Na 36. urodziny pojechałam do ukochanej Gdyni. Ponieważ od stycznia bezskutecznie i rozpaczliwie dość szukam pracy, znajduję przeróżne ogłoszenia. Jedno z nich mówiło o pracy marzeń: specjalista ds. promocji literatury w Bibliotece Miasta Gdynia koniecznie dla osoby z orzeczeniem o niepełnosprawności w stopniu drugim. Skrojone na miarę. Nie wątpię w potęgę niepełnosprawnych. Mają niebywałe wręcz możliwości intelektualne oraz rzadko spotykaną możliwość poszerzania wiedzy. Głównie dlatego, że przykuci są do łóżka albo większość dnia spędzają w domu. Trudno więc przypuszczać nawet, jakie bogate światy powstają w głowach osób niepełnosprawnych, jakie rozległe kompetencje mają. Ale uogólniony lęk przed demaskacją, wieczne poczucie braku i niewystarczalności hamują niepełnosprawnych przed aplikowaniem do pracy. Ja na przykład już tyle razy usłyszałam, że pracodawca :nie zaryzykuje zatrudnienia osoby niepełnosprawnej", że zaczęłam rozważać wstąpienie do ISIS, skoro mamy tak różne sposoby postrzegania ryzyka.
Więc aplikowałam, obliczając, że skoro rozmowy kwalifikacyjne mają trwać od 31 maja do 4 czerwca, czyli do moich urodzin, a nuż właśnie w moje urodziny zaproszą mnie na rozmowę, zmienię swoje życie o 180 procent i choćbym miała co tydzień dojeżdżać do pracy do Gdyni, zrobię to, skoro w Warszawie, w Krakowie, łodzi i Poznaniu praca się dla mnie nie znalazła. Ach, jak szeroko poszłam: od wydawnictw wszelakich, po fotowoltaikę. Byłam gotowa dosłownie na wszystko. Jakże wielki jest ból, kiedy po tylu miesiącach starań żadne, dosłownie żadne miejsce mnie nie chce. Nieważny jest mój zawodowy dorobek, nieważne rozległe kompetencje, ukończone kursy, studia, elastyczność, bezkonfliktowość, koncyliacyjność, skrajna odpowiedzialność, samodzielność i wybitna umiejętność pracy w zespole. Wszyscy to mają w dupie. A potem ścieram się z jakąś kretynką z Nestle, która nawet nie umie prawidłowo napisać do mnie wiadomości, odpisać w terminie, nic. Ale to nie ona jest codziennie poniżana, to nie jej dorobek życiowy jest kasowany (wszak go nie ma). A ja co i rusz dostaję stęchłą szmatą do podłogi w twarz. Zatem: bolało. Że ukochana Gdynia mnie nie chce. Że nawet skrojone na miarę ogłoszenie o pracę jest nie dla mnie. Nikt nie szuka specjalistów. Nikt mnie nie chce. Słucham, jak obsuwa się we mnie budowany misternie wirtualny mur psychicznej odporności. Nikt i nic. Wszędzie cisza. Utknęłam w tej nędznej redakcji na zawsze. Już tu zdechnę z wypłatą 4 tysiące na rękę, a przecież wyszłabym na tym lepiej, gdybym nauczyła się cyklinowania.
Na Facebooku wszyscy w komentarzach pod postem domagają się książki. Tyle że ja nie tworzę literatury, ja piszę posty na Facebooku, które generują lajki. A nawet gdybym miała się zmierzyć z formą i treścią - najzwyczajniej w świecie nie mam pomysłu na książkę. Nie jestem Dorotą Kotas, nie umiem z takimi szczegółami pisać o moim spektrum (bo go nie mam), nie mam w sobie finezji Agnieszki Jelonek (chociaż odkryłam po 30 latach, że ataki paniki miałam od dziecka). Nie mam odwagi Bawołka, nie mam w sobie żelaznej konsekwencji Papużanki. Mam wrażenie, że moje życie niespodziewanie się skończyło, tyle że ja nie zarejestrowałam momentu, w którym legło w gruzach i już nigdy nie podpełznę dalej. Zaczęłam kolejne studia, jestem nimi zafascynowana - ale co będzie, jeśli znowu po nich nie będę mogła znaleźć pracy? Bo nawet żeby pracować w recepcji poradni psychologicznej trzeba mieć ukończoną psychologię.
Wstawałam nad morzem codziennie po 4. Szłam przez park na Kamienną Górę, unurzana w ptasich świergotach, chłodnej zieleni i zadyszce, bo schody są wysokie i trudne do pokonania, a demotywująco działa napis "Schody do remontu". Zupełnie jak moje życie.
I wychodziłam na zalane słońcem bulwary, traciłam oddech z zachwytu, jak poranne światło kładzie się na wodzie, jak statek niedaleko portu trwa niewzruszony, z daleka jakby nieruchomy zupełnie, jakby stał na betonie, a nie unosił się na wodzie. Przez poranne chmury strzelały złote sztylety słońca. Płaska tafla chłonęła światło. Zanim na bulwary napłynęły setki ludzkich ciał i oddechów, mogłam usiąść na betonowym murze i powiedzieć sobie, że to wszystko nie ma znaczenia. Ja nie mam znaczenia. ten widok będzie trwał i beze mnie. Nie jest ani moją winą, ani zasługą. Nic nie mogę, a jednocześnie mogę wszystko. Dojmujące poczucie wielopoziomowej porażki jest zupełnie obce prostującej się obok dumnie mewie. Serce szakala nie zna wyrzutów sumienia. Wronę trudno upokorzyć. Kiedy ktoś znęca się nad jerzykiem, ten ratuje się ucieczką, bo jego ciałko jest w stanie znieść kilkudziesięciogodzinny lot bez przerwy. Wszędzie znajdzie dom. Wszystkie istoty na niebie i ziemi doskonale sobie radzą beze mnie. I gdyby nie to przemożne poczucie bycia potrzebnym, które nam ludzkość wdrukowuje, być może właśnie uprawiałabym winorośl gdzieś na południu Krymu, mieszkałabym w walącej się chatce i nie wiedziała, że istnieje coś takiego jak system ochrony zdrowia oraz konieczność podawania leków biologicznych. Może nigdy nie straciłabym wzroku, może nigdy nie zaznałabym strachu, może nigdy nie obudziłby mnie koszmar, na który nic nie mogłam poradzić.
W Sopocie tłumy na Monciaku. Kluczyłam między uliczkami, żeby ominąć lans, smród tłuszczu z frytek i stosy gofrów z bitą śmietaną. W galerii obejrzałam zachwycającą wystawę "Fotomorgana", prezentującą zbiór prac parafotograficznych. Przecież od zawsze kochałam wszystko, co pograniczne. Wszystko, co niepełne, wybrakowane, wyzute, nieoczywiste. Może najłatwiej było mi samą siebie właśnie tam odnaleźć. Kiedy u pacjenta podejrzewa się przewlekłe zapalenie zatop spowodowane wadliwym ukształtowaniem kości czaszki, wykonuje się zdjęcie rentgenowskie tak, żeby pacjent oparł otwarte usta o białą planszę. Efekt jest zachwycający, bo na zdjęciu widać misterność kości skalistej, zdumienie oczodołów i gęstwa szczegółów.
Na podsumowanie dnia napisałam:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz