piątek, 9 sierpnia 2019

Bezdech wdzięczności

Wpadam do Instytutu. Dziś podanie leku w udo. Prosto w udo.
Pielęgniarki na mój widok płaczą ze wzruszenia, bo już się nie czołgam, moja skóra ma kolor inny niż tytka na cukier. Wręczam Małgosi dwie książki Elizabeth Asbrink, jedną z autografem. Płacze w odpowiedzi jeszcze intensywniej nad moim losem pojaśnionym.

Pani doktor mnie bada, wypełnia papiery, daje skierowanie na badania krwi. Pyta, jak się czuję. Mówię, że ze mną to tak samo jak z remontem trzeciego piętra: przez wiele miesięcy tylko siwy dym, a tu się nagle okazuje, że jest już łazienka. Na odchodne życzę i jej, i rezydentce zdrowia, bo jak one zachorzeją, to my, reumatycy, będziemy mogli się już tylko ukrzyżować. 
Pani doktor w gabinecie mówi, że jeszcze nikt jej zdrowia nie życzył i że ją wzruszyłam.
Bezwiedne to moje rozdawanie wzruszeń.
Zobacz, świecie, nie jest z tobą tak źle, skoro ludzie się cieszą z czyjegoś powrotu do zdrowia i umieją okazać wdzięczność za bycie człowiekiem. Śmieszne i straszne trochę.

Wydreptuję z ośrodka terapii biologicznej, bo chcę się jeszcze pokłonić ekipie z rehabilitacji, co mnie na nogi postawiła. W drzwiach na oddział zderzam się z panią Kasią od magnetroniku. Jest podenerwowana, pewnie czeka ją sobotni dyżur. Kiedy w pełnej krasie kręcę na pokaz piruety na korytarzu, którego jeszcze w maju nie byłam w stanie przejść, w półobrocie ktoś mnie łapie za ramiona. Pewnie, ale delikatnie. Odwraca twarzą do siebie. A to Dani.

Jestem zaskoczona, bo o tej porze pracuje zazwyczaj pieczołowicie na bliznach pacjentów pooperacyjnych w zupełnie innej części oddziału. Patrzy mi w oczy, pachnie trawą cytrynową.
- Jadwiniu, a co ty tu robisz?
- Jak to: co? Tańczę, nie widać?
Zsuwa się wzrokiem po mojej twarzy i patrzy na napis na białej bokserce: "Drink water".
- Ale mi niespodziankę zrobiłaś.
Mrużę oko:
- A skąd pan wie, że ja do pana? ja do wszystkich! Do was wszystkich przyszłam!
Wywijam się mu z uścisku i pędzę w podskokach do gabinetu Edyty. Zawisam jej na szyi, Edyta zalewa się łzami, prowadzi mnie do ściany w pokoju fizjoterapeutów i pokazuje, że moje ręcznie pisane podziękowania tam wiszą.
- Codziennie czytamy, codziennie, Jadwiniu.
Jak pielęgniarki. Jak niewiele potrzeba, żeby w ludzi nadzieję wlać.

Dani za mną drepce. Przygląda się stopie, patrzy na plecy.
- Obrzęk jest na stópce, Jadwiniu.
- Olać obrzęk, dobrze się czuję, strzelili do mnie z przeciwciał monoklonalnych, jebać biedę - mówię półgłosem, żeby nie zgorszyć starszych pacjentów.
- Mało spałaś, oczy masz zmęczone.
- No i co? Ale dobrze się czuję. Jestem... musująca!
Dani uśmiecha się tak, że wszystkie moje czujniki estetyczne wywalają w kosmos kontrolki z przeładowania pięknem:
- Jak szampan. Można by cię zanurzyć w truskawkach.
Natychmiast wyobrażam sobie, jak by to było trafić do kontenera z truskawką kaszubską i jestem wielka fanką tej idei.

W progu sali pojawia się staruszka, która przychodzi na rehabilitację z balkonikiem. Dani idzie do niej. I nagle dostaję strzał oksytocyny prosto w serce. Otacza tę babuleńkę swoim zdrowym, jędrnym, silnym ramieniem tak czule, że wygazowuje we mnie szampan. Widzę w tej babince moją Babcię. Dani podtrzymuje ją za ramię, a drugą ręką otacza jej łopatki. Prowadzi ją do leżanki, układa. Podpina podwieszki. Delikatnie, żeby starego ciała nie urazić, nie straumatyzować. Łapie moje spojrzenie zahipnotyzowane.
- Poczekaj, Jadwiniu, to pogadamy.

Siada naprzeciwko mnie na leżance, pije z przezroczystego kubka kawę z mlekiem. Pytam go o koleżankę z zapaleniem wielomięśniowym. Dani mówi, że on się nie podejmie. Że tylko izometria, może terapia kranio-sakralna, delikatne ruchy. On woli konkret, odporność na ból i intensywność. Odczytuję, że to komplement. Promienieję w środku. Dani patrzy na mój obojczyk prawy i lewy. Potem na załamanie obojczyków. Potem oczy mu się uśmiechają, kiedy przechyla kubek z kawą. 

Wstaję, mam już wychodzić, przecież i ja do pracy, chcę się pożegnać, zakładam mu ramię na szyję. Przytula mnie całym swoim danielstwem. Trochę za blisko jestem. Jesteśmy. Choć to nie ja tę bliskość zainicjowałam.
Kładzie dłoń między moimi łopatkami, a ja zastanawiam się, czy po to, żeby sprawdzić, czy się garbię. Nie, nie po to. Kiedy się od niego odklejam, przesuwa dwa palce wzdłuż całego mojego ramienia lewego. Całego. Wzdłuż. Znacznie wolniej, niż robi się to zazwyczaj podczas pożegnania z koleżanką. Bardzo powoli w zasadzie. Od krągłości mięśnia naramiennego, przez mój mikry brachioradialis, który u Daniego tak mnie fascynuje, po niepozorność wątłego nadgarstka, co odpada, jak niosę dwa mleka sojowe z Biedronki.
Po ramieniu przechodzi mi prąd. Nie udaje mi się zatuszować reakcji zdumienia. Mam rozchylone usta.
Dani uśmiecha się słodyczą amanta z "Casablanki":
- Oddychaj, Jadwiniu.

2 komentarze: