poniedziałek, 26 lipca 2021

W pędzie

 Wniosek jeden: łatwo nie będzie.
Tak, wiem, zrymowałam.

Umiem zapieprzać, nie pamiętam, czasów, kiedy było inaczej (oprócz tych, w których leżałam w szpitalu). No ale tu jest grubo. Albo będą z tego duże pieniądze i umiejętności, albo wypalenie. Zobaczymy.

W każdym razie wykończona jak koń po westernie w piątek stwierdziłam o 16, że nic nie jadłam od śniadania i że jak tak dalej pójdzie, to Eugenia za chwilę z Zanzibaru wróci. Na mojej ulubionej grupie do wymian wszelakich Paserka Saska Kępa znalazłam informację, że na mojej ulicy otworzyła się nowa knajpa. Wcześniej był tam niejaki Pan Bao, teraz jest Son 36, co mówi tyle, co nic, ale za to podtytuł z wściekłego bannera mówi: Kuchnia wietnamska i tajska. Zapachniało Indiami, mówię: idę, należy mi się. Bo na Paserce powiedzieli, że dobre, tanie i brzuch nie boli. Jestem w targecie z naciskiem na tanie. 

Menu potężne, w knajpie pusto, bo novum. Wybieram krewetki, bo tygrysie oraz kto by tam się paprał w domu z tempurą, wiadomo, że nigdy dobrze nie wyjdzie. Podchodzę do kontuaru, za którym Tajka metr czterdzieści uśmiecha się do mnie sympatycznie i recytuję: poproszę krewetki w wersji chrupiącej.
W menu stoi jak byk "kerewetki", ale nie bądźmy nazbyt szczegółowi. I wtedy usłyszałam, co powiedziałam i wyobraziłam sobie, że dla Tajki musi to brzmieć jak charczenie przedśmiertne. Więc panienka drżącą rączką podaje mi menu, a ja się orientuję, że mam jej palcem pokazać. Pokazuję, a ona po literce wklepuj na kasę dokładną nazwę dania. Ja na palcach w tym czasie pokazuję, że chcę na wynos i drobię wskazującym i środkowym po przedramieniu. 
Pani kiwa intensywnie głową na znak, że zrozumiała, dolicza mi opakowanie, bo planety już nic nie uratuje i obie wyglądamy na kontente, dopóki Tajka nie zwraca się do mnie:

- Kataaaatykotuka!

Zdębiałam i mówię, że nie dosłyszałam i czy pani może powtórzyć. 
Więc dziewczę powtarza i efekt jest taki sam: ni w ząb nie rozumiem, ale jej akcent brzmi, jakby za chwil miała mnie pociąć samurajską maczetą.
Rozglądam się bezradnie po knajpie, zupełnie pustej, znikąd pomocy. A co, jeśli ona właśnie dobiera sosy i da mi taki, który wypala mózg i okrężnicę? A co jeśli to groźba karalna i powinnam zawiadomić prokuraturę? A może pani poczuła się urażona, że pokazałam na palcach i odebrała to jako dyskryminację rasową albo bógwieco?
W tym czasie, kiedy mnożę możliwości i porzucam nadzieję na zrozumienie dziewczyny (i posiłek), ta podskakuje w miejscu jak parowar i wyrzuca z siebie raz za razem:

- Kataaaatykutuka! Kataaatykotuka!

Rozkładam bezradnie ręce i już mam odchodzić głodna, kiedy zza węgła wychyla się głowa kuchcika, który znudzonym głosem mówi:
- Kartą, czy gotówką?

Zachwycona, że nie zdechnę z głodu, wychodzę na zewnątrz. Dosłownie za chwilę Tajka przynosi mi posiłek, kłania się 62 razy i mówi:
- Diakuju. Dobranoc.

W glorii chwały o godzinie 16 w piątek udaje się do domu celem konsumpcji i spoczynku. 

Menedżerkę miałam onegdaj na wizytówkach i nic to dla mnie nie znaczyło. Teraz w sumie tez nie znaczy oprócz tego, że zapieprzam jak dziki koń. No ale pod tym względem nigdy nie odstawałam od tzw. normalsów. Na szczęście jeszcze umiem w sobie uratować okruszki języka.

2 komentarze: