
- Nie może pani wrócić do pracy.
Myślę sobie: znowu ktoś, kto mówi mi coś, co już wiem. Ale biorę oddech i pytam, dlaczego.
- Bo nie ma pani badań okresowych.
Surpresa.
Mówię, że już na to uczuliła mnie recepcja. Że badania wypadały 5 lutego, a ja 3 lutego byłam przyjęta na oddział, a 7 miałam operację.
- To nie ma znaczenia. Dopóki pani nie ma badań kontrolnych, nie mogę pani zakwalifikować do powrotu do pracy.
Myślę sobie: Jezu, znowu jakieś jaja.
- Ma pani błędnie wystawione skierowanie.
Widzę, że na skierowaniu widnieją trzy rubryki, w których można postawić krzyżyki. Wystarczy dostawić jeden i sprawa załatwiona.
- Nie, proszę pani. Skierowanie od pracodawcy wystawione jest nieprawidłowo. Proszę pobrać prawidłowe skierowanie, odbyć badania okresowe, bo musi panią przyjąć dodatkowo okulista. Już pani zapomniała, że ma pani nawracające uveitis? No, co pani tak patrzy, zapoznałam się z dokumentacją. I jeszcze astygmatyzm, a tu siedem godzin przed ekranem. W praktyce siedzi pani 14, zgadza się? Najpierw badania okresowe i dopiero ja mogę panią zakwalifikować do pracy.
Pani doktor widzi moje zakłopotanie. Próbuję negocjować, wymawiać się moim zaświadczeniem o niepełnosprawności, bo przecież za chwilę usłyszę w firmie "jak zwykle kłopoty z tą kaleką". Nieopatrznie wypowiadam głośno właśnie te słowa o kalece.
- W jakiej firmie pani pracuje?
- To niemiecka spółka.
- W takim razie to dziwne, bo Niemcy mają hopla na punkcie dokładności.
- Ale jakiś czas temu przejęli ją Polacy.
- No to wszystko jasne. Nie znają się i tyle.
Stoję już przy drzwiach. Niby rozumiem, że formalności i te sprawy, ale mogłaby im w sumie pójść na rękę.
Chyba odczytuje moje dylematy.
- Myśli pani, że ja nie wiem, jak się w Polsce traktuje niepełnosprawnych? Ma pani potworną chorobę. I do tego nieustannie panią boli. Wiem coś o tym, jak to jest. A jak się zatrudnia niepełnosprawnego pracownika, trzeba mu stworzyć odpowiednie warunki. I traktować godnie. A tak w ogóle to proszę się nie przejmować tym, co ludzie mówią. Ja na przykład mam to bardzo głęboko w nosie - pani doktor poprawia kontenta fartuch na olbrzymim biuście.

Zapałałam do niej wielką sympatią. Było w niej coś doskonale odrębnego. Naprawdę ma gdzieś to, co sobie o niej pomyślą albo powiedzą. Postępuje zgodnie z procedurami. Nie mataczy, nie bierze odpowiedzialności za cudze błędy. Widziała wypełniony w pośpiechu formularz z pracy - recepcja już robi bokami, tyle ma obowiązków. Ale nie weźmie odpowiedzialności za to, że ktoś coś przeoczył wcześniej.
(w domu sprawdzam, że ma kilka specjalizacji (w tym z medycyny tropikalnej, ojacie!), ale na profilach oceniających wylewają na nią kubły szamba. Że nieprofesjonalna, że chamska. A ja bym powiedziała: wie, czego chce. I nie daje się używać. Ja bym oceniła na siedem gwiazdek z pięciu możliwych. Co znaczy punkt siedzenia).
Wychodzę z placówki, wieje, chłodno jak na lipiec. Dzwonię do firmy.
- To niemożliwe! Jakaś pizda cię przyjęła. Zaraz całej tej korporacji zrobię z dupy jesień średniowiecza - słyszę w słuchawce. - A ty się umawiaj już na kolejną wizytę, bo bez tych papierów nie da rady.
Idę. Bieżę. Uprawiam moje idzenie i szłosć. Ulica Hrubieszowska wygląda jak zaułki Nowego Jorku. Nie do wiary, jak się nam Polska zmieniła. Mijają mnie eleganckie samochody, pięknie ubrane kobiety, stylowi mężczyźni o pustych oczach. Przytulam do siebie teczkę z dokumentacją mojej Golgoty. Idę do metra, ale dzwoni recepcja:
- Kasia, zadzwoniłam do naszych kadr i mówią, że no pizda i już. Kasę chce wydębić. Nie miałaś szczęścia. Ale nie martw się, to nie twoja wina.
Jeszcze czego.
- Zadzwonię do naszego opiekuna z placówki medycznej i złożę skargę.
Myślę: nieźle, jeszcze do firmy nie dojechałam, a tam wszyscy na baczność. Jak to dźwignąć?
Przypominają mi się słowa osteopaty, do którego poszłam po operacji. Krążył wokół mnie długo, wyczuwał tempo przepływu mojego płynu mózgowo-rdzeniowego. I nagle mówi, ni stąd ni zowąd: "proszę pani, czas się przestać ukrywać w drugim rzędzie. Pani miejsce jest na scenie". Pytam go, o co mu chodzi. Michał osteopata uśmiecha się tajemniczo i mówi: "a nie ma pani tak, że im bardziej próbuje się pani ukryć i cicho przemknąć, tym bardziej jest pani widoczna? To się nazywa przeznaczenie, nie ucieknie pani od tego, że pani miejsce jest gdzie indziej.")
Wsiadam do tramwaju, patrzę na rozbudowującą się Wolę. Jeszcze niedawno jeździłam tędy na Leszno na rehabilitację. Teraz jadę w drugą stronę. Ani za jedną, ani za drugą destynacją nie tęsknię.
Znowu recepcja:
- Ty wiesz, co się stało? Opiekun mi mówi, że nie można lekarza zaskarżyć, bo to my rzekomo próbujemy sfałszować dokumentację! I oni mi mówią, że to się kwalifikuje do prokuratury! Normalnie aż mi krew z nosa poszła z nerwów!

Wow, znowu mój los się dopełnia. Teraz hasłem o prokuraturze. Ale pomalutku jadę do pracy. W międzyczasie umawiam się na badania kontrolne i lekarza medycyny pracy jednocześnie. Najbliższy wolny termin to 10 lipca. Trochę gorąco. Jeśli PFRON albo PIPa wykorzystają sezon ogórkowy, firma ma kontrolę jak w banku. Ojej, no co ja poradzę.
Dojeżdżam do firmy, recepcja w strasznym stanie. Nerwowo przerzuca dokumentację, powtarza, że lekarz pizda, ale że to nie moja, nie moja wina (w sensie nie Kasi).
Jest po 10, w recepcji pustki. Żaden z dziennikarzy już dziś nie przyjdzie, albowiem wszyscy mają pozwolenie na pracę z domu. Oprócz mnie. Ja mam nakaz od ortopedy i od lekarza ze Spartańśkiej pracy z domu, poparte orzeczeniem o niepełnosprawności. Ale żeby się zarząd na to zgodził, musi się stać cud. A mianowicie najpierw muszę napisać oficjalne pismo do zarządu z załączeniem wszystkich dokumentów. Czekać na odpowiedź ok. 3 miesięcy. I jak zarząd mi odpowie, że to nie leży w ich kompetencjach, będę pisać mejl do centrali we Frankfurcie. W kopii do polskiego zarządu. A zarząd niemiecki odpowie może za pół roku. Bo w końcu firmę przejęli Polacy, więc co im do tego.
Przed 12 zjawia się naczelny. Recepcja biega po wszystkich piętrach, prezes ściągany jest na cito do firmy. Jedzie z Wilanowa, czyli ma całe siedem minut swoim gigantycznym volvo do pracy, z czego cztery wyjeżdża z parkingu ekskluzywnego apartamentowca. Biega jak oparzony z ajfonem przy uchu, a ja odbieram pierwsze po półrocznej przerwie nienawistne spojrzenia.
I'm back.
Recepcjonistce drżą ręce, kiedy ok. 13 przychodzi do mojego biurka i mówi:
- Idź stąd, idź do domu. Prezes mówi, że dopóki nie masz tych papierów wypełnionych, nie możesz pracować. Jeśli cię to ktoś spotka, na przykład jakaś kontrola, mamy przejebane. A ja już dzisiaj usłyszałam o prokuraturze. I miałam krwotok z nosa. Prezes musi wypełnić twoje skierowanie. Obdzwoniłam chyba z siedemnaście przychodni w Warszawie, gdzie jest lekarz medycyny pracy, żeby cię przyjął jak najszybciej. Bo firma jest gotowa nawet oddzielnie zapłacić za badanie (tu prawie pękłam ze śmiechu). I jak by się okazało, że dziś wieczorem ktoś cię może przyjąć, to możesz wziąć taksówkę na koszt firmy (pękam po raz drugi). I jak już się uda gdzieś cię wcisnąć na terenie Warszawy do lekarza, to jedź, my koszty pokryjemy. Wszystkie, nawet jak dwa razy taksówkę weźmiesz (trzeci raz już pęknąć nie mogę).
Wracam więc do domu, żeby firma była bezpieczna. Mam 32 tys. mejli z ostatniego półrocza do przejrzenia. Decyduję się na przeglądanie po kolei. Znajduję na przykład takie kwiatki:


 Złapałam nawet jednego własnego niusa i nagradzam się za to drożdżówką z jagodami w zaciszu mojego skromnego pokoiku. Popijam czystek, parzy mi się herbata z cynamonem, nikt mnie w domu nie poniża, nikt nie narzeka, że kaleka i że kłopoty. Co pół godziny wstaję od biurka i ćwiczę z gumową taśmą. Tak to może być. Czytam o trendach w przekąskach. Wdrażam się po milimetrze.  
Wtem: sms od naczelnego.
"Kasiu, bardzo proszę, żebyś do czasu wypełnienia tych papierów nie pracowała".

Szanowni Państwo, w glorii wróciłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz